Przynieśmy wrzosy

Kategoria: proza Opublikowano: niedziela, 19 sierpień 2012 Drukuj E-mail


Miłosz Michałowski

Zapuścił brodę leżąc na żółtych liściach. Śnił materiał swojej nowej bluzy i wysławiał się przy tym z erudycją, którą niegdyś uwiódł Ofelię. Obserwował ją  teraz z najwyższą atencją, próbując zsynchronizować mruganie ich powiek.
Ofelia przyszła niedawno, po czym cicho usiadła na schodach tuż obok. Schyliła się wieczornie, wypełniając swą delikatną twarzą całe pole jego widzenia. Położyła mu na piersi Słownik Zwiędłych Metafor, o który prosił, by ponownie oddalić się na schody, gdzie przycupnęła owinąwszy się płaszczem i skryła twarz za szalikiem, który różowiał od końców. W zeszłym śnie wręczyła mu klucze od domu, ale on już zapomniał, jakby był śniegiem. By zaistnieć, musiał każdej nocy padać od nowa.

Nie wymagała od niego pieniędzy, czasem pragnęła jedynie, by zatelefonował cicho w środku nocy.
- Zmęczyłem się wychodząc z tego baru – rzekł gestykulując skromnie. – Kiedyś, pamiętam, dość podobnie zmęczyłem się na koloniach, kiedy wspinaliśmy się na Babią Górę.
Patrzyła z zachwytem, świadoma, że tym razem nie ma innej kolejności. Przez ostatni rok milczał coraz bardziej i często odchodził, zostawiając za sobą książki. Nagłe wysłowienie wydało jej się gadulstwem z jego strony, ale zamilkła radośnie, słysząc ponownie ten piękny, literacki głos.
- Myślisz, że to takie samo zmęczenie? – rozłożył ku niej szerokie dłonie.
- Nie wiem, słońce nie widziało nas od tak dawna – wzięła do ręki garnek pełen śniegu, drżała na chłodzie. Tymczasem jego palce odpoczywały spokojne
i nieporuszone, niczym gałązki drzew pokryte szronem.
- Na rogu jest sklep z krawatami, mają tam fajne szaliki.
- Zamierzasz sprawić sobie jeden? – ucieszyła się na pragnienie z jego strony. Zwłaszcza, że ostatnie noce wtórowały jej migreną.
Wiedział o tym, lecz bał się zapytać. Chociaż babcia mówiła mu, że na wstrząs najlepsze są spirytus i poziomki, to jednak nie znał się na kobietach.
W dodatku nie był pewien, na ile poważnie brać słowa babci, która w razie gangreny zalecała wizytę u szewca.
– Skończyłem przepisywać tom, więc moglibyśmy pójść do baru, by w tym czasie wystygnął – spytał, podejmując żmudny temat snów.
– Dokąd pójdziemy?
– Mogłabyś mi powiedzieć, czemu nocą snujesz się wokół łóżka z rozłożonym parasolem? - zasugerował niewyraźnie.
– Chodźmy do Autosefa! – nie sprzeciwiał się jej pomysłom, ale chciał je w pewnym stopniu oswoić.
–  Tamto miejsce jest po remoncie. Kibel nie mieści się w piwnicy i wystaje za okno. Pójdziemy do św. Józka, dobrze? Ale to jutro. Tak, jutro zamyślimy nasze utrapienia – szeptał ostatnie głoski.
– W takim razie postójmy na rogu ulicy, tak też będzie dobrze – wyjęła kanapkę
z torebki.
– Widzę, że jedzenie smakuje, jak dawniej – uśmiechnął się, gdy zbierała ze spódnicy pojedyncze okruszki.
– Owszem – kawałeczki pieczywa uroczo wypadły jej z ust – od tych miesięcy snów nabrałam wilczego apetytu.
– Wciąż śnisz oczekiwanie na listy?
– Tak, z tym, że ktoś śmieje się ze mnie, tak jak jesienne morze pluska na widok Słońca.
– Na pewno nie za moją zgodą – bronił się z głową obróconą wstecz. Uwierzyła mu. – Śniłam o półce z książkami, lecz zamiast nich znalazłam pomarszczone jabłka. Dałeś mi jedno, mówiąc, iż otwiera skrzynki pocztowe wszystkich korporacji – uniosła się lekko na palcach. – Widziałeś to jabłko?
– Może kiedyś, nie wiem. Wiem, że było bardzo drogie oraz, że pasowało do niektórych króliczych nor.
– Ale teraz, wczoraj, tam, bliżej? Choćby przelotnie, nie widziałeś? Spojrzałeś chociaż? – pytała, lecz Teodoriusz nie miał snów tamtej nocy.
– Zrzuciłem wszystkie prace ze stołu, lecz widziałem jedynie nagość.
– We śnie wszystko się miesza – mówiła całą postacią, co bardzo go zaniepokoiło, gdy już to sobie wyobraził.
– Proszę, Ofelko, nie oślepnij mi brodząc w tych ciemnościach.
– Nie martw się Najsłodszy, to jedynie nieznaczne ciemnostki – upierała się.
– Przyrzeknij. Wiesz, jak przerażają mnie ociemniali, ich wyostrzone zmysły, które chwytają każde wspomnienie, zapach każdego wypalonego papierosa – na samą myśl marzło mu powietrze w płucach.
– Dobrze. Obiecuję – piękniała będąc niemal odległą. Stał przy niej duży, wysoki, jakby nucił kwiaty i co dzień przynosił je świeże do łóżka.
Zapalił, zaciągnąwszy się szczerze, ponieważ z Ofelią czuł się najzupełniej. Kiedy odeszła, zostawiając nadmiar przedmiotów, nie przestał zbierać z ulic swojego ubóstwa. Był przy tym cierpliwy niemal bez wysiłku, gdy zostawiał liście w spokoju ku jej pamięci. Nie uniósł się nawet na swoją zapuszczoną brodę i płaskie, szaroniebieskie oczy. Odtąd miał już tylko jedno, dosłowne marzenie.

- Dlaczego? – ocknął się na dźwięk jej złamanego głosu. Czując stęchłą woń konwencji nie znajdywał jakichkolwiek słów. Odkrył, za to narastającą erekcję, która wydała mu się trochę niestosowna.
- To już ostatnie do widzenia – rzekła.
- Gdybyśmy się już gdzieś spotkali - pomyślał.
- Dlaczego tyle dla mnie znaczysz? Na tych cienkich nóżkach, tenisówkach, które przegapiły zimę - wyczuł uporczywy czas przyszły uprzedni. - Dlatego żegnaj, zupełnie ponad to, o czym jesteśmy.
– Cokolwiek robiłem, robiłem na chwilę, na wzór zawiązanej wstążki – wybiegła.
Ogarnął go żal nonsensownych książek oraz jej równomierny oddech, podniecający, niczym garść dynamitu. Przekonany, że zostały z nim lepsze zwyczaje drugiego człowieka, dostrzegł, że ona także sypiała w nogach łóżka i uporczywie myła ręce na widok robaków. Jej skóra pachniała przemocą, niczym aksamit powierzchni wypełnionej ciałem. W dusznym, nierozpostartym świetle jedynej żarówki zdawała się mieć ziarnistą fakturę klasycznych filmów noir. Teodoriusz zachował spokój, mimo oczywistego niebezpieczeństwa szukał odpowiedniej poezji.
Na przekór błyskotliwym wersom, eteryczne łóżko stawiało kolejne wyzwania jego chłopięcej twarzy. Szorstkie prześcieradłem drażniło, odpychało, zadawało ból, jednocześnie kobiecy cień
i absurdalne sukienki intrygowały młody umysł. Na pół zemdlony gubił się we własnych fantazjach. Czy definitywnie odkrył to, co robili, czy też ona śniła powoli, niczym anioł? Czy zamyślona, o nim bez reszty, wierzgała, jak rączy koń. Zbyt głęboko się wahał. Pot przywarł do ich ust, pościel oraz garderoba leżały na podłodze, odprężone w uścisku. Wyobraził sobie awantury domowe i siebie, pijanie zataczającego pustkę pośrodku pustej ulicy. Nawet jego pożądanie uciekło do książek, studiów, serca okrytego wełnianym szlafrokiem i żołądka pełnego kakao. Tymczasem jednak rządziła nim troska oraz niewiasty z ich powrotami wbrew pięknym oczom. Czuł się mordercą, chociaż zdradzały go getry i eleganckie pozory. Wciąż kochał spoglądać tam, gdzie nikt nie mógł go poznać. Przebierał swoje marzenia w młode, czyste studentki, miękkie jak dotyk bez pozwolenia. Ofelia ucałowała go, jakby ktoś zgasił światło w pokoju obok.

Nazajutrz zabrakło słów, jak liści na drzewach, by zatrzymać wiatr. Z chwilą, kiedy skończyła się fantazja bycia z dojrzałą kobietą, zaczął się swoisty smutek tropików. Zapach niemniej obcy, niż jej anatomia oraz chrapliwy głos, wszystko zaczęło go drażnić. Skurcze mięśni prześmiewczo odtwarzające monotonne ruchy, zapisane na włóknach pościeli. Szydził z samego siebie siedząc niejako obok. Skumulował w sobie jej pośladki zmierzające do łazienki, po czym narzucił spodnie wybiegając bez mapy. Po chwili zorientował się w nieznanej okolicy. Dym, oraz kominy stawały się coraz lepiej zarysowane na tle wieczornego nieba. Trzymając się ceglanego muru natrafił na wpół otwarte drzwi, które przecinały mrok żółtawym, immanentnym światłem żarówki. Zaintrygowany, tą niezwykłą wędrówką fabrycznych oparów wszedł do środka. Pokój, zaskoczony obecnością odpowiedział niepokojącą aranżacją zakurzonego wnętrza. Połamana krzywiznami podłoga przypominała skały, miejscami przezroczyste ściany były zwarte w dotyku, niczym światło zamknięte
w dłoni. Na półkach dryfowały książki, z których większość opowiadała, o sobie umierających. Zbliżywszy się do końca zbioru wyczuł rosnący pod palcami tytuł.
Z  przyspieszonym biciem serca ujął twardą obwolutę, „Nad wąskim kołnierzem akacji”. Autor, Marcel Bozuffi, był człowiekiem bardzo dystyngowanym, oraz wielce adekwatnym. Fotografie umieszczone na zakładkach przedstawiały go na tle pustego placu, nie ujmując zarazem, ani minuty z jego czterdziestu dwóch lat życia. Oprócz skłonności do alkoholu słynął z zamiłowania do asercji. Zupełnie, jak Teodoriusz.

Ofelia ostrzegała go by nie wiercił się nocą z boku na bok, ponieważ mógłby spaść
na Księżyc. Choć nie był filozofem w sprawach miłości, to miewał o niej ładne pomysły. Pomysły by iść obok, mówić w nawiasach, wąchać listy lub - niczego nie wyjaśniając - wsuwać się głęboko w krótkie spojrzenia przelatujących gołębi. Tak uderzyło go przywiązanie do Ofelki, że stojąc twarzą w twarz ze ścianą nie był
w stanie zmarszczyć brwi. Podejrzewał w tym jakiś chloroform, tudzież kraba czającego się we wspomnieniach z dzieciństwa, w muszelkach i nikczemnej ekstazie, gdy uporczywie wsuwał palce w mokry piasek. Był wówczas ostatnim człowiekiem na Ziemi, w swoich inteligentnych włosach i zwariowanym, bladym ciele. W oczach starszej Małgorzaty zdał sobie sprawę, że głupi uśmiech z jego strony oznaczać będzie rozłąkę, jej sukienkę na ramionach oraz jego papierosy w tylnej kieszeni spodni. Dwie połowy jeziora na obrazie, którego nigdy nie namalował.
- Miłość, to dawanie niczego za cokolwiek – pożegnał ją słowami na rachunku
z restauracji. Nie był w stanie powstrzymać leniwej satysfakcji z waginy oraz przygody piersi, które zamknęły mu usta na wieczór wstecz. Świadom formalnych ograniczeń nie zostawił jej swojej męskiej małości.
Dzięki listom Ofelii wierzył w lśniące, piękne słowa o powierzchniach,
a kalendarz stał się jego najważniejszą książką. Rankiem biegał aż do łez i goryczy
w ustach, zaległych po sentymentalnych nocach, w czasie których śnił zastępcze motywy romansów. Poznał ją w tle snu, gdzie była w drugiej klasie liceum, niemalże na innej płaszczyźnie. Wymyślił sobie, że będzie okrutna, po tym jak powiedziała mu, że jest dla niej wszystkim. Wkrótce biegła od niego, on nabrał zbyt wiele dobrych chęci, ale biegli tak samo. Wydawało mu się, że spotkają się latem, jeśli skończy czytać powieść ojca. Niestety w wakacje zatruł się morzem. Jesienią powiedziano mu, iż ten sen był żałobą po kocie.
Odpalił zapalniczkę o zdarty sztruks. Zapomniał się o niej całkowicie, w nadmorskich fotografiach i wybitej szybie, przez którą wyskoczył nie płacąc za piwo. Wyobrażał sobie Ofelię coraz bardziej niestarannym pismem. – Pamiętam – przyklasnął mu przechodzący obok huk dobrej nocy. Kiwając się tak w pół-ekstazie nad płótnem rzucał szkłem dokoła. Od siedmiu godzin jechał wstecz zrozpaczonym pociągiem relacji Siwe Pole - Praga. W tym czasie noc wkładała za szybę rozmaitości, które - jedna za drugą - opadały na kolejnych stacjach. Romby jego swetra czytały mu Stachurę, nad którym zasnął siłując się na zmysły z pustym przedziałem. Nazajutrz stopy bolały go, tak potwornie, że miękkie buty stały się esencją pragnienia. Ofelia powtarzała, że w pociągach należy stąpać twardo, by nie zapuścić korzeni. Mówiła jego chrapaniem.
- Ofelio! – zagłuszył ją w myślach. Gdy spojrzał na zegarek niemal zatęsknił za płytkim, łamiącym kości snem.
- Zbieram butelki i wymieniam je na kamienie w banku – mężczyzna zagaił go odorem trawionego alkoholu.
- Nigdy nie miałem książeczki PKO – odparł Teodoriusz. Od przebudzenia musiał już dzielić cyferblat na czterech innych pasażerów.
- Praga świta tu i tam – zwrócił się do nich cicho, licząc na to, że wciągną go do swych pogaduszek, co oznaczało ucieczkę ze strefy konwersacyjnej pijaczka. Lecz oni rozmawiali od zupy, lub o pogodach, które mijali. – Pasażerskie towarzystwo skądś tam wracające – pomyślał a pijaczyna nie ustawał w zaczepkach.
- Ale rozumie pan trochę po angielsku?
- Jeśli muszę – skarżył się Teodoriusz, choć wcale nie chorował.
- Wie pan, to straszne opłakiwać umarłych, gdy nie grają Mozarta, ale umarł mój zegarmistrz – pijaczyna okazał się być profesorem andragogiki. – Klęczał całe dnie
i był już tak napięty, że nie mógł tego znieść.
- Pan wybaczy, że nie westchnę. Bądź, co bądź nie znałem człowieka – starał się zachować uprzejmości, mimo znużenia.
- Rozumiem. Powiem panu tylko, że nasz ksiądz miał bardzo miękkie dłonie po pogrzebie.
Źle znosił takie jednorazowe znajomości, zwłaszcza w rozbujałych pociągach. Miał już dosyć profesora, jednak nie chcąc bezczelnie kłamać, skoncentrował mięśnie prowokując wizytę w toalecie. Następnie znalazł pusty przedział, który objawił mu się, niczym ostatni otwarty bar późną nocą.
Gdy wreszcie dodzwonił się do administracji, zbudziło go zdziwienie. Konduktor, nazwiskiem Żesł, skasował bilet i zerknął na tomik poezji.
- Nazwisko na legitymacji, to jedno, ale wydrukowane na ogólnie dostępnym papierze, to już obrzydlistwo - zamaszyście zasunął za sobą drzwi.
Odtąd Teodoriusz postanowił się już nie rozpraszać, w tym celu wypełnił obicia foteli kwiatami, a fizjologiczny świat w najbardziej widowiskowych żywiołach. – Ogień na lepszy czas – zapalił papierosa od rewersu tej myśli.
- Należy odróżnić izolację od drzew, lasu i czkawki przy pisaniu – Teodoriusz spostrzegł, że im bardziej na południe, tym mniej jednolici stawali się towarzysze podróży.
- Przepraszam, zmogła mnie siła wegetacji – przecierał zaspane oczy.
- Ależ oczywiście – rzekł stary literat. – Właśnie kończę najnowszy zeszyt – nasunął okulary na czubek nosa. – Jeszcze tylko wyłuskam groch, pozbieram maliny i pojadę na odczyt do Paryża. Tam naprawdę nie mają życia.
Teodoriusz, tymczasem, spojrzał ukradkiem na śpiącą dziewczynę, równie nieobecną, jak on sam. Przez całą podróż wymyślał kolejne zajęcia, byle tylko móc nie odrywać od niej wzroku. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że człowiek może spać, tak pięknie, tak w pełni, niczym płonący las.
Przedział pustoszał, w niedługim czasie Teodoriusz został sam na sam
z dziewczyną. Fabryczne kominy zarysowały się w oddali, by nikogo nie zbudzić.
- Siódma rano, jadę ekspresem, a przecież nie miałem być oczarowany – zbudził ją mrucząc pod nosem.
- Ma pan zamiar zapisać ostatnie dwie godziny bez przerwy? - przeciągając zaspane powieki i stawy, eliptycznym gestem, który podskórnie urzekł Teodoriusza, otarła ślinę z kącika ust.
- Tak, by nie powiedzieć, jak bardzo miałem cię na myśli. Bardziej niż petunie latem.
- Mam duszę przez „ó” i nikomu nic do tego!
- Zatem niech Praga zajmie nam całą noc! – zarzucił plecak.
- Ostrzegam, że będę marudna – usiadła okrakiem na jego kolanach -  i powiem, że jest późno…
- … lecz nie tak późno, jak obecnie – chwycił jej dłoń, po czym zniknęli w tłumie wypełzającym z pociągu.
Piętnaście po siódmej, szare powietrze lepiło stopy szronem. Niczym październik szli pod górę ostatkiem sił, a św. Wojciech osnuł ciszą wszystko poniżej swoich drzwi.
- Daleko jeszcze? – spytała, gdy zimny wiatr wyskoczył na nią spomiędzy kamienic.
- Od Boga wieje chłodem, choć nie widać krzyży.
Dotarli do świątyni przemienionej w hotel. – To jak śmierć w Boże Narodzenie – pomyslał zdegustowany, ale wiedziony jej lokami, wynajął skromny pokój na poddaszu. Tam, wrzucili skąpe bagaże do szafy, by czym prędzej, podziwiać panoramę miasta, dzieląc się przy tym papierosem w oknie.
- Mają wspaniałe alierze – myślał o łóżku, pustym, za ich plecami - i wspaniałe skoki ciśnienia, niczym robienie powideł, całowanie policzka, zawsze w ten sam milion piegów…
- … spanie zbyt długie, spacery po śliwki, śliwki po śniadaniu – niemal uniosła się nad miastem, a Teodoriusz wypuścił dym, bacznie obserwując jej lawendowy występ.
- Znowu, cały dzień zapuszczałaś włosy.
- A jeśli malowałam owoce w wodzie? – oparła się na nim całym swoim ciężarem.
-   gwiazd na szkle brzmi o wiele lepiej po wschodniej stronie nieba, ale musiałem to wyznać – południe obudziło się nagle nad miastem.
Popijając barszcz instant spojrzała jakby był jej niecodzienny.
- Gdybyś miał złoto czarnych gór, jak Saul, ale nie ten płaczący w innym języku, lecz ten, w którego palcach zwykłe rzeczy traciły sakralność… – w jednej chwili, wszystkie powierzchnie w pokoju stały się dla Teodoriusza śliskie i niepewne.
- Nie mam zobowiązań wobec piękna, - odparł, jak gdyby nic nie zostało zerwane -  dlatego jadę dalej.
- Nie żałujesz? – odgarnęła włosy, lecz nie zobaczył jej oczu.
- Niegdyś miałem list, ale na nim usiadłem i zgasł.

Miłosz Michałowski



portal LM, sierpień 2012