Ireneusz Sakowski „Waleniada”, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin 2013, str. 186

Kategoria: port literacki Utworzono: czwartek, 27 luty 2014 Opublikowano: czwartek, 27 luty 2014 Drukuj E-mail


Wojciech Czaplewski

MARNOŚĆ JEST DLA WYBRANYCH?

Sam środek naszej małej stabilizacji. Po Gagarinie i przed olimpiadą w Tokio. Czas „Kobry” w czarno-białej telewizji i opryskliwych, odpornych na metafizykę sprzedawczyń w sklepie o malowniczej nazwie „Artykuły piśmienniczo-papiernicze”. Pierwsza połowa lat sześćdziesiątych: historyczne kalendarze, znaczone datami przełomów i rewolucji, tutaj zieją pustką. PRL w postaci czystej, niczym niezmąconej, piętnaście kilometrów od Warszawy. Ale realia – choć owszem obecne – nie grają tu wiodącej roli. Waleniada ani nie jest podróżą sentymentalną, ani potępieniem brzydkiego komunizmu.

Wydaje się, że zwykłość, prowincjonalność, banalność wręcz świata (czasu, przestrzeni, ludzi, języka...) to świadomy wybór autora, który postawił sobie śmiały cel: stworzyć epos z materii możliwie najmniej epickiej, możliwie pozbawionej wymiaru wzniosłości czy patosu. (Waleniada jako iliada i odyseja w jednym, z małych liter pisana, boska komedyjka w niedużym wszechświatku?). To szukanie epickiej doniosłości w banale przypomina nieco zabiegi Mirona Białoszewskiego, który rzecz podobną uczynił na gruncie liryki, opiewając durszlaki, rdzewiejące klucze i kuchenne makatki i opatrując to komentarzem: marność jest dla wybranych.

Czemu służy to rozpisywanie świata, w którym wszystko jest małe, na niekończące się strumienie słów? Być może wyrażeniu myśli, że w świecie, gdzie wszystko jest małe, ludzie szukają czegoś wielkiego. Bohaterowie Waleniady znajdą, i będzie to wielkie dosłownie (36 metrów 17 centymetrów) oraz alegorycznie... ale nie uprzedzajmy wypadków. Bohater powieści Sakowskiego mówi: każda rzecz ma swoją wewnętrzną kompozycję, po wierzchu występuje tylko naskórek rzeczy, prawda o niej tkwi głębiej, we wzajemnym połączeniu cząstek. To drążenie świata w poszukiwaniu drugiego dna, ten niedający się zaspokoić głód sensu wyraża się w książce na różne sposoby. Tysiące wielokropków, kawałkujących narrację, zdają się dawać do zrozumienia, że nic się nie kończy i nie zaczyna, żadna myśl, żaden stan rzeczy, żadne zdarzenie. Zawsze jesteśmy w środku, a całość jest nie do ogarnięcia. Tak oto Waleniada rejestruje fenomen życia, któremu wystarczy najskromniejsza powłoka, by zaistnieć, a później, w samym trwaniu idzie na każdy kompromis, byle tylko nie zagubić tej podstawowej iskierki.

U Brunona Schulza prowincjonalna banalność co chwila obnaża zdumiewające otchłanie i mitologiczne archetypy. Wystarczy odrobina poetyckiej uwagi, która jest jak chuchanie na zamarzniętą szybę, jak naciskanie niewidzialnej klamki u drzwi do innego świata. Prowincjonalny świat Sakowskiego jest zupełnie inny: pod powierzchnią rzeczy nie ma już nic, poza faktem, że one – te rzeczy – po prostu są.

Jak przystało na rzeczywistość panoszącego się kryzysu podmiotu i nietożsamości bycia z bytem, po szlakach Waleniady wiedzie nas anonimowy, bezimienny bohater – lat prawie 20 – i narrator, który się za światem chowa i z bohaterem przenika. Choć zdarza mu się czasem, w metatekstach i autotematyzmach, dekonspirować pisarza, demiurga, który za tym wszystkim stoi i zaprasza do gry. To powinna być długa, byle jak poklejona historia, mówi. A nieco dalej pojawiają się cienie Ernesta, Fiodora, Tomasza, Jamesa, Honoriusza, Bolesława, Marcela, może nawet samego Józefa Ignacego, i patrzą zawistnie... Rzeczywiście, każdy z przywołanych tu opowiadaczy w taki czy inny sposób patronuje Waleniadzie. I dobrze, w końcu ambicją przyzwoitego twórcy powieści, nawet w naszych dekonstruktorskich postludzkich czasach, powinno być danie światu dobrze opowiedzianej historii. (Prorok ponowoczesności Richard Rorty twierdzi nawet, że żyjemy w przestrzeni nieustającego konkursu narracji...). Czy Waleniada jest taką historią? Trzeba się z tym tekstem zmierzyć, by poznać odpowiedź. Łatwo nie będzie, ale się opłaci.

Będąc nowatorską, nie jest jednak Waleniada prozą afabularną, choć zrazu tak się wydawać może. Wręcz przeciwnie: fabuła Sakowskiego to opowieść w trzech aktach-rozdziałach, dziejąca się w ciągu trzech kolejnych dni, z przygodami, perypetiami i wątkiem miłosnym, z kompozycją po bożemu domkniętą, od wstępnej ekspozycji z umytym autobusem i tajemniczą zapowiedzią kulminacji i rozwiązania, czegoś, co ma się pojutrze wydarzyć... i wyjaśnić sens tytułu... ale zadaniem recenzenta nie jest przecież zdradzanie zaskakujących zakończeń. (Choć nie mogę się powstrzymać przed poinformowaniem, że to, co w końcu, w empireum za brezentowym płotem zobaczy bohater, choć wydaje się literackim surrealistycznym wybrykiem autora, zdarzyło się tam naprawdę – starzy warszawiacy pamiętają!). Fabularna osnowa książki poprzetykana jest mnogością wątków, motywów, wewnętrznych dialogów i zewnętrznych monologów, momentami niezwykle smakowitych, innym znów razem wystawiających na próbę moją czytelniczą cierpliwość. Tak to z klasyczną (a tym bardziej z postmodernistyczną) epicką rozlewnością bywa.

Przy czym kolejno wyłaniające się sytuacje nanizane są na trzydniowy czas akcji w chronologicznej – choć niekoniecznie logicznej czy przyczynowo-skutkowej, kolejności. Mamy tu motywy banalne, jak studium jedzenia serdelka z musztardą sarepską na tle dźwięków dochodzących z mieszkania sąsiada (charczenie żony duszonej przez męża z powodu stłuczonej filiżanki). Albo niecodzienne, jak wtedy, gdy bohater przebywając na strychu w przypływie natchnienia eksploduje niekończącą się serią haseł przeciwpożarowych. Każda czynność, rozpisana na gesty, słowa i myśli, po to chyba, aby nadać banalnej czynności wymiar misterium, aby dać kolejne świadectwo niezwykłości dziania się. To, co robi bohater, choćby to było oglądanie z wersalki znajomych zacieków na suficie, w tekście Sakowskiego zyskuje wymiar rytuału, obrzędu. Żadna rzecz nie jest ważniejsza od innych, wszystkie na równych prawach współtworzą jeden świat, komin nad nami, Hiroszima i członek dzieją się w jednej czasoprzestrzeni, której nie można pokawałkować. Wśród tych mniej lub bardziej banalnych motywów zdarzają się też kosmiczne niezwykłości, poważające realność świata, jak ten rzucający się na szczupaki superrobak z wędkarskich opowieści Jurka, pochód pierwszomajowy na rękach matki bohatera czy rozważania o geometrii Sądecczyzny (intryga, za pomocą której bohater ratuje zielone trójkąty przed atakiem czarnych kwadratów i nadymających się kół).

W konstrukcji bohatera i świata Waleniady istotna jest – o czym pisałem już wyżej – zasadnicza nieokreśloność tożsamości. Wyraża się to płynnością granic między „ja” a światem (jak u schizofrenika, który, kontrolując ruch planet wokół odległych gwiazd, sam jest sterowany promieniowaniem emitowanym przez sąsiada z góry). Czy „ja” jest więc czymś wewnątrz, czy na zewnątrz? Bohater nie wie, czy krąży teraz z krwią po własnym organizmie (…) czy przeciwnie – (…) mknie w fioletowe przestworza, i wtapia się w sunące górą żywioły?

...nie wie.

...ale czy to ma jakieś znaczenie?

...tego też nie wie. Gaduła, czasem nieznośny – to na pewno; obserwator świata z lekką skłonnością do obłędu – ale któż jej nie ma? Bohater więc bezimienny, o płynnej tożsamości, do tego całe strony dialogów w tłumie, głosy bez twarzy, komunikaty bez nadawcy, składające się w bełkotliwy informacyjny szum.  Świadectwo kryzysu podmiotu, tej tezy Michela Foucaulta, że człowiek jest tylko niedawnym wynalazkiem, którego koniec jest bliski? Jednak w ciągu trzech dni swojej wędrówki przez życie ów bezimienny bohater wydobywa z nicości wielu innych bohaterów mniej czy bardziej drugoplanowych, pokazując, jak w spotkaniu, w dialogu stwarzamy się wzajem, jak „ja” się w „ty” odnajduje. Każde takie spotkanie wykreowuje kolejną wyrazistą postać (Jurka – wędkarza i niedoszłego akordeonisty, prawdziwej Beatrycze, czyli Bożeny przez nie wiadomo ile „n” pisanej, trójcy gości od kauczuku, którzy aby w waleniadzie wziąć udział, gotowi byli w czynie społecznym umyć autobus, czy choćby pana Tadeusza – tego od duszenia żony – który sam o sobie mówi: ludzie dzielą się na takich, śmakich i owakich, ja przynależę, żałuję bardzo, do owakich). Aż przychodzi dzień trzeci – bohater wsiada do świeżo umytego autobusu i odbywa wyprawę do mistycznej tajemnicy, do małego jak ten świat nieba.

Świat jest patchworkiem, byle jak pozszywanym z ludzi, faktów, stanów rzeczy, zdarzeń, słów, chwil, miejsc i tajemnic. Bohater, owinięty w tę tkaninę, nasiąka światem, ale i nasyca go sobą. Wchodzi w środek... Piękne i straszne miejsce. Nieustające deja vu, ale i poczucie bycia gdzieś indziej, zdziwienia. Do tego język, bogaty, spieniony, kolokwializmy spiętrzające się w jakieś niebotyczne konstrukcje pełne metafor i innych aktów poetyckiej wolności, którymi Sakowski czytelnika częstuje bez umiaru. I nawet zdradza technikę: kiedy ci zależy, wówczas zdania rodzą się w trudzie (…) Kiedy zaś odzywasz się bez żadnego powodu, tak sobie, byle tylko wydać głos, wówczas z absolutną łatwością wyrzucasz z tchawicy przeogromne stada dźwięków i wszystkie one pasują do siebie, foremnie się kleją. (Przypomina to „strumień świadomości”, u Sakowskiego raczej rodem z Bohumila niż Jamesa). Dzięki temu wszystkiemu – temu, co w fabule, i temu, co w języku – świat zwykły, banalna codzienność, prowincjonalna nuda – staje się karnawałem, świętowaniem, waleniadą. Warto było.

Ireneusz Sakowski „Waleniada”, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy, Szczecin 2013, str. 186

Wojciech Czaplewski