Marcin Sas „Bezpowrotne wakacje Tourette’a”, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2013, str. 64

Kategoria: port literacki Utworzono: piątek, 02 sierpień 2013 Opublikowano: piątek, 02 sierpień 2013 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc


POSZUKIWANIA TERAPII

Jak zwykle, zanim zaczynam czytać nową książkę, przyglądam się jej dość dokładnie. „Bezpowrotne wakacje Tourette’a”, Marcin Sas, wydał Zaułek Wydawniczy Pomyłka. To dobre wydawnictwo, przyjemnie się bierze do ręki ich książki, dlatego z niedowierzaniem patrzę na osadzony na dwóch kleksach kleju drugi „Spis treści – errata” . Jak to możliwe, żeby program komputerowy nie zadziałał właściwie i wszystkie wiersze spisał z dwustronicowym wyprzedzeniem, a jeszcze minimalne różnice w użyciu spacji między wyrazami w tytułach wierszy zapisanych inaczej niż nad tekstami – po prostu kilka wyrazów ściągniętych do jednego. Nie bardzo wiem, po co taki zabieg. U Świetlickiego – „oplutyoplutyopluty” rozumiem jako natręctwo, a te dwa spisy treści w książce mogę tylko wytłumaczyć nie niedbałością wydawnictwa, ale celową mistyfikacją autora.

Skaczę teraz do początku, do tytułu: „Bezpowrotne wakacje Tourette’a”. Ciekawe. Tourette’a jak Downa. A więc ktoś, jednostka lub zbiorowość, to bezpowrotna przeszłość, bezpowrotne wakacje? Remisja choroby, czy może dla tych skażonych zespołem wakacyjny wyjazd z biletem w jedną stronę trwać będzie do ostatniego oddechu, ostatniego słowa.

Tomik rozpoczyna „Wiosenny wiersz Tourette’a”. Jest jakaś stacja schizmy, i ciało / wyszło z ciała. Zespoły wiosennie występujące, tiki, spamy / i spazmy, dobra doba i koszmarne kluczenie bez klucza. Rozszczepienie, pęknięcie, różne tiki (podskakiwania, krakania, dziwne gesty), internetowe śmieci, męczące echolalie ulicy, uporczywe powtórzenia. Spacer, wyjście na papierosa, to nie wyjście. Stacja, echo echolalii, a pociąg odwołano. Czy chodzi tu o pociąg do wiosennych wierszy Tourette’a wysłanego na wieczne wakacje? Śmiem twierdzić, że dbając o swój indywidualizm, poeta celowo zmusza czytelnika do myślenia między innymi o „pociągach” w różnych kierunkach.

Julian Kornhauser analizując cytat z A. Wiedemanna: „Ale zaraz wszedł jeden z tamtych, więc usiadłem, a ten się zaraz rozwalił, rozgogolił i dalej do spania.”, takie przeprowadził rozważanie: „Cóż rozgogolił znaczy? Gdyby nie wspomnienie „Rewizora” w dalszej części tekstu, czytelnik uznałby ten neologizm za mało przejrzysty. Ale nawet, jeśli przyjąć za dobrą monetę, iż Gogol użyczył młodemu pisarzowi nazwiska do dziwnie brzmiącego neologizmu, to i tak nie wiemy na pewno, co on oznacza. Bo w końcu nie o to chodzi, co rozgogolić znaczy, lecz by cieszyć się brzmieniem tego słowa.” (J.K. „Poezja i codzienność”). Ja wolę się cieszyć zarówno brzmieniem, jak i znaczeniem. „Rozgogolić” wcale z Gogolem mi się nie kojarzy, tak samo jak „rozkokosić – rozweselić, rozszczebiotać” z nazwiskiem malarza Kokoschki. Słodko pachnące gwarą „rozgogolić” znaczy tyle co „rozchełstać, niedbale się porozpinać”.
Natomiast pochodzący z wcześniej omawianego wiersza Marcina Sasa płaszcz za duży (tu nawet płaszcz za duży, / nikomu się nie przyda) kojarzy mi się z wierszem M. ŚwietlickiegoKarol Kot”, w którym bohater, krakowski wampir mówi: „Mam płaszcz, za duży, ciemniejszy od spodni, / mam w płaszczu narzędzie.” Takich sygnałów, odniesień do Świetlickiego i poetów urodzonych po 1960 roku znajdziemy u Marcina Sasa z rocznika 1983 więcej. Młodszy od solisty „Świetlików” o 22 lata mógłby być, na dobrą sprawę, jego synem oddalonym o całe pokolenie. I tu mam pytanie, czy młodszy poeta nosi ten sam liryczny kostium, „płaszcz”, co jego ojciec, czy stał się synem marnotrawnym i poszedł swoją drogą, podkpiwając ironicznie z przodka i całej rodziny.

Kolejny utwór „Dwadzieścia osiem” z 2011 roku każe mi myśleć o dwudziestoośmioletnim wówczas autorze. Co on kombinuje, pojawiają się nakazy skierowane do „ty” – no kurwa musisz zdążyć. Czy „ty” odnosi się do tytułowego Tourette’a, w którego zespół wpisane są wulgaryzmy, czy do „ja” rozmawiającego z sobą, które z siebie wychodzi. Ważne, żeby zdążyć opuścić zamknięte wesołe miasteczko. Sytuacja tonącego, który chwyta się brzytwy, bo spaliny, pętle… Kiedyś zdarzyło ci się włożyć krawat, ładnie / wyglądałeś, tylko twarz coraz bardziej spuchnięta. Unicestwienie kogo czy czego? Ucieczka od – do tego co powinieneś jeszcze zrobić, tu. Minęła wiosna, już lipiec, czas na dojrzałość. Można przyzwyczaić się do mówienia o nieważnych rzeczach, ale po co? Choroba Tourette’a wymaga zapanowania nad rękami i nogami, gdy zdrowie się pogarsza, trzeba sobie pomóc,  powtarzać frazy, powtarzać / do znudzenia oczekiwanie na wiadomość i obserwować / niepodległość. Przestać sobie rozkazywać przy końcu lipca? Cloranxen łagodzi, wspomaga wolę, To jeszcze nie koniec świata. Wydawało się, że pokonuje nieurojoną trasę praca – dom, a plując zaznacza teren, ot takie liryczne zboczenie / z drogi
Świetlicki powie: „Chodzę po mieście. Chodzę po mieście. / Planty Szewska Rynek. / Chodzę po mieście. / Rynekszewskaplanty. / Opluty. / Oplutyoplutyopluty.” Bohater Marcina Sasa powie: Psychotropowe odżywianie, chociaż jeszcze nie awansowałem / na 10 mg mogę całkiem spokojnie orzec: koniec. I w końcu jak w songu Brechta (i wierszu Świetlickiego) przypłynie statek i piraci zrobią porządek.
Nie ma takiej opcji. Wszystko dzieje się w wyczuwalnym lęku. Ciało ubierane bez przymierzania nie pasuje, na ulicach ślady po śmiertelnych, jeśli filmy, to z pewnością kryminały, w kieszeni nóż się otwiera. Powtarzanie czynności, na przykład palenia, wtedy jest chwila izolacji, skurczenia się w sobie, żeby świat miał mało miejsca na dotyk. Ciągle jeszcze powtarzanie po starszych – papieros, popielniczka, niedopałek jako skrócona odległość, śnieg, mróz.

Mariusza Grzebalskiego „ja” pisze listy w powietrze, szuka nieobecnych do pogadania, chce potwierdzenia, „że ja to nie ja”, jest któregoś tam lipca, ale daty, historia nie są istotne, trzeba się skulić, zapalić w pobliżu popielniczki, jedynego królestwa umarłych. To wszystko w wierszu „Errata”, czyli liście pomyłek, błędów i braku ich akceptacji.
Może skończyć z pisaniem nacechowanym zespołem Tourette’a, odrzucić stare i powiedzieć – teraz rozchylam znaczenie / i już nie ma powrotnych ścieżek, te raczej na wyczucie. Zostawić to, co niepłodne, antykoncepcyjne, ten poetycki stosunek przerywany, to poetyckie delirium. Trzeba o tym napisać, rozważyć jak robi się wiersze. Wiersze z automatu. Pisać nauczono, ale osiągnąć własny charakter pisma jest trudno. Trzeba pracy i ćwiczeń ręki, jednak jak tu osiągnąć sprawność, gdy gitara w lombardzie, a pióro podarowane koledze. Wtedy blisko do najsmutniejszej piosenki świata opowiedzianej na dwa akordy darciem… rozdarciem brulionu z luźnymi notatkami z dnia; o tym co kupić, o czym pamiętać, notatki są własnością indywidualną, imiona krążą w ograniczonej liczbie, wyznania, ogólnie rzecz biorąc, banalne.
Coś trzeba zrobić z tymi ograniczeniami w mówieniu. Najlepiej spakować i jak ładunek wybuchowy podłożyć pod pociąg, niech się po nim przejedzie. „Hejże, dzieci, hejże ha, róbcie wszystko to, co ja.” Ojciec Wirgiliusz mobilizował dzieci do naśladownictwa, powtarzania, uświadamiał, że wysoką rangą poezji jest trywialny patos wybierasz albo spierdalasz. Nie wiem jak inni czytelnicy, proszę autora, ja spierdalam.

Nie tylko wczoraj znów napisano w jednym z wersów, / że spokojnie można zacząć bać się ognia. Progres czyli posuwanie? / - powrotu. Chyba tak. Jednak jest trudno, bo przyzwyczajenie, to druga skóra człowieka. Powiedzieć coś w taki sposób jest właściwe, właściwe jest minąć wielkim łukiem „kocham” i odwrócić głowę od puenty. Teraz tak się pisze po nowemu. To wolno, tego nie wolno. Te wszystkie nakazy są nieuleczalną / wadą wymowy, w rzeczywistości / język posiadający najwięcej mięśni / zawsze był zwierzęciem nieruchomym. Tak, zazwyczaj kończy się to wyciśnięciem trwałego piętna na języku – wadą wymowy – i przekonaniem o zadłużeniu i brakach.
Próby odejścia od nawyku palenia podczas pisania sprowadzają same kłopoty. Mylą się wiersze z notatką w brulionie, puenta ze wstępem. Albo występ mylę z myśleniem, / w zasadzie nie ma to większego znaczenia, // i tak nie będzie z tego pewnej siebie literatury /… / i znów myślę, że papieros łagodzi skutki złego nawyku myślenia. Odejścia i powroty. Nowe mieszkanie, ale stare koszulki. Jeszcze cienie przeszłości przyłapane na roztrząsaniu starej słomy, przestały działać kroplówki, wszyscy ogrzewają się kożuchami, bo wiedzą, że będzie jeszcze zimniej, na ulicach misternie przygotowane wypadki. Kolejny raz iść na spacer, wtopić się w ulice, lęk, rozmowa o potłuczonych lustrach, w których obraz jest zdeformowany, uszkodzona rzeczywistość, człowiek. Uszkodzone przejście ze świata żywych do świata umarłych i odwrotnie.

W wierszach Marcina Sasa zwraca na siebie uwagę szereg wyrazów ważnych dla poety, przyzwyczajających czytelnika do skupienia uwagi, śledzenia, w którą stronę idzie myśl autora. Przekraczanie granic. Raz granica jest cienką linią, innym razem falującą firanką. Tak samo wychodzenie na zbawczy spacer łączy się z przekraczaniem progu, otwarciem drzwi. Powtarzające się okno – a rozkwit tuż za oknem, dziś znów wciskano prawdę w okno, okna wystawione na próbę – też jest miejscem kontaktu, spojrzeniem na coś więcej. A jednak widoczność prawdy jest minimalna – przepełniona popielniczka, niedopałek to odległość od prawdziwego życia. Odkaszlnąć przepalenie i wejść w życie, ubierając bez przymierzania niepasujące ciało z zatraconą duszą. A może wyjechać na wakacje bez powrotu? Wszystko zostawić. Dokumenty bez podpisu, nieuregulowane mandaty? Co nam zrobią, kiedy po nas nic? W kieszeniach mamy siebie, kodeks wykroczeń / jako najlepszy poetycki tomik. I nasza prawda, czyli lewe akty zgonu. Umieranie na niby, przesada, okłamywanie siebie i innych. Chore zachowania, niekontrolowane nawyki, może uszkodzenia centrum wywołujące nawroty myśli o uśmiercaniu siebie – poety w sobie. Czas jest złym sposobem na spędzanie życia. „Czas na Pętli” nazwałabym wisielczym czasem, wtedy zachodzi potrzeba korespondencji z poetami zmarłymi na początku ubiegłego wieku w tragicznych okolicznościach – odnosi się to zarówno do Jesienina jak i uzależnionego Trakla.

Uzależnienia, zespoły chorobowe, skłonności paranoidalne, urojenia (lepiej nie pytać o zdrowie) owocują mętnymi wierszami o niczym dla podstarzałych gówniarzy. Są choroby, na które nie ma lekarstwa. Jedynie mogą się zdarzyć okresy remisji i znowu nawrót wierszy z automatu, karnie przepisywanych, bez miauknięcia o miłości, bez spoglądania do tyłu, a jeśli u kogoś pojawi się „Regres” i zacznie używać konwencjonalnej zapałki, bo w niej zapach, trzask i mistyka, zawsze znajdzie się oponent, zwolennik progresu i będzie odwodził od wymyślania znaczeń i przekonywał, że spaliła się metafora ognia.

I „złe mi się śni” (to ze Świetlickiego). Po co źle zakładać zło z góry spadające z szybkością kamienia na miejsce wiersza w postaci paskudnego pisma. Dobrze, pamiętaj – nie możesz pisać / wierszy, które są słabe – i żadna terapia tego nie przerobi.
Czuję, że Marcin Sas zadurzony w początku i końcu dwudziestego wieku ma problem polegający na znalezieniu sposobu mówienia tak, żeby go nie skrytykował żaden logopeda.
Niech szuka, bo najpiękniejsza jest droga do szczęścia.

Marcin Sas „Bezpowrotne wakacje Tourette’a”, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin 2013, str. 64

Jolanta Szwarc