Liryczny stres

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: poniedziałek, 17 maj 2021 Drukuj E-mail

 

Lech M. Jakób

Podczas spotkań autorskich i towarzyskich, również listownie lub w trakcie luźnych rozmów, często pytają czytelnicy o początkowe zderzenie z poezją. A w ogóle skąd wzięła i jak, zaczynając władać piórem, zostałem poetą.

Skąd wzięła się poezja? Rzec można – z kosmosu. W znaczeniu takim, że istniała zawsze. W utajeniu. Do czasu, gdy pojawił się człowiek – istota potrafiąca rozkodować liryczny szyfr. I tajemnicę poezji ogarnąć. No, może nie w pełni, nie całkowicie, gdyż jej tajemnica jest wielowymiarowa i z niewyczerpywalnymi źródłami pierwiastka wręcz boskiego. Czyli z walorem znaczeń duchowych.

A jak zostałem poetą? Tu pierwsze zdecydowane zastrzeżenie: poetą się nie zostaje. Po prostu nim się jest lub nie. Tego - jak na przykład krawiectwa czy stolarki  - nauczyć się nie można.

Pierwociny, jak postrzegam z perspektywy czasu, były mizerne. Bo owszem, wciąż wyraźniej coś wołało we mnie, lecz nie bardzo potrafiłem do istoty sprawy się zbliżyć. Inaczej mówiąc – błąkałem się. Jednak czego chcieć od dziecięcia, a później młodzieńca, któremu słowa wymykają się, niczym piskorze łowione gołą ręką w strumieniu? Z początków zachowały się trzy utwory, nieznane nikomu. Mocno przesycone emocjami, by nie rzec: wewnętrznie rozedrgane, mało spójne. Oglądam je dziś z niejakim poruszeniem, ale i wyrozumiałością dla ich usiłowań dookreślenia tego, co próbowało na chromy sposób się wykluć.

Potem zaczęły się schody: tworzenie coraz bardziej świadome i początkowo nieśmiałe wypuszczanie utworów w świat. Łączyły się z tym dotąd obce mi rozterki, wynikające z kontaktów z żywymi odbiorcami. Nie będę ukrywał, że obawiałem się reakcji czytających.

Mijały lata, z ich upływem krzepłem, krzepła również we mnie samoświadomość tego, co ze słowami wyczynić można i co one ze mną robić mogą. To było jak podbój nowych krain, anektowanie dziewiczych obszarów. Owa pewność siebie nie wyrastała z pyszałkowatości, lecz z potrzeby rozpoznań tego, co rozeznania wymagało. Przy okazji wyszło na jaw, jakimi drogami snuje się i rozprzestrzenia moje poezjowanie. Falami. Pojedyncze wiersze rzadko się pojawiały. Nagle – często bez ostrzeżenia - otwierał się ciąg, któremu nie sposób było się nie poddać. I w takiej smudze tkwiłem do czasu samoczynnego domknięcia się fali. Jak długo takie fale trwały? Różnie. Od kilku godzin do kilku dni, bywało – kilkunastu. I długotrwała cisza poetycka. Co potrafiło niepokoić. Gdyż niejednokrotnie przeciągało się to w miesiące i w… lata. Tak, w lata.

Długo można byłoby o tym opowiadać. Poprzestanę na ostatnim – ekstremalnym czasowo – wydarzeniu. Swój przedostatni zbiór wierszy (Rzeczy) opublikowałem w 2017 roku. Po ukazaniu się wyboru poetyckiego (Zielony promień)… czternaście lat wcześniej. A ten z roku 2017 z bólami się rodził skokowo dłużej od trwania kilku olimpiad.

I niespodziewanie, w roku bieżącym, kompletnie zaskoczyła fala nowa – jak się potem okazało, imponujących rozmiarów, dotąd najokazalsza, bo trwająca prawie miesiąc. I w trakcie jej dominacji powstał zbiór, obecnie przygotowywany do druku, pt. Ćwiczenia z nieobecności. Jednym ciągiem, jak po przetykanym złotą nicią sznurku. Zaskoczenie kompletne. Gdyż dotąd niczego podobne nie doświadczyłem. A specyficznego smaku dodał jeszcze fakt, że zdarzyło się to w czasie morderczej choroby covidowej, która uśmierciła w naszym kraju dziesiątki tysięcy, a na całym globie miliony ludzi. Ów przedziwny splot choroby (z pocovidowymi komplikacjami włącznie) z falą poezji trudno uznać za przypadek.

Jeszcze jedna kwestia przewijała się pośród pytań odbiorców: jak odnoszę się do swoich pierwszych książek poetyckich i czy nie pojawiała się pokusa zmian. Trafione w punkt. Bo dziś, gdy zdarzy się zajrzeć do wierszy wcześniejszych, niejednokrotnie ogarnia mnie konsternacja, a czasami wręcz wstyd. Chętnie byłbym wiele utworów wykasował, sporo doszlifował. I przypuszczam, a właściwie pewien jestem, że dotyczy to w różnym rozmiarze większości poetów (bo grafomanów, mocno zawłaszczających scenę poetycką, tu pomijam).

Stąd też bierze się ów tytułowy stres. Związany z nieustanną obawą o jakość strof, ich nośność. Stres liryczny, tu również w znaczeniu potocznym, gdzie prym wiodą skojarzenia dotyczące relacji nie tylko na linii twórca – odbiorca.

Lech M. Jakób