Artur Daniel Liskowacki, „Murzynek B.”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, str. 296

Kategoria: port literacki Utworzono: wtorek, 03 lipiec 2012 Opublikowano: wtorek, 03 lipiec 2012 Drukuj E-mail


Nie da się o wszystkim

Mój znajomy nigdy nie jadł ozorków. Żadnego. Ani wołowego w pysznym sosie chrzanowym, ani wieprzowego w sosie musztardowym, podawanych z buraczkami, choć buraczki bardzo lubił, bo tradycyjne. Buraczki, marchew, kapusta i pyry, jak się u nas w Pyrlandii mówi, do tego jakieś mięsko i owszem. Natomiast ozory były dla niego nie do przełknięcia, bo jak można wziąć do ust coś, co już było w cudzym pysku. Ja natomiast nie mam takich oporów. Z zapałem żułam potrawę z języka Artura D. Liskowackiego i starałam się wydobyć z niej wszelkie smaki, wszelkie odżywcze soki. Czułam się jak degustator, kiper.

Myślałam, że udaje mi się odkrywać to, co autor ukrył, namieszał. On bawił się ze mną w „ciepło – zimno”. Widzisz, mówił, schowałem w potrawie uwarzonej z języka niebo. Ciekaw jestem, czy masz niebo w gębie, czy odkryjesz moją wrażliwość smakowo – węchową. Szukam, wydaje mi się, że ciepło, ciepło… Psiakrew, zimno. Smakuje niby tak samo, a jednak inaczej. Ziemniaki  z buraczkami i domieszką sosu łagodne, słodko – kwaśne. Buraki z językiem wyraźnie krwiste. Jedno i drugie soczyste, ba, język jędrny, ale taki ma być, dobrze że nierozgotowany, czuję sok z cytryny, pyry kolorem i konsystencją przypominają banan, chrzan, sól, śmietana łagodzi sos. Ciepło, ciepło, gorąco … idę jak po swoje. Chcę spisać skład, recepturę i co? I pstro.

W wywiadzie przeprowadzonym przez Katarzynę Krajewską pisarz mnie ubiegł, zamknął mi usta i pokazał język, to znaczy sposób jego przyrządzenia. Opowiedział, jak mieszał słodkie z kwaśnym, ile dał ozorków, ile osolił, że nie przesolił, ile lał wody z kranu, ile przyniósł źródlanej. Zdradził całą recepturę tajemną, która przestała być tajemnicą i jak oliwa sprawiedliwa wypłynęła na przestwór oceanu niezgłębionego, bo nie każdy może zejść na dno Rowu Mariańskiego, gdzie ciśnienie strasznie wysokie, mnie też podskoczyło, gdy sięgałam po to niebo, to ciastko, które autor schował między A i B. Gorąco, gorąco – wołałam, a on mi je zabrał sprzed nosa. Pokulało się za szybę monitora i teraz wisi w Internecie na portalu szuflada.net i każdemu zaglądającemu na tę stronę opowiada, co autor miał ma myśli, pisząc powieść Murzynek B.

Pisząc książkę autor chciał powiedzieć, to znaczy miał na myśli różnej maści tożsamości. Tożsamość indywidualną i narodową. Wydawałoby się to dość proste. Jak w Starym Testamencie, w Księdze Rodzaju. „Mężczyzna zbliżył się do swojej żony Ewy. A ona poczęła i urodziła Kaina, i rzekła: "Otrzymałam mężczyznę od Pana." A potem urodziła jeszcze Abla, jego brata.” No i co? Kain zabił Abla, został wypędzony, ale znalazł żonę i spłodził z nią dzieci, a potem te dzieci miały dzieci. Kto by się przyznał, że jest potomkiem Kaina? Okazuje się, że akurat tutaj sprawa jest prosta. Kain miał jeszcze brata Seta, a ten był przodkiem Noego, którego Pan szczególnie sobie upodobał i przed potopem kazał mu zbudować arkę, na której Noe uratował siebie, trzech synów, żonę i trzy synowe. Reszta została zalana. Uff, czyli nie jesteśmy z plemienia Kaina.

Murzynek B. nie lubił słowa „plemię”, bo kojarzyło mu się z plemnikiem, ale żeby był ród, ten plemnik musiał być. Somalijskie babki uczyły swoje wnuki rodowodu ojca (matki też się przydawał), czasami udawało się co zdolniejszym zapamiętać do ośmiuset lat wstecz. To uważały za najważniejsze. Nie mieć rodowodu – to być nikim. Kiedy Somalijczyk spotyka rodaka, to najpierw analizuje z nim rodowody, aż do momentu, gdy trafi się wspólny przodek. To znaczy, że łączą ich więzy krwi, są kuzynami, członkami wielkiej rodziny. W związku z tym należy się kuzynowi jedzenie, gościna i wszelka pomoc.

Spójrzmy na nasze dzieci. Kto z nimi rozmawia o dziadkach, pradziadkach, a przecież od Mieszka I dzieli nas zaledwie około trzydziestu pokoleń, a on już miał żonę Czeszkę. Jeśli by liczyć, że każdy ma dwóch dziadków i dwie babki, to już pradziadków ma czterech i cztery prababki, a w tysięcznym roku liczba przodków wyniosłaby o oo, a może jeszcze więcej. Na pewno wtedy tylu na ziemi między Odrą a Wisłą nie mieszkało. Możemy więc zaśpiewać: „Bo wszyscy Polacy, to jedna rodzina. Starszy czy młodszy, chłopak czy dziewczyna.” Polska była gościnnym krajem. Kobiety ciekawe inności, albo przymuszane. Mamy więc rodowody skomplikowane. Może lepiej nie szukać tożsamości, bo nie wiadomo, kogo się znajdzie. Kto polskie kobiety obcą spermą plamił. Ilu ojców nieznanych poszło w siną dal. Ile tajemnic kryją alkowy z prawymi i lewymi łożami. Na drogach poszukiwań przodków już na dziadkach, a co dopiero na pradziadkach się potykamy. Starsi w rodzinach naraz doznają amnezji. To było tak dawno. Mary – polska babka Murzynka B. też nie opowiada wnukowi o swoim mężu. Kim był? Co robił? Czy nosem drzwi otwierał?

Tożsamość, pochodzenie… Jeśli sami się nie interesujemy, bo uważamy, że ważne jest to, co teraz robimy, to inni nam znajdą dziadka z Wehrmachtu, Żyda, Ukraińca, Tatara czy Murzyna w rodzie, choć czy to ważne. Czy ważne, że jakiś holenderski przodek osiedlając się w Polsce przywiózł z sobą Kreolkę z Karaibów? Że donosił, germanizował, zabił konwencjonalnie sztachetą na wiejskim weselu. Kto się przyznał, że jaśnie pani z jurnym stangretem. Jaki wstyd. Dziedzic nic nie mówił i kochał jak swoje. Czasami znajdzie się w życiu powiodło, a paniczyk się stoczył.
Tożsamość narodowa. Maju, przyjaciel Murzynka B. powiedział: Ty i tak jesteś z Bolandy, człowieku, prychał Maju, tu być dzika kraj. (…) Teraz muza do kiszki z bułką. Plenerek, sztajerek, darmowy numerek  i w porzo. (…) I rzucają kurwami i chujami, chociaż nikt tego nie chwytał, więc rzucane leciało sobie lekko (…) Tak to jest jak się pogrywa w chujki z kulturą. Dodam od siebie – i z edukacją. „Pawiem narodów byłaś i papugą” – ojczyzno ty moja i ponad trzydziestu ośmiu milionów podobnych. Byłaś? Jesteś? Czy my też mamy murzyńskie myślenie? Wczoraj jest. Jest cały czas. Ale jutra nie ma. Ojczyzna – papuga zawsze druga. Ach, jakie mądre ściągnięte z Zachodu wychowanie bezstresowe, a życie jest brutalne.
Jesteśmy dumni, uczniowie mają prawa ucznia, a nauczycielowi można kosz na łeb wsadzić, bo to tylko dzieci wychowane na testach zamkniętych wielokrotnego wyboru, a  przecież wybór jest tylko jeden. One z tego wyrosną. Może. A może nie. Gdzie jest ten, co wymyślił gimnazja? Ładnie zreformował szkołę, pomnożył koszty i obniżył poziom edukacji. A komu służy mnogość podręczników (co niektóre z błędami merytorycznymi). Co roku nowe. Młodszy o rok brat już z nich nie skorzysta. Korzysta za to kto inny i to pewnie nieźle. Nic dziwnego, że w buszu, w restauracji dla ludożerców, gość zagląda do menu, a tam na przystawkę móżdżki. Móżdżek Anglika pięć dolarów, móżdżek Niemca dziesięć, Francuza piętnaście. A u dołu karty móżdżek Polaka, pięćdziesiąt dolarów. Gość się dziwi, woła kelnera i pyta, a czemu to Polaka taki drogi. A kelner na to, a pan wie, ile to się trzeba ich nałapać na jedna porcję. Ile móżdżków w kraju na B trzeba, żeby w końcu opracować matury warte matury, ile wysiłku, żeby magistrów, którzy się zdeprecjonowali zamienić na doktorów, ilu trzeba wyprodukować profesorów, żeby jeden nie siedział na pięciu uczelniach, bo wtedy żadnego pożytku z niego nie ma. I na to nie ma mocnych. Czytelnictwo zastąpiły ściągi, wypracowania piszą murzyni, oczywiście za pieniądze. Prace dyplomowe też. No i coca-cola, to jest to.

Czytać w klasie, gdzie jest Murzynek B. wierszyk Żyda Tuwima „Murzynek Bambo”, czy nie. Zastanawiała się nauczycielka w obecności Barby – matki B. i dyrektora, w jego gabinecie wyposażonym w orła w koronie, palmę i krzyż nad drzwiami.
A język ubożeje. Teraz, w czasie przeszłym też. A jeśli zastosujemy niemurzyńskie myślenie, co będzie? Co zostanie z niego? Szkielet ryby, którym pożywić się nie można, symbol zżartych treści, wiary, niewiary w możliwość dogadania się. Najlepiej widać to i słychać w „Kropce nad i” Moniki Olejnik. Zapraszani do rozmowy przychodzą z gotowymi tekstami. Dziennikarka pyta, a oni jakby nie rozumieli pytania, mówią swoje, przygotowane, wyuczone, bo trzeba wbić w łby słuchaczy – tak ma być, a jak tak nie jest, to tak ma być. Moja prawda, mój patriotyzm lepszy, bo ja z salonu, a ty z podwórka. Moje korzenie proste (nie wierzę), a twoje splątane albo odcięte. Z tymi korzeniami odciętymi mają problem mieszkający blisko plaż. Niektórzy przywracają historię, patrzą wstecz. U mnie też budują zamek z wyobraźni, bo nic po nim nie zostało, więc trzeba było wymyślić. Ot, taka dekoracja historyczna. Ale jak podsyca narodową dumę. Starannie wylizujemy przeszłość, co by się błyszczała, choć nie wszystko złoto, co się świeci, jak płonąca stodoła z zapachem palonego białka.

„Zaż to nowina na świecie, że kto kogo może gniecie?” Prawda stara, Rej jej na pewno nie wymyślił, lecz powtórzył. Powtarzanie utrwala – oto my i oni. Czasami byśmy chcieli być o krok przed tymi „onymi”, nam też się marzyły kolonie, też chcieliśmy stać z linijką i kreślić na mapach podziały, dzielić i pomnażać z przyjacielskimi narodami czy bez, ale prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Oni nas przelecieli linijką i zostawili na plaży. Potem żyliśmy w rezerwacie. Co prawda nie odgrodzili nas murem, ale i tak zdziczeliśmy, a u dzikiego czernieje podniebienie i odzywa się instynkt samozachowawczy. Irracjonalny. Węszy, sam się odgradza. Zamyka w świecie blizn i poniewierki. Co rany zaliże, to je rozdrapuje, bo musi żywić się cierpieniem, podejrzeniami. Wyobraża sobie różne spiskowe teorie, a spiski są wszędzie. Wszędzie są jacyś my i oni. A tu zespół „Bayer Full” śpiewa: „Bo Polak i Chińczyk to jedna rodzina”. Sześćdziesiąt siedem milionów płyt krewniakom sprzedali, bo właściwie wszyscy na świecie jesteśmy spokrewnieni, a splątane korzenie sięgają Afryki. 

To co? Nie ma wrogów? A kto zabił Abla? Strach zagląda w oczy. Bać się trzeba wszystkiego. Najlepiej udawać, że się jest zdrowym dębem, który wrósł i trzyma się rozłożystymi korzeniami. Zapomnieć, że wielu z nas, to tyczki powsadzane w glebę. Świat się zmienia, ślepa Genia – czy chcemy, czy nie. Przynależymy do rodzaju ludzkiego. Jesteśmy obywatelami świata, Europejczykami. Zawsze bliższa nam była Europa niż Azja. Jesteśmy Polakami i to jest nasza ojczyzna, mała ojczyzna i żeby się nie pogubić w tłumie, powinniśmy dbać przede wszystkim o język. Mówią, że język jak rzeka – sam się oczyści, ale zapominają, że jest susza i źródło może zmętnieć, wyschnąć. Coraz mniej wody, coraz mniej słów, rozmów, dyskusji. Wszystko jest w porzo albo kurwa. Komu jeszcze chce się warzyć wspaniałą potrawę z języka? Może znajdzie się jeszcze trochę takich jak Artur D. Liskowacki, który kucharzem jest znakomitym. Coś tam posieka, poszarpie, zapisze na nogawkach spodni, albo na mydle, a jak się wymydli, to griot mu podpowie. Wszystko tam można strawić i degustować w nieskończoność.

Specjały A. D. Liskowackiego odpowiadają moim kubkom smakowym. Skojarzenia, rzucane myśli. Twój czas to ty, mówił Amakor. Jest twój. Panuj nad nim. Nad sobą. Nie daj mu nad sobą zapanować. Trudno jest panować nad czasem, który czasem płata figle. Wydawałoby się, że coś odeszło w przeszłość, jak niewolnictwo, a tu niespodzianka – wcale nie odeszło, jest tylko w innej formie. Trzeba teraz pilnować narządów, żeby nie wycięli, szczególnie języka, oczu bardziej lub mniej widzących. Mózgu, żeby podczas suszy nie uwiądł i całkiem nie wysechł.

Jeśli będą pisarze tacy jak Artur D. Liskowacki i ci, którzy zechcą czytać, to chyba nam to nie grozi.


Artur Daniel Liskowacki, „Murzynek B.”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, str. 296

Jolanta Szwarc