Czas chaosu*

Category: z dnia na dzień Published: Tuesday, September 25 2018 Print Email

Jerzy Żelazny

Aspirant zrobił gest przyzwalający i inny gliniarz wskazał mu izbę, w której na podłodze leżały damska spódnica z brązowej wełenki, raczej kusa, różowa halka, też chyba ledwie poniżej pępka, dół i dekolt obszyte białą koronką; niebieska, błyszcząca bluzka z tafty, czarny żakiecik.
- Tkwiły w przewodzie kominowym, wyciągnął je kominiarz, który został wezwany, by zbadał fachowo w czym rzecz, objaśnił policjant.
Do kompletu brakowało rajstop, ale te wisiały na żyrandolu, nie było też majtek i biustonosza. Czyżby nie zakładała majtek, choćby stringów pod rajstopy, zatroskał się Jakub. Pamiętał, że Kinga najpierw z pewnym trudem ściągnęła rajstopy, a stringi z wytworną gracją; nie dociekał, co się stało z bielizną pani goszczącej u prezydenta, nie moja sprawa, nie moje zmartwienie, podsumował. Doznał natomiast ulgi, nie były to ciuchy Kingi. Jednakże wątpliwości nie całkiem go opuściły - przecież taka pani exclusive ubiorów ma zapewne od groma i trochę, na każdą okazję inny zestaw, w ciągu dnia może się przebrać kilkakrotnie, na życzenie klienta zakładać odpowiedni strój. Odchodząc, zastanowił go fakt, że nie było też obuwia, jakichś czółenek, szpilek, półbutów czy choćby mokasynów. Czyżby uciekając, wyjechała w majtkach, biustonoszu i na przykład w szpilkach, bo te nie powędrowały do komina? Fajnie w takim ubraniu prezentowałaby się na ulicy, a nawet za kierownicą Austina, uśmiechnął się nieco frywolnie, ale zaraz spoważniał.

Aspirant nie był zawiedziony faktem, że Jakub nie rozpoznał, do której pani należą owe fatałaszki. Znajdziemy, nic się pan nie bój, pocieszył bez sensu Jakuba.
Przedarł się przez tłumek, który nieco przybrał jak na odpuście, który dopiero zaczął się rozkręcać, kiwnął na profesora Zygmunta, mówił zdziwiony, a to ciekawostka, ludzie czekają, by popatrzeć na przewożenie zwłok do prosektorium, a przecież tam w domu nie ma żadnego trupa, to po co czekają? Rozglądałem się uważnie, nawet udało mi się zajrzeć do łazienki, do kotłowni, gdzie go dopadł tlenek węgla, szukałem dyskretnie, chcąc zobaczyć, jak wygląda Irek po śmierci, czy mocno zbrzydł, czy gaz wykrzywił mu jeszcze bardziej już i tak krzywą gębę? I nie znalazłem.
- A przeszukałeś szafy? Czasem nieboszczyka chowa się w szafie, otworzy się ją, trup wypada.
Jakub uwagę profesora uznał za niestosowną, a na pewno nietrafną.
- Nie piernicz, oburzył się delikatnie. Nie jesteś politykiem, dodał zgryźliwie, żeby pleść o trupach w szafie.
Weszli do restauracji Studnia, ale to zagadkowe zdarzenie wirowało w głowie Jakuba. Myśli o zaginięciu zwłok prezydenta opuściły go, gdy ujrzał głęboki ukłon kelnera, tego samego, którego onegdaj musiał wraz z Klemensem ustawić do pionu. To nadal skutkowało, gdyż kelner w podskokach znalazł się przy stoliku, który Jakub lubił zajmować, odsunął krzesło, czekał grzecznie pochylony, dopóki znamienity emeryt nie złożył na nim swego dostojeństwa.
- No to znowu będziemy wybierać prezydenta, cieszył się Zygmunt, gdy kelner przyjął zamówienie. Lubię, królu złoty, wybory, zawsze trochę zamieszania, niektórym wyciągnie się jakieś świństwa, udawał faceta przyzwoitego, gardłował o uczciwości, honorze, ale gdy trochę pogrzebać w jego przeszłości, okazuje się, że to i owo śmierdzące ma za kołnierzem. Znowu będą mnie pytać, jak pognębić przeciwnika, trochę kasy wpadnie.
- Ba! – uogólnił Jakub refleksje doktora filozofii.
Kelner przyniósł im żądane potrawy, Jakubowi jego ulubiony befsztyk, a Zygmunt zażyczył sobie flaki, to danie pijakom na kacu najłatwiej wchodzi, objaśnił, gdyż Jakub żachnął się, usłyszawszy zamówienie wielbiciela poezji Rimbauda; uważał flaki za potrawę godną osób mało wybrednych, dla łapciarzy. A profesor rozglądał się za kielichem, choćby marnym piwem, gdyż ostro go toczył deficyt promili we krwi, liczył, że pobyt w Studni uprzyjemni im choćby kilka browarków; Jakub jednak ostudził jego apetyt.
- Musisz zafundować sobie kilkudniową abstynencję; chcę bowiem wynająć cię w charakterze kierowcy, więc trzeźwy twój łeb jest niezbędny; wybieram się w podróż autem na południe, kawał drogi, sam nie dam rady na tak wielką odległość prowadzić samochodu, proszę cię o pomoc, wynagrodzę; wybieram się do żony, chcę ją namówić do powrotu; znowu napadło mnie takie myślenie, na starość człowiek powinien mieć towarzyszkę, najlepiej tę, z którą zaczynało się podróż przez życie; liczę, że szaleństwa w niej przycichły, a może całkiem się wypaliły.
- Jak to? To twoja żona żyje? Mówili, żeś wdowcem.
- Ja wdowcem, nigdy nie przedstawiałem się jako wdowiec; nawet paniom, na które miałem chęć, i które przyjemnie spędzały u mnie dnie i noce, przyjemnie, chociaż pracowicie; ranne pantofle kupiłem dla ich wygody, ale nie chciały skorzystać, wolały biegać na bosaka po perskich dywanach.
- Słyszałem w mieście gadki, że podejrzewano cię o wepchnięcie żony do cembrowanej studni, właśnie ją zasypywali, bo była zbędna, fabryka splajtowała. Skorzystałeś między jednym transportem ziemi a drugim, nikt nie zaglądał do wnętrza przed wykiprowaniem wywrotki. Była głęboka ta studnia, czarna czeluść jak do piekła. Nawet tak pomyślałem, posłał ją tamtędy diabłom na uciechę. Nie pytałem ciebie, czy to prawda, bo to mało stosowne pytać, czy ktoś unicestwił własną żonę. Pomyślałem, skoro popełnił taki grzeszny czyn, to musiał mieć powód niedający się odeprzeć, nie jest przecież psycholem, seryjnym mordercą. Nawet przypuszczałem, jakiej natury był to powód usunięcia twej połowicy. Z moją uczyniłbym to samo, ale nie trafiła się taka okazja, zachichotał na koniec.
- Ludzie wymyślają, a niech to! I ty, Zygmuś, też, mój najlepszy druh, wierzyłeś w te idiotyczne gadki? No, może nie całkiem najlepszy przyjaciel, ale jednak jesteś w czołówce moich znajomków, facetów, z którymi chętnie rozmawiam, czasem wypiję. Piękny wymysł, ja żonę do studni... Jako profesor powinieneś mieć dystans do takich rewelacji, obadać, a ty bezkrytycznie. Zgoda, nękano mnie tym posądzeniem, ale szybko straciło powagę, odpuszczono, jednakże w plotce nadal ma się ono dobrze, żyje paradnie, ludzie zwykli uwielbiają nierzeczywiste historie, swawolne brednie, a tajemnicze śmierci w szczególności, wierzą w nie pracowicie i wytrwale, i powtarzają te brednie chętnie i uparcie, chociaż to nonsens niebywały. Zatkanie komina w domu prezydenta strojami jakiejś pindy też szokujący pomysł, by nie rzec, bezwstydny i żałosny, to przykład, że rzeczywistość staje się absurdalna, to bardziej fikcja niż realność.
- Przesadzasz, oponował odważnie Zygmunt, to raczej żart.
- Przestań, dobre sobie, żart! Jakiś żartowniś trudzi się, wspinając się na dach z damskimi fatałaszkami, by zatkać komin i spowodować śmierć prezydenta?
- To nic trudnego, uważał Zygmunt, wszedł po drabinie, stoi pod domem, sięga aż po kalenicę dachu, łatwo podejść do komina. Tam nawet jest ławeczka, co tam ławeczka, pomost, można na nim nie tylko przysiąść, odpocząć i popatrzeć na rzeczywistość z wysoka, ale się położyć, pokładając coś miękkiego pod plecy i głowę, gwiazdom się przyjrzeć, z księżycem pogadać podczas pełni, a nawet przelecieć spragnioną miłosnych podbojów w ekstrawaganckich sytuacjach.
- A jednak wymagało to pewnej zręczności i odwagi. Chyba że ten ktoś wchodził po kielichu albo się naćpał, takiemu odwagi nie zabraknie. Zapewne ustalą, czyje są te ciuszki, ale to wcale nie oznacza, że ich właścicielka wyniosła je na dach, bo po jaką cholerę; mnie to z jednej strony cieszy, ale z drugiej zdumiewa, że wszelki absurd tak się chętnie przyjmuje. Czy nie sądzisz, Zyga, profesorze, że na absurdzie opiera się nasza rzeczywistość społeczna, ta obecna szczególnie, bo dawniejsze nonsensy nieco zblakły, absurd to mit założycielski dzisiejszości? I to jest piękne, a właściwie zdumiewające. I znajdź mi, profesorze, rozumne wytłumaczenie chaosu, który zewsząd nadciąga i nas atakuje, rozprzestrzenia się, wiruje uwodzicielsko. Jeden szpenio od filozofii twierdzi, że po latach względnego ładu nadchodzi czas chaosu. I z owego chaosu wykluje się nowa jakość życia, inny ład społeczny, filozofia. Tyle że ja nie doczekam tego nowego; szkoda, bo ciekawi mnie ono, to nowe, ciekawi jak cholera. Wiesz, w czym upatruję tragizm swego życia? Że nie poznam dalszego ciągu, dokąd ten świat się zaturla, jakie cuda jeszcze wymyślą, jak się będą zachowywać masy, świat czeka nowy bunt mas, czy on już trwa, tylko jeszcze się nie wyrzynają? To się staje niezbędne: gdzieś w świecie ludzie zawsze chętnie się wyrzynają, opada ich jakiś amok morderczy, to wygląda, jakby w każdym czasie istniał dyżurny region świata, w którym się mordują nawzajem w imię jakichś bzdurnych idei, one są duchowym paliwem. Czy nas też spotka ta przypadłość?
- Zdaje się, że jesteśmy na tej fatalnej drodze, by doświadczyć krwawego zamętu, jakiejś nowej rabacji. Ufam jednak, że rozsądek, mądrość zwycięży, tak zwany suweren ochłonie, ochlokracja połamie sobie kręgosłup, a ci, którzy zdobyli władzę, zostaną przepędzeni na śmietnisko historii, tam sczezną w niesławie, ich pomniki zmurszeją, ulegną zagładzie. A wracając do spraw postępu w nauce, technice, Zygmunt mówiąc to, pokraśniał upojony swym profetycznym wdziękiem, mnie też to gnębi, że nie poznam, co ludzie wymyślą, a nowe cuda powstają w zawrotnym tempie i nic postępu nie zastopuje. Śmieszne są kłótnie polityków oraz, jak ty mówisz, zwykłych ludzi, bo się najbardziej martwią, że późno przejdą na emeryturę, muszą długo pracować, a za dwadzieścia, trzydzieści z górą lat być może, a raczej na pewno emerytury stracą sens, bo wielu będzie emerytami od urodzenia, nie będą musieli na nią zapracować, bo się do pracy nie będą nadawać, niech więc żyją na marnym zasiłku, niżby mieli w robocie wszystko schrzanić. Praca będzie przywilejem, nagrodą, zaszczytem. Ludzie zdolni, z wysokim IQ, przestaną egzystować jako Homo sapiens, staną się tworami hybrydowymi, których myślenie będzie biologiczno-cyfrowe, w każdej chwili trzysta milionów modułów naszego mózgu, które czynią z nas mądrali zwanych Homo sapiens, zostanie wzmocnione miliardem albo kilkoma miliardami informacji z sieci internetowej, pojawią się nanoroboty, które połączą naszą korę mózgową z siecią, z niej będziemy czerpać informacje i je przetwarzać, możliwości intelektualne ludzi staną się nieograniczone.
- Przerażasz mnie, Zygmunt. Taki Edek, jeśli posiądzie te zdolności, to jak je wykorzysta, do czego mu się przydadzą? I Jakub zaczął rechotać, ale urwał, spoważniał, mówisz, ile lat trzeba, dwadzieścia, trzydzieści? Więc my nie dożyjemy do tych czasów, a Edek, jeśli wcześniej szlag go nie trafi, będzie zgrzybiałym facetem, to chyba już nie wyposażą jego łepetyny w ów nanorobot… Właśnie, komu one zostaną wszczepione, wszystkim ludziom czy tylko wybranym? To przerażające. A ci, którzy zostaną wyposażeni w te nieludzkie zdolności, pewnie będą wpływać na świadomość tych, dla których zabraknie a raczej nie zasłużą na owe aparaty, kim będą? Ludzką mierzwą? I co na to Bóg, gdy człowiek zacznie mu dorównywać w Jego nieograniczonej mocy? Albo i przewyższać.
- Ty, ateusz, martwisz się losem Boga?
- Raczej jestem agnostykiem, więc dopuszczam istnienie Boga, tylko na razie nie można potwierdzić Jego istnienia ani zaprzeczyć; przecież wiesz, kim są agnostycy.
- Za dwadzieścia albo trzydzieści lat poznamy, kim jest Bóg.
- To byłaby najfatalniejsza wiedza.
- Pewnie tak, ale mnie już nie będzie na szczęście, więc się nie martwię… Ty, Zygmunt, chciałbyś doczekać tych nanorobotów? Mnie ciekawi przyszłość, ale jednocześnie przeraża.
Zygmunt nie odpowiedział, zgarniał z talerza resztki flaków z większym zapałem niż poprzednio, a spekulacje intelektualne wyfrunęły z jego głowy niczym wróble zmieniające drzewo, na którym lubią podrzemać. Bo wreszcie się doczekał ulubionej porcji alkoholu, czyli setkę prześlicznej białej Soplicy w dwóch kieliszkach, zamówił mu Jakub, powiedział, jeszcze dziś ci postawię, żebyś nabrał kolorków, ale od jutra szlus, a on na to, zgoda, królu złoty, od jutra kaplica, uśmiechnął się szelmowsko. Pytano Zygmunta, dlaczego nie uznaje tej ilości alkoholu w jednym kieliszku? W dwóch wygląda bardziej elegancko, a poza tym piję zawsze z kimś, muszę mieć towarzystwo, i pierwszy kieliszek wypijał za swoje zdrowie, a drugi za któregoś ze znanych mu abstynentów albo za tak zwanych trzeźwiejących alkoholików. Oni też muszą zaznać trochę przyjemności, uzasadniał swoją taktykę spożywania alkoholu.
Do restauracji weszły te dwie – blondyna z misternie ułożoną koafiurą oraz brunetka, której włosy bez żadnych wygibasów opadały uładzoną falą, jeden zawój na piersi, a drugi do tyłu, zasłaniając szyję.
- Patrz, królu złoty, ożywił się w innej tonacji Zygmunt, bo podczas spożywania flaków nieco przygasł, jakby go ta gęsta breja przymuliła, a pierwsza wódeczka zdążyła już ożywić, mówił więc z podziwem, te dwie są super, jedną, zdaję się, widziałem, wracając z mocno rozchełstanym ego, a chciało mi się śpiewać, ale milczałem, by nie ściągnąć na siebie uwagi gliniarzy, mają co innego do roboty, inne kłopoty, ot, choćby z tym, co dojrzałem, czym zostałem porażony - Austinem mknęła naga kobieta, to mogła być jedna z tych. Fakt, nie całkiem naga, miała na sobie biustonosz i różowe majtki; być może też szpilki, nie było widać, czy nogi miała bose, czy obute. O, królu złoty, przecież to mogła być ta, co wysłała wniwecz prezydenta Strąka, jej ciuch ktoś wcisnął do komina, że też wcześniej nie skojarzyłem, dociskała pedał gazu i Austin gnał opętańczo…
Jakub nie dosłyszał rewelacji Zygmunta, gdyż zdumiał go raptem ubiór brunetki – niebieska bluzka z tafty, kusa spódnica z brązowej wełenki, czarny żakiecik, to raczej kurtka jesienna, zdjęła, kładąc na sąsiednim krześle. Cholera, zaklął w duchu, przecież to odzienie oglądał w domu prezydenta, a które ponoć wyciągnięto z komina, identyczne; ciekawe, czy też ma na sobie różową halkę wykończoną białą koronką? Miał ochotę podejść, unieść spódnicę, zobaczyć, ale nie chciał w lokalu wzniecać sensacji, to niebywałe, powtarzał. A może to zwyczajowy strój dziwek exclusive? W sumie całkiem udany, nie za skromny, ale też niezbyt krzykliwy, i nie powala elegancją. Jak mało wiem o naszych damach do towarzystwa, westchnął, nie jestem w tej materii na bieżąco, chyba zaprzeszły… Kiedyś, gdy błąkał się po Warszawie, to panie te nosiły białe plisowane spódniczki, to był ich znak rozpoznawczy, przemycił taką do hotelu, musiał wetknąć tęgi grosz recepcjonistce, drogo ta przygoda go wyniosła, a przyjemności wiele nie zaznał, raczej niesmak, gdyż seans przeleciał ino mig i bez polotu, by tylko usługę odwalić i sobie pójść. Cierpiał przez pół dnia, że w tak niecny sposób zdradził Lusię, nie zachował się zgodnie z porzekadłem, jak spaść z konia to z dobrego; wtedy nawet postanowił, nie będę korzystał z usług płatnych pań, to nie fer; oczywiście złamał to przyrzeczenie, gdy tylko nadarzyła się okazja, a właściwie po nocy, w czasie której Lusia po raz pierwszy nie wróciła do domu, następnego wieczoru zapukał do pani zwanej nocnym motylkiem i wyszedł rankiem usatysfakcjonowany, no, zrewanżowałem się swej wiarołomnej żonce, chociaż ta satysfakcja nie była zadawalająca, gorycz w nim pozostała, piekła go, dręczyła złością, że jakiś palant używał jego kochanej i znienawidzonej kobiety. Gdy spotkał znajomą, koleżankę Lusi, u której, jak wyjaśniała, spędziła noc, naskoczył na nią, z kim ona?, jesteś, Jadźka, rajfurką, czy burdel mamą? A ona, ty się ode mnie odwał, ciulu, tak go paskudnie nazwała; ona woli u mnie zanocować niż się z tobą pieprzyć. I nikogo jej nie sprowadziłam, to nie mój styl, nie bądź podejrzliwym dupkiem. Po tej scysji z koleżanką Lusi czuł się jeszcze bardziej paskudnie. I nazwała go niczym jaki Hanys ciulem, co go mocno dotknęło, muszę nie wdawać się w konszachty z byle kim, z elementem, wdrapać się na wyższe piętro towarzyskie, tak wtedy postanowił, jednak mu to nie wychodziło, coś go ściągało w dół, oczywiście Lusia, wplątując go w debilowate towarzystwo.
Kolejne jej podobne numery, to znaczy nocne wyskoki, ranne powroty, karał fizycznie, przełożył ją przez kolano albo kładł na krześle, werżnął ręką po nagiej pupie, piszczała, ale w sumie znosiła klapsy zadowolona, jeszcze przez chwilę wystawiała zaczerwienione pośladki, a on robił zdjęcia, kilka ujęć, kolorowe zdjęcia. Lusia chwaliła się koleżankom, że tłucze jej dupsko, o tych zdjęciach też wspominała. Mówiły, udając oburzenie, a były nieco zazdrosne, pozwalasz mu, żeby cię upokarzał, walił po tyłku, był damskim bokserem, a ona na to, kocha, to szaleje z zazdrości. I po tym zdarzeniu wymogła na nim, żeby poszli na obiad do Ratuszowej, najlepszej restauracji w mieście w owym czasie, Studnia wówczas jeszcze nie istniała. Od tamtego zdarzenia zaczęli jeść obiady w restauracji, zamawiali drogie dania, przecież wspinali się do hajlajfu tego miasta średniej wielkości, w którym zlikwidowano przestarzałe linie tramwajowe, zastępując je kursami autobusów zakupionych w Szwecji. Ta wspinaczka jednak natrafiała na rafy, błotniste kałuże, trzęsawiska. Oczywiście wynajdywała je Lusia, a Jakub z tego powodu cierpiał. I pewnie lubił cierpieć, co kiedyś mu nadmienił profesor Zygmunt, ty, Kuba, zamiast kopnąć tę swoją babę w rzyć, przerwać ten zawstydzający mezalians, to w nim tkwisz i cierpisz. Uwielbiasz cierpieć, co, może nie? A ty, czemu ty nie kopniesz swej, ileż to razy nie wpuściła cię do chaty, skamlałeś pod drzwiami, nie pomogło, to wtedy u mnie szukałeś zbawczej poduszki, żeby przytulić głowę, ukrywałem cię przed Lusią, bo twoja obecność ją rozwścieczała. Moja, na to Zygmunt, walczyła i nadal walczy z moim pijaństwem i z tego powodu była i nadal jest kobietą użyteczną, błogosławioną, jeszcze nie świętą, ale ta perspektywa jest jej pisana. A ciebie gnębiła za kontakty z hajlajfem, z ludźmi ze świecznika, z artystami, bo dla niej to rewiry trudne do zaakceptowania, obca i nieprzyjazna przestrzeń, boi się, że odpłyniesz w jakąś dal i się w niej zatracisz… Zygmunt umilkł, a po chwili tchnięty nową myślą, niemalże triumfalnie zawołał, ty się poświęcasz dla niej, uważasz, że musisz cierpieć z powodu krzywdy, którą - uważam, że rzekomo - jej wyrządziłeś, a to, królu złoty, bujda na resorach, i córki nie potrafisz się wyrzec, takie twoje obyczaje, lubisz się poświęcać, cierpieć, powtórzył nieco ciszej, ale dobitniej, a Jakub na to, przestań Zygmunt, to nie tak, coś ty, ale wymyśliłeś, kurnaolek.
Jakub westchnął - to dawna rozmowa, jeszcze z czasów przed ucieczką Lusi, wtedy w myślach poczuł solidny kociokwik, cholera, czyżby rzeczywiście on miał rację?
Nieprzyjemne, chociaż nie całkiem, rozmyślania te przerwał mu kelner, który zjawił się przy ich stoliku, zapytał, panowie życzą sobie… Jakub zerknął na Zygmunta z troską, jakby chciał się przekonać, czy ten już doszedł do siebie i stwierdził, że jest w formie.
- Rachunek, polecił niegrzecznie.

Jerzy Żelazny

----------------------------------
*Fragment powieści Kichający słoń, której premiera odbędzie się 27 września 2018 roku o godz. 17,00 w sali Polanowskiego Ośrodka Kultury.

 

Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także - w "porcie literackim" - recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014)