Krzysztof S. Rutkowski "Brudne historie", INTRO-DRUK, Koszalin 2006, str. 188

Категория: port literacki Опубликовано: 04.01.2010 Печать E-mail

Wanda Skalska

Powiada o sobie sam autor na trzeciej stronie:
„Niektórzy w tym co piszę widzą talent, inni wypociny jeszcze jednego grafomana. Nie wiem, kto ma rację. Wiem, że kroczę długą i krętą drogą, jaką jest pisarstwo i albo kiedyś dojdę do jej końca, zyskując nazwisko, pozycję i czytelników, albo nigdy jej nie przejdę. Tych kilkanaście opowiadań, które trzymasz Czytelniku w ręku, to mój kolejny krok na tej drodze. Mam nadzieję, że nie najgorszy ani nie ostatni.”
Osiemnaście opowiadań i osiemnaście razy to samo. Dziwki, alkohol, brutalność, wulgarny język, więzienne scenerie, mord. Oto w jednym z pierwszych tekstów trzydziestolatek chory na raka oddaje się pijaństwu i cielesnym uciechom. W innym tekście wylatuje w powietrze samochód z kierowcą w środku. W kolejnych bójki, wspominki utarczek z milicją, przesłuchania na komisariacie, uprzedmiotowiony seks, wbijanie noża w pierś, wreszcie... kawałkowanie trupa.
Początkowo chce się wierzyć, że mroczne i odstręczające historie będą do czegoś zmierzały. Że obficie przelewana krew czemuś służy. Że u końca lektury czeka jakaś parabola, jakaś metafora... I raptem wszystko się przewartościuje, uzyska nowy wymiar. Usilnie szukałam. Niestety, nic z tych rzeczy. To tylko wyświechtane, knajackie opowieści. Za którymi zostaje rozczarowanie, żenująca pustka, niesmak wreszcie. A uczucie czytelniczego niedosytu pogłębiają dodatkowo nijakie motywacje zachowań przedstawianych postaci. Przypominają okrojonych duchowo i umysłowo komiksowych troglodytów.

O tym, że autor otarł się o więzienną rzeczywistość, było już wiadome po wydanym siedem lat wcześniej zbiorze opowiadań „Kryminał tango”. Wtedy jeszcze można było zastosować taryfę ulgową. Teraz widać, że autor buksuje w miejscu, niczym samochód na jałowym biegu.
A szkoda. Bo dobra wiadomość jest taka, że Rutkowskiemu nie brak daru narracji. Sprawnie buduje sceny, potrafi operować dialogiem. Tyle że pożytkuje te umiejętności wyjątkowo kiepsko.
Epatowanie brutalizmem dla samego epatowania nigdzie nie prowadzi. I przypomina chłopięcy upór w złym fantazjowaniu. Cisną się pod klawiaturą także mocniejsze słowa, lecz się powstrzymam.
Niepokojące jest też dobre samopoczucie autora. Niepokojące i źle rokujące. Bo jeśli komuś brakuje samokrytycyzmu, jeśli postrzega siebie jako literacki pępek świata (świadectwa tego rozsiane są w książce) – cóż spotkać go może? Odpowiedź trudna tylko dla narcyza.
I obawiam się, że kolejna książka będzie taka sama. Obym się myliła. Wówczas z chęcią do pomyłki się przyznam.

Latarnia Morska 3/2006