Wojciech Wencel „Imago mundi”, Biblioteka FRONDY, Warszawa – Kraków 2005, str. 64
Stanisław Chyczyński
Świat wyimaginowany?
Swój nowy tom poetycki Wojciech Wencel zatytułował „Imago mundi”. Od strony formalnej jest to poemat na który składa się 12 pieśni, pisanych trzynastozgłoskowcem, ułożonym w 12-wersowe strofy. Całość została poddana regularnemu rytmowi i ozdobiona asonansami. Lektura sprawia przyjemne wrażenie lekkości i naturalności, co w przypadku formy zdyscyplinowanej jest sporym wyczynem. Takiego efektu mogliby Wenclowi pozazdrościć najwięksi mistrzowie gatunku. Gdański poeta, jak zwykle, często stosuje przerzutnie, nie stroni od klisz językowych czy kolokwializmów, dzięki czemu unika sztuczności, która drażni ucho współczesnego czytelnika. Tak zrealizowane dzieło stanowi autentyczny rarytas w literaturze najnowszej. Gwoli precyzji należy dodać, iż książkę zilustrowano barwnymi reprodukcjami fresków Michała Świdra. Klasycyzująca poezja plus klasyczne malarstwo – znakomita symbioza.
Poemat „Imago mundi” różni się ewidentnie od poprzednich dokonań autora – zakresem tematyki, doborem motywów oraz temperaturą emocjonalną. Poza tym wydaje się czymś w rodzaju publicznej spowiedzi, więc ma zdecydowanie bardziej osobisty charakter. O ile we wcześniejszych poematach (np. „Requiem” lub „Ave Maria”) Wojciech Wencel zaledwie szeptał, nieśmiało deklamował i solennie zapewniał, o tyle tutaj mówi pełnym głosem, swobodnie i „po ludzku”, momentami nawet zdaje się krzyczeć. Zatem teraz autor „Ziemi Świętej” objawił światu jakby bardziej człowieczą twarz, maksymalnie zbliżoną do oblicza zwykłego śmiertelnika. Albowiem tzw. przeciętny zjadacz chleba to grzesznik, pogrążony w codzienności, uwikłany w nałogi i przywary, od czasu do czasu usiłujący wzlecieć jak domowa gęś w ucieczce przed kijaszkiem pastucha. Podobny obraz człowieka wyłania się z niektórych pieśni. Znalazło się w nich miejsce na spleen, zwątpienie, gniew, rozpacz. Bohater liryczny boryka się z przyziemnymi problemami, kłóci się z żoną, topi smutki w alkoholu, słucha kultowej, demonicznej kapeli Rammstein. Swój chłop – chciałoby się powiedzieć.
Kiedyś, we wstępie do swych „Wierszy zebranych” Wencel pisał: „Poezja ma przecież sens nie wtedy, kiedy świetnie oddaje indywidualne doznania autora , lecz wówczas, gdy ktoś inny jest w stanie w niej się odnaleźć”. Oto wydaje się, że twórczość poetycka Laureata nagrody Artusa osiągnęła takie stadium rozwoju, z którym wielu naszych młodych inteligentów będzie się mogło duchowo utożsamić. Mam na myśli nie tylko wiernych czytelników FRONDY czy nieodżałowanego OZONU. Widzę to w szerszym kontekście.
„Czarny anioł pożądań pychy i zgorszenia / nie zdoła nas odłączyć od Jego miłości” – deklaruje podmiot mówiący. Mamy więc, jak zwykle u autora „Ody chorej duszy”, otwartą perspektywę metafizyczną – majaczącego nad horyzontem , kryjącego się gdzieś w obłokach Stwórcę. Absolutne miłosierdzie i doskonałą Miłość. Najważniejsze źródło nadziei.
(…)
możesz zrobić cokolwiek: śmiać się albo płakać
popchnąć swoje istnienie w którąkolwiek stronę
możesz stać się tyranem lub chodzić na palcach
bogacić się lub pościć zostać albo odejść
(„Pieśń jedenasta. Miłość.”)
Jak widać gdański poeta nakreślił dość optymistyczną przestrzeń egzystencjalną, opartą jakby na założeniach woluntaryzmu. Jednak osobiście skłania się wyraźnie w stronę odwiecznych rozwiązań, ku nowotestamentowemu przesłaniu:
ale wybierasz miłość i o nic nie pytasz
bo wszystko jest już jasne w ten zimowy wieczór:
to ona powołuje z ciemności do życia
a potem dźwiga z klęczek woła po imieniu
i mnoży się jak wersy tego poematu
zawiesza lampki sensu na zwyczajnych słowach
w niej ścierki naszych sumień parują jak w maglu
ona jest sympatycznym atramentem Boga
(…)
(ibidem)
Moim zdaniem „Imago mundi” to poemat imponujący, napisany z rozmachem – najlepsze dzieło pisarza z Matarni. Myśl przewodnia książki jest jasna i prosta: oto dobrotliwy, miłosierny Ojciec Niebieski zdolen jest wyciągnąć nas za włosy z najgorszego bagna grzechu i niefartu. Wystarczy tylko wierzyć, ufać, kochać bliźniego. Dramatyczna wędrówka Ciemną Doliną zmierza tutaj do szczęśliwego epilogu – niczym exodus starożytnych Izraelitów do Ziemi Obiecanej. Dla chrześcijan takim właśnie pielgrzymowaniem jest nasze życie. Rodzi się tylko pytanie – na ile taki OBRAZ ŚWIATA jest wynikiem indywidualnych doświadczeń, dobrej woli i pobożnych życzeń? Ba, jeszcze przed śmiercią wszyscy chcielibyśmy poznać ultymatywną odpowiedź. Niestety – marzenie ściętej głowy, bo tak naprawdę zaledwie „jesteśmy a znad miasta burzowe obłoki / pcha na spotkanie z nami oddech Boga: wiatr”…
Latarnia Morska 1 (5) 2007