Matka w aureoli słońca

Kategoria: z dnia na dzień Opublikowano: wtorek, 04 czerwiec 2019 Drukuj E-mail

Jerzy Żelazny

Moja matka nie lubiła podróży. Wyjazd do krewnych w odległym o kilkadziesiąt kilometrów mieście był nie lada wyczynem. Budził niepokój, stres - mówiąc dzisiejszym językiem. Nie czuła się dobrze w obcym domu nawet przez jeden dzień. Najlepiej siedzieć na własnych śmieciach - lubiła powtarzać znane porzekadło. Nie była więc entuzjastką moich wyjazdów, nawet tych szkolnych wycieczek. Gdy się wybierałem do miejsc godnych zwiedzenia, mówiła: zdążysz jeszcze w życiu wiele zobaczyć! I odwodziła mnie od wyjazdu do Borów Tucholskich, by obejrzeć słynne cisy albo rogalińskie dęby, albo rynek w Kazimierzu Dolnym. Nie miała racji - podróże młodości i te późniejsze to odmienne wrażeni, mają inny smak.

Moja matka dwukrotnie w życiu zmieniała miejsce zamieszkania - pierwszy raz, gdy z domu rodzinnego przeniosła się do własnego, zbudowanego przez mego ojca, ale w tej samej miejscowości, więc przenosiny były raczej symboliczne; drugi raz, gdy rodzice przenieśli się do nowo zbudowanego domu w mieście, gdyż zamieszkiwanie w starym domu wiejskim dla niemłodych już ludzi było trudne, uciążliwe, samotne. Przenieśli się więc śladem swych dzieci do miasta. Były to zresztą czasy wielkiego exodusu ludzi ze wsi do miast.

Matka odczuła przenosiny jako zdarzenie niezwykłej doniosłości, jak rozpoczęcie nowego życia, trudnego, chociaż niosącego wiele cywilizacyjnych udogodnień. Brakowało jej przede wszystkim tej przestrzeni otwartej, rozległej, pełnej barw i wiatru buszującego wśród zbóż, w trawach, w gałęziach wiśniowego sadu i wierzb rosnących nad łąką albo w krzewach przysiadłych na poboczach polnych dróg.
Kiedy więc śledziła mój brak stateczności, moje ciągle przenosiny, gdyż w przeciągu dziesięciu lat pięciokrotnie zmieniłem nie tylko mieszkania, ale i miejscowości, uważała to za zdarzenia urągające jej postrzeganiu świata. Uważała bowiem, że trzeba obrać stałe miejsce, wrosnąć w nie i w nim trwać. Mnie tymczasem nosiło, wprawdzie tylko po niewielkiej przestrzeni, ale „zaliczyłem” kilka miejscowości na Pomorzu w czasie moich pierwszych dziesięciu lat zawodowej pracy. Potem osiedliłem się na dłużej i wytrwałem do dzisiaj. Ale myśl, żeby się przenieść w inne miejsce pojawia się dość często, kusi.

Moja matka nigdy nie wyjechała za granicę. To granice przesuwano i dzięki temu „podróżowała” między państwami - dzieciństwo i wczesną młodość spędziła w Cesarstwie Niemieckim jako poddana króla pruskiego i zarazem cesarza niemieckiego Wilhelma II zwanego „Wilusiem”. Potem po klęsce Niemiec w pierwszej wojnie światowej przyszło Państwo Polskie, zwane II Rzeczypospolitą, ale po dwudziestu latach wróciło państwo niemieckie, zwane III Rzeszą, do której wcielono nasze rodzinne strony. Po wypędzeniu Niemców, znowu wróciła Polska, ta ludowa. Do tej nowej Polski, zwanej III Rzeczypospolitą matka nie doczekała.

Gdy umierała, mieszkałem już tutaj, gdzie obecnie. Zapytała mnie wcześniej:
- Osiedliłeś się tam już na stałe, nie będziesz się przenosić?
- Nie wiem, mamo, chyba nie - odpowiedziałem wówczas.
Bo drzemie we mnie chęć ucieczki, ciągłej ucieczki. Przed czym? Przed sobą, przed ludźmi, którzy denerwują, zadają ból, których nie można znieść? Tyle że to beznadziejna ucieczka. Ludzie wszędzie są mniej więcej tacy sami, różnice są drobne, w gruncie rzeczy nieistotne. A przed sobą trudno uciec, ból duszy pojawia się w każdym miejscu.

Czasem marzy mi się powrót do wioski dzieciństwa, do świata, który z oddali jawi się niczym ogród szczęśliwości. I tam zamieszkać na resztę dni. Jest to wprawdzie wykonalne, ale bez sensu. Nie można wrócić w poprzedni czas. Bo to on, czas, nadaje każdemu miejscu swe piętno. To marzenie, a raczej tęsknota za przeszłością, dzieciństwem, obecne - tak sądzę - w każdym z nas, ale przecież nieziszczalne, niemożliwe do przywrócenia. A może się mylę? Bo jestem człowiekiem sentymentalnym, który przeszłość postrzega w tęczowych barwach? Może inni osądzają ją surowiej albo wręcz wyrzucili z pamięci? Chociaż z tęsknoty za czasem minionym, z tęsknoty do miejsc dzieciństwa powstała ogromna literatura, sztuka, film. Bo przeszłość, krajobrazy dzieciństwa są najpiękniejsze, gdy się je przywołuje wyobraźnią.

Z ojcem moim było inaczej - on był obieżyświatem. Najczęściej z przymusu, chociaż drzemała w nim potrzeba wędrowania, ucieczki, lubił rozstania i powroty. Z musu wędrował podczas wojen - w czasie pierwszej wojny światowej Prusacy ganiali go po krajach Europy: Niemczech, Belgii, Francji. Wrócił w strony rodzinne waz z halerczykami. Nie inaczej było podczas drugiej wojny światowej - tym razem Niemcy zmuszali go do likwidowania zniszczeń w niemieckich i austriackich miastach powstałych wskutek bombardowań alianckich samolotów.
W domu niewiele miał roboty. Jako rzemieślnik budowlany wyjeżdżał do wielu miejscowości, do bliższych i dalszych, przez krótki okres przed wojną budował Gdynię, jeździł też do roboty na „saksy”, czyli do Niemiec, był czas, że handlował wożąc do Niemiec różne towary, a łódzkim Żydom dostarczał ryby łowione w jeziorach Brodnickiego Pojezierza.

Wiejski dom, który sam zbudował, traktował jako siedzibę tymczasową. Cały czas żył myślą o przeniesieniu się do miasta, miał nawet w Grudziądzu budowlaną parcelę ( tak się wówczas mówiło). Matka wspierała go w chęci przeniesienia się do miasta niepewnie, z lękiem, nieszczerze. W czasie wojny parcelę zajęli Niemcy, po wojnie zagarnęła władza ludowa, stoją tam teraz bloki mieszkalne. Gdy o niej myślę, to mi się zdaje, że istniała bardziej w wyobraźni ojca niż w rzeczywistości.
Ojciec jednak w pewnym stopniu wypełnił swój plan - zbudował w Grudziądzu dom. To jednak nie jego dom, lecz mojej siostry i jej rodziny. Mieszkali w nim rodzice do końca dni swoich, a ich groby są na miejskim cmentarzu. Wolałbym, aby były na wiejskim, w tej wsi, z której wyprowadzili się, by w mieście dokończyć ziemską wędrówkę. Miałbym powód, by pojechać tam, położyć bukiet kwiatów, zapalić znicz i popatrzeć przy okazji na krajobraz dzieciństwa, który trwa we mnie niezmiennym zauroczeniem. Bo nic nie jest tak piękne - powtarzam - jak krajobraz dzieciństwa przechowywany w pamięci, wskrzeszany mocą wyobraźni.

Te refleksje to z okazji majowego Dnia Matki, lecz przerwałem to pisanie, bo inne sprawy zajęły me myśli. Dopiero teraz, na progu czerwca, kończę ten felieton, Bo jak co roku, gdy nadchodzi ten dzień, wspominając swoją Matkę, widzę Ją pochyloną nad grządką sałaty lub bratków, idącą miedzą w pole z aureolą słońca we włosach albo na chruście lub gdy na łące rozpościera bieliznę, by ją wybielić w słonecznych blaskach. Któż obecnie bieli bieliznę w blaskach słońca, rozłożoną na zieleni murawy?

Jerzy Żelazny

 


Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)