Rejsy po arcydzieło

Kategoria: proza Opublikowano: czwartek, 12 listopad 2009 Drukuj E-mail

Piotr Bednarski

fragmenty

JONASZ

"... Willi jest najlepszym szyprem od trzech lat. Ryby same włażą mu do sieci i są szczęśliwe, kiedy jego włok zagarnia całą ławicę.Obojętnie gdzie łowi - tuż za kamieniami, pod Bornholmem czy na wschodnich łowiskach - wyciąga na burtę nie mniej, niż pięćdziesiąt skrzynek ryb. Nie mniej!
Piętnastego każdego miesiąca idzie Willi, z całą załogą, do kasy po wypłatę. Kasjerka z niechęcią wysuwa przez okienko należność. Zazdrości, to nie jest normalna pensja. To harmonia pieniędzy, marzenie.I właśnie one pchają ludzi do Willego - wielu usiłuje przypochlebić się donosami. Ale nie jest to łatwe, Willi nieustannie jest wśród załogi. Razem łowią, razem piją, w klubie "Domu Rybaka", albo w "Delfinie" - u Marii, dziewczyny pazernej, gotowej oddać duszę diabłu za poklask i mamonę. Kusi Willego, lecz on nieustannie pokazuje figę i z uśmiechem powtarza, że nie dla niej przeznaczony jego rybacki fart."
Tylko tyle zdążył mi opowiedzieć dziadek Soschneider, portier z "Domu Rybaka". Opowieść przerwał telefon. Dziadek musiał kogoś tam przywołać. I tak się rozstaliśmy.
Na drugi dzień, po załatwieniu ostatnich formalności, znalazłem kuter Willego. Rybacy pracowali przy sieci.
Zeskoczyłem na pokład z workiem marynarskim na ramieniu.
- Witam, przydzielono mnie do was - powiedziałem.
Jak na komendę podnieśli głowy. Nikt mnie nie znał, więc patrzyli z ciekawością i pewnie myśleli czyim jestem pociotkiem, że trafiłem do nich. Nie każdy miał takie szczęście.
- Willego jeszcze nie ma. Jestem jego zastępcą, Kaszub z pochodzenia i nazwiska - powiedział najstarszy wiekiem.
Trochę przypominał Indianina; jego twarz znaczyła drobna siateczka podskórnych żyłek. Oczy miał niebieskie jak Morze Aralskie, które pamiętałem jeszcze z dzieciństwa.
- A ja jestem rybak - siedzący obok równolatek podał mi rękę.
- Skąd pochodzisz?
- Z góry Ararat. Izraelita.
- Nie świruj. Albo jedno, albo drugie.
- I jedno, i drugie.
- Mniejsza z tym, chodź pokaże ci koję.
Zeszliśmy do kubryka dziobowego: dwie piętrowe koje, dwie szafki, dwie bakisty, nad stołem świetlik - to wszystko.
- Górna lewa koja i bakista twoja. Przebieraj się i do roboty.
Wciągnąłem drelich, gumowe buty. Kaszub kiwnął paluszkiem.
- Wiąż butle - powiedział. - środek już uzbrojony. Cztery butle po pół sążnia, cztery po sążniu, reszta po dwa sążnie. - I pokazał sposób mocowania.
Była to moja pierwsza praca na pokładzie statku, więc wkładałem w nią całe serce i nadzieję, jak Noe w budowaną Arkę.
- Jesteś żonaty? - spytał Kaszub.
- Nie.
-To się ożeń. Będziesz miał i co zjeść, i co wypić.
- Nie słuchaj go - powiedział rybak. - Ma dwie dziewczyny na zbyciu, szuka frajerów.
- Nie frajerów, tylko człowieka z duszą.
Rozmowa urwała się.
Welon mgły rozproszył się, tylko w zaroślach wisiały jeszcze srebrne strzępy. Słońce, małe jak oczko tłuszczu na rosole, wspinało się na swoją marcową górę dnia, aby niebawem zjechać po jej stoku. Klucz dzikich gęsi leciał już na północ; słyszałem szum skrzydeł i powtarzające się odgłosy gęgania. Kochałem powietrzne wędrówki ptaków, więc zapatrzyłem się w niebo. "Każdy ma swój czas przylotu i odlotu. Ja też ruszam po gorzkie, lecz chciane."
- A tyś co za jeden? – usłyszałem głos z kei.
Na aluminiowanych schodkach stał Willi. To musiał być Willi. Jego małe antracytowe oczka świdrowały, czułem ich chłód.
- Praktykant - odparłem.
- Co masz mi do powiedzenia?
- Szalom.
To zbiło go z tropu. Pewnie nie znał znaczenia tego słowa.
- Aha! A kto cię zamustrował bez mojej zgody?
Wzruszyłem ramionami.
- Idę się dowiem - wyskoczył na keję. - Mechanik niech grzeje maszynę, jak wrócę, ruszamy w morze.
Spojrzałem ponownie na nieboskłon. Stado gęsi znikło, tylko na skrawku horyzontu, tuż obok latarni morskiej, pasły się biały chmury z liliowymi obrzeżami. "Chmury dobrej nadziei."
Po sklarowaniu włoka przejrzeliśmy z Kaszubem deski rozporowe, szekle, krętliki i bloki. Półtora miesiąca nie byli w morzu. W tym roku morze zamarzło na dwie mile. Teraz ociepliło się, śnieg stopniał, a wczoraj holownik przetarł tor wodny. Można ruszać na łowiska.
Wrócił Willi. Nawet nie zerknął na mnie. Po chwili otworzył okno sterówki.
- Rzucamy cumy, na stanowiska.
Wyskakuj na ląd! - usłyszałem. - Pierwsza dziobowa.
Migiem skoczyłem na pokład i pobiegłem na dziób. Wyjście w morze!
Rzeźwy wietrzyk jak dotyk jedwabiu. I dużo mew krążących wokół latarni iskrzącej się teraz rubinowymi odblaskami. Za główkami portu zielona ścieżka wyryta przez holownik, zaśmiecona krą lodową. Lodowy złom ociera się o burty, coś tam szepcze, szwargocze, wreszcie ucicha. I nagle – otwarta przestrzeń po sam horyzont. Kuter wpływa na pierwszą martwą falę. Dziób lekko w górę, a pokład przechyla się z boku na bok.
Pierwszy raz na morzu, serce w obłoku. Nie zakłamać tylko słów i słyszeć wołanie: "Adamie, gdzie jesteś?" Bo i do mnie one skierowane. Gdzie jestem? Dokąd zmierzam?
Poczułem dłoń na ramieniu.
- Napatrzysz się jeszcze - mówi rybak. - Do roboty. Jesteś bajkok, porządki należą do ciebie. Mesa od miesiąca nie sprzątana.
Nie od miesiąca, od lat, kleiło się od brudu. Sprzątać umiałem, nauczyła mnie tego matka - Piękno. Wiedziałem też, że od brudu zaczyna się grzech. Po godzinie mesa stała się i większa, i wyższa. Choć nie było to jeszcze to, do czego zmierzałem.
Rozbrzmiały dzwonki wzywające do wybierania włoka.
Przy wybieraniu ciągnąłem słomiak, a następnie zemki. Kuter cofał się, a następnie najeżdżał na sieć; mimo tego wybieranie przeciągało się. Wszyscy milczeli. O czym mieli mówić; sieć była w strzępach. W worku tkwił potężne głaz, akuratny na nagrobek dla buntowniczego poety.
I wtedy zobaczyłem przed sobą Willego. Twarz miał zniekształconą wściekłością: dolna warga zwisała, zęby szkliły się drapieżnie.
- Gdzie ryba!? - krzyknął, chwytając mnie za bark.
Spojrzałem na Kaszuba i na resztę załogi. Stali jak zaklęci. Czyli coś niebywałego się wydarzyło.
-W wodzie - odpowiedziałem.- W morzu.
- Jesteś Jonaszem, żydowski pomiocie. Pierwszy raz w życiu wyciągnąłem z morza kamień. Precz mi z oczu, precz! - i z wielka siłą uderzył mnie pięściami w klatkę piersiową.
Zatrzymałem się na falszburcie, zacisnąłem palce o jej obrzeże. Willi zrobił krok do przodu i zdzielił mnie zaciśniętą pięścią między oczy. Zobaczyłem gwiazdy i zsunąłem się z pokładu.
Zimna woda natychmiast ocuciła. Otworzyłem oczy i zobaczyłem tuż przed sobą koło ratunkowe. Chwyciłem, podciągnęli bliżej i wytargali na burtę.
Przed kubrykiem zrzuciłem odzienie i nagi zszedłem pod pokład. Wyciągnąłem z bakisty zapasową odzież, naciągnąłem na siebie i natychmiast wyszedłem na pokład.
Rozbrajali już potarganą sieć. Miałem przy sobie papierosy, więc zapaliłem. Oparłem się plecami o ciepłe drzwi suszarni. Zaciągnąłem się głęboko trzykrotnie pod rząd, aż łzy pokazały się w oczach. Było mi i przykro, i głupio.
Po chwili podszedł rybak.
-Będziesz dochodził swego?
- Spójrz na moje oczy.
-Oczy szybko zachodzą krwią. Czy jeden siniak miałeś?
-Uderzył nie tylko mnie - czułem już grunt pod nogami. - Ale wszystkich. Nie do niego należy sąd i egzekucja. Od tego jest wyższa instancja.
-Nie przesadzaj.
-Tu już nie o mnie idzie, lecz o ruchy komet i deszcz w Warszawie.
Po tych słowach przyjrzał mi się uważniej. Z taką przenikliwością, że czułem jego wzrok na skórze. Nie pasował mu ten deszcz i ruchy konstelacji. Machnął lekceważąco ręką i odszedł, aby powtórzyć odpowiedź Willemu. A ja poszedłem pomagać zbroić nowy włok.
Następny zaciąg był normalny, pięćdziesiąt skrzynek dorsza i pięć skrzynek flądry.
Włok ponownie poszedł za burtę. Zaczęła się normalna rybacka harówka. Kaszub pokazał mi jak się prawidłowo patroszy dorsze.
-Trzy ruchy i po ptakach - skwitował.
A robił to idealnie. On, lecz nie ja. Dorsze wyślizgiwały się z rąk, ostrze noża zacinało palce. Po godzinie ręce zaczęły pulsować. Ale na morzu nie ma chorych: rybę z pokładu należy uprzątnąć, choćby walił się świat.
Zdołaliśmy przerobić połowę zaciągu, a wytargany włok sypnął na pokład co najmniej sto skrzynek.
-I Jonasz nie dał mi rady - wołał Willi upojony sobą, wychylając się przez okno. - Dlaczego milczysz, Jonaszu? Widziałeś tyle ryby, a będzie jeszcze więcej. Po topy masztów! I gwiżdżę na twoje wyższe instancje.
Bolały pokaleczone przy patroszeniu palce, spierzchnięte dłonie, wiec milczałem. Przychodziło mi to z łatwością - wystarczała radość bycia w żywiole. "Nowi ludzie, nowy świat."
Patroszyliśmy, zapełnialiśmy skrzynkami ładownię i wyciągaliśmy kolejne włoki. Gdy pokład został zasypany rybami po samą rufę, Willi wziął kurs na port.
Harowaliśmy do rana, już przy kei w porcie.
Po wyładunku przygotowaliśmy kuter do nowego rejsu, ładując na kuter skrzynki lód i dwa nowe włoki. Wyjście w morze o dwudziestej drugiej.
I wtedy złożył nam wizytę dyrektor. Zebraliśmy się w mesie. Z braku miejsca połowa stała.
- No, powiedz mi, obywatelu świata, jak wyglądało twoje wypadnięcie za burtę? - podniósł oczy na mnie.
- Każdy z obecnych jest świadkiem, niech oni powiedzą.
Dyrektor spojrzał na załogę. Nikt się nie odezwał.
- Proszę mówić - spojrzał na Kaszuba.
- Co tu gadać, jest tak jak zapisano w dzienniku – odparł niechętnie.
- Nie znajdzie się sprawiedliwy? - zapytałem.
Nie znalazł się.
- Co znaczy ta wyższa instancja, o której wspominał Willi?
- Bóg - odrzekłem.
- Aj, aj, aj, taka dobra opinia z wojska - mruknął dobrodusznie, spoglądając na mnie ciepłym wzrokiem. - I na Syberii był, jak ja i czumizę jadł jak ja, a w Boga jeszcze wierzy. Ale to twoja sprawa. Zażegnuję konflikt. Jak widzisz, nie chcą cię tutaj. Zapamiętam to. Zamustrujesz do Cichonia. Wysyłam dwa kutry na Morze Północne. Poznasz smak prawdziwej rybałki i zobaczysz ludzi z duszą na dłoni. Tu to zaścianek.
Chwyciłem dłoń dyrektora i... ucałowałem. Nie wstydziłem się gestu. Nie było w tym nic nagannego. Dobrych ludzi i opiekunów całowało się wtedy po rękach. W dowód szacunku.
Słońce stało już wysoko i zaczęło przyglądać mi się z taką ciekawością, jak kiedyś Jonaszowi odpoczywającemu pod terpentynowcem.


AHASWER

Początek wiosny. Od Wysp Szetlandzkich trałujemy na południe, przerzedzając ławice śledzi. Płyną na tarło na mieliznę Dogger Bank i do Kanału La Manche. Ryb jest dużo, co drugi dzień zdajemy ładunek na statek-bazę. Po ostatnim dobiciu szyper wezwał brygadę remontową do silnika. Co mogli – zrobili, ale łożyska nie wymienili. Zapasy wyczerpane. Zaczęły się pertraktacje radiowe z krajem. Trwały dwa dni. Trzeciego dnia przyszła zgoda na zagraniczny zakup. Trafiło się ślepej kurze ziarno: zawiniemy do Perth, małej rybackiej mieściny.
Wprowadzono mnie już w arkana przemytu, więc załatwiłem na bazie trzy butelki Johnna Walkera. Kłopot ze zbytem żaden. Urosłem we własnych oczach. Stać mnie było na pójście do pubu. Musiałem pójść, aby zobaczyć to i owo, w ogóle przyjrzeć się ludziom. Osobiste wycieczki w owym czasie źle widziano, ale ja, stary katorżnik, musiałem się wymknąć.
Wszedłem do pierwszego napotkanego pubu i zamówiłem podwójną szkocką z lodem.
Pub był pusty, nawet barman wyszedł na zaplecze. Nowy gość usiadł przy moim stoliku. Miał siwe, gęste i lekkie włosy, a twarz niczym dobrze wypieczony chleb.
Usiadł i - nie patrząc na mnie - zaczął bębnić palcami po stole; zmarszczki oczu nieustannie drgały. Nie były to zmarszczki śmiechu czy starości, raczej tajonej zgryzoty. Przypominał starego marynarza, który zrozumiał, że już nie pojmie, czym jest morze, więc nie pozostało mu nic innego, prócz dziękczynnego hołdu za to, że pozwala mu jeszcze żeglować.
Przyniosłem mu szklaneczkę whisky. Nie podziękował, ale spojrzał tak, że przeszył mnie dreszcz.
- Wierz lub nie, ale znałem Jeszuę, którego zwiecie Chrystusem.
- Nie wyglądasz na wariata, więc wierzę.
- Był człowiekiem jak ty i ja.
- Nie przekonuj, wierzę. Jestem rybakiem, jak większość apostołów.
- Tak, rybacy pierwsi uwierzyli. To dziwni ludzie.
- A kim właściwe ty jesteś?
- Słyszałeś o Żydzie Tułaczu?
- Tak! Ponoć poganiał Chrystusa, kiedy niósł krzyż na Golgotę, złorzeczył Mu, kiedy padał pod jego ciężarem.
- To bajda! Rabbi Gamaliel uważnie przysłuchiwał się słowom Jeszui. Rozważał też cuda, które czynił. Coś dziwnego zaczęło się dziać z nami. Każdego nawiedzały sny. Znamienne sny. Lecz żaden z nas nie zapamiętał treści, jakby pamięć przed tymi snami się broniła.
Kiedy uwięziono Jeszuę, poprosił nas, swoich uczniów, abyśmy, jeśli możliwe, uwolnili go bez przelewu krwi. Przy pomocy złota, pokrewieństwa czy znajomości.
Owej nocy, kiedy Piotr po trzykroć się zaparł, tuż przed świtem, nadarzyła się okazja do ucieczki. Lecz Jeszua odmówił.
- Ukrzyżują cię.
- Muszę iść swoją drogą do końca - powiedział wtedy.
- Proszę.
- Skoro nalegasz: ty zatem pójdziesz ścieżką, którą musiałbym iść, gdybym posłuchał.
Schylił głowę i zaczął kreślić arabeski na posadzce, jakby zatwierdzał wyrok na siebie i na mnie.
– Idź już i czekaj.
Nie nalegałem więcej. I tak by się to zdało na nic. Losu nie można zmienić. Było mi bardzo przykro. Powiedziałem mu o tym. Uśmiechnął się. On się zawsze uśmiechał. Czymś zwykłym wzbudzał niezwykłość. Jeśli słuchałeś go z uwagą, był w tobie, więcej - był tobą. Przeżywałem ten stan parokrotnie. I rzeczywiście w tym czasie mógłbym przenosić góry i przemieszczać morza.
- Naprawdę jesteś Ahaswerem?
-Tak! I nie zależy mi na tym, abyś uwierzył. Dla mnie istotne jest to, że wreszcie cię spotkałem i powiedziałem, kim jestem. O tobie wiem tylko tyle, że jesteś człowiekiem morza. A także to, że w dniu dzisiejszym, w tym mieście, w tym pubie spotkam ciebie. Dlaczego akurat tobie mam wyznać, że jestem Ahaswerem - nie wiem. Mogę się jedynie domyślać, że nie będziesz głaskany po głowie, jak ja. Uciekłeś na morze, aby odnaleźć człowieka, a znajdziesz gorycz. Kochasz i chcesz być kochany. A to nie wychodzi, jak mnie.
Nie biegniesz do żadnej świątyni tylko do pubu lub kawiarni. Wydaje się: w świątyni powaga i smutek, ani odrobiny radości.
Jesteś czwartą osobą, któremu wyznaję, kim jestem.
Człowiek jest pytaniem, na które nie ma odpowiedzi.
Jeszua był Żydem jak ja.
"Ja jestem Synem Bożym".
Jak bluźnierczo zabrzmiały te słowa w Jerozolimskiej Świątyni! I w to bluźnierstwo należało uwierzyć, w ten płonący psalm należało wskoczyć!
Nie uwierzyłem, ale starałem się pomóc. I to jest mój grzech.
Mam czekać, aż On wróci.
Adonaj odebrał mi śmierć.
Uczniowie przeminęli, Szaweł odszedł, tylko ja, anonimowy świadek, muszę żyć. I jedynym moim zadaniem jest oznajmianie podobnym tobie, że istnieję. Teraz będziesz trochę mną, a trochę ja tobą.
Do zobaczenia, jeszcze się spotkamy. Musze iść, ziemia już parzy stopy. Jest znośna tylko wtedy, kiedy wędruję.
Wstał, skinął dłonią i wyszedł.
I nagle, w ułamku sekundy, przeżyłem radość zmieszaną z przerażeniem.
Wyskoczyłem z pubu, ale ulica była już pusta.
Wróciłem i zamówiłem drugą szkocką, tym razem bez lodu.
- Jeśli można zapytać - w jakim języku snuje pan swoje bajdy - spytał barman?
Poczułem się nieswojo. Nie wiedziałem, w jakim języku rozmawiałem z Ahaswerem.
- Ten gość to Żyd Wieczny Tułacz.
- Jaki gość? Nikogo, prócz pana tu nie było.
- Jak to nie było!? - spiekłem raka.
- Czy pan nie z tego rybackiego statku, który dzisiaj wszedł do portu?
- Zgadza się.
- Teraz rozumiem. Mój brat jest szyprem trawlera i też mu często odbija.
- Jestem także poetą - dodałem bezwiednie.
- Jedno zawsze chodzi w parze z drugim.
Tym mnie dobił. Poczułem się podle. Dziwne rzeczy dzieją się na dziwaczne sposoby - o tym wiedziałem. Ale to mi pomogło jak umarłemu kadzidło. Wypiłem szkocką duszkiem i wyszedłem.
Na kutrze chwyciły mnie dreszcze. Gorączka z majakami nie opuszczała kilka dni.


PÓŁNOCNY ATLANTYK

Minął sto osiemdziesiąty dzień rejsu. Wczoraj planowano wejście do Halifaxu, gdzie miała nastąpić wymiana załogi. Cieszyliśmy się jak dzieci. Wracamy do domu, do kobiet, do rodzin. Z piekła do nieba. Przez sześć miesięcy północny Atlantyk ze swoimi sztormami, mgłą i górami lodowymi może doprowadzić do obłędu. Trawler to nie jacht czy kontenerowiec, ale obóz, z którego nie ma ucieczki, chyba tylko w śmierć. Morze bez słońca, czas bez kalendarza. A wszystko wokół, na setki mil, drapieżne i czyhające na życie, na najmniejszy błąd.
Ale wymiana załogi nie odbyła się. Biuro przysłało „łaskawą” depeszę, że trawler za dwa miesiące idzie do generalnego remontu i tyle właśnie jeszcze musimy się tułać.
"Zmiana załogi na stoczni".
Wszystkim opadły skrzydła. Nawet kapitanowi, który twierdził, że jego domem jest morze. Mnie też smagnęło. Akurat dostałem telegram, że Teo umiera.
Kazek, z którym mieszkałem w jednej kajucie, zaraz po wydaniu włoka popatrzył błagalnie w oczy.
- Miałem sen - stwierdził, kiedy zeszliśmy do kabiny. - Ciężko mi. Wiem, że masz buteleczkę wody brzozowej. Poratuj, bo mnie skręca.
Miałem nie jedną, lecz dwie; w metalowej skrzyneczce przyspawanej do szotu.
- Pod warunkiem, że opowiesz sen.
Otworzyłem skrzynkę, podałem jedną buteleczkę Kazkowi, z drugiej odlałem połówkę i też położyłem na jego koi.
- Nasze kawalerskie - powiedziałem i wypiłem.
Opróżnił buteleczki, wziął głęboki wdech, przetrawił niesmak i stęknął.
- Znalazła sobie artystę - mruknął. - Nieustannie paplała o Paryżu i Luwrze. Nie pisze, nie dzwoni.
- A sen?
- Śniłem, że jestem Ablem. Siedzę przy żonie i szepczę jej do ucha, że ma oczy Kaina, że ja już nie mogę niżej usiąść, ani wyżej sięgnąć. I nie wiem, czy przeżyje do rana. To wszystko.
- Piękny!
- Kocham ją. Jak mnie zostawi - zabiję. Ją i siebie.
- Nie rzucaj słów na wiatr. Dobranoc - zgasiłem kojówkę.
Dzwonki wzywające do wybierania włoka wyrzuciły z koi. W półśnie naciągałem kombinezon. Kazek nigdy nie ociągał się ze wstawaniem, jednak tym razem nie było go obok. Nie słyszałem też przekleństw, które zwykł szeptać bezwiednie pod nosem.
- Kazek, wstawaj!
Naciągałem prawy but, zawsze pierwszy był prawy, prawa stopa niezmiennie pierwsza wychylała się z koi. Przesąd jest silniejszy od rozsądku. Kiedy wciągnąłem lewy gumowiec, zrzuciłem z Kazka koc i trzepnąłem po kolanach. Nie krzyknął jak zwykle "Już!". Dotknąłem dłonią twarzy. Była zimna. Nie uwierzyłem, sprawdzając dłonie i stopy. Wszystko było chłodne i sztywne. Przeniknął mnie dreszcz. Umrzeć w koi na statku - dyshonor dla rybaka. Co innego zgasnąć za sterem, oddać ducha przy wyciąganiu sieci, lub skonać w szponach grzywacza. Tu tkwi chwała i godność naszego stanu. Na posterunku, w zmaganiu z siłą, która nieustannie usiłuje rzucić na kolana. Ale w koi? Nie zasłużył na taką śmierć.
Naciągnąłem sztormiak i wyszedłem. Trawler trzeszczał wznoszony przez fale i spływał w rytmie kołysanki. Zapowiadany sztorm już dotarł do naszego łowiska. Będzie kilka dni skowyczał i szukał dziury w całym jak zła żona i jak żona Hioba namawiał do złorzeczeń. Fraszka, my i tak będziemy trałować. Kapitan należy do niezłomnych. W genach ma to "coś", co morze jednocześnie i szanuje, i pragnie złamać.
Na pokładzie dopadłem bosmana. Wiatr zawadiacko gwizdał w linach, morze huczało.
- Kazek sztywny! - krzyknąłem, nachylając się do jego ucha.
- Gdzie dostał butelkę?
- Nie narąbany. Sztywny! Zawiadom kapitana.
Dotarło. Otworzył szeroko usta i uniósł brwi ukazując zaczerwienione białka; oczy miał duże jak krowa i przypominał byka drażnionego przez psy.
- Umarł! Czy tak?
- Nieboszczyk! - skinąłem głową.
- Idź do windy! Po wybranie! Nie straszmy ludzi!
Wybraliśmy włok. Był niemal pusty. Z worka wypadło ledwie dwanaście karmazynów.
Cos takiego przydarzyło się nam po raz pierwszy, więc poczuliśmy się zawiedzeni. Kapitan zbiegł na pokład i razem z bosmanem sprawdzili włok od matni do fernika, metr po metrze, sążeń po sążniu, jak komisja śledcza. Ani jedno oczko nie było przerwane. Czyli nie siatka była przyczyną pustego trału.
Wicher się wzmagał. Odebrana przez radio prognoza też nie wróżyła spokoju. Lecz sieć znów poszła za burtę i trawler zaczął swoją katorżniczą orkę fal pokrytych bielą wiosennych zawilców. Wiatr porywał pęki pienistych kwiatów, obrywał z płatków i przemieniał w mikroskopijne mgielne cząsteczki.
Mając dwadzieścia cztery lata nikogo i niczego się nie bałem, prócz Boga. Sztorm jawił się przygodą, sprawdzianem. Często odnosiłem wrażenie, że trawler, niczym ognisty wóz Eliasza unosi mnie do nieba. Morze mnie upajało. Pokochałem je od pierwszego wejrzenia. I choć żadna miłość nie wydaje się łatwa, najtrudniej jest kochać morze właśnie. Piękne i czułe, jednocześnie bezwzględne i okrutne. Jeśli je zlekceważysz – natychmiast cię zniszczy.
Bosman i wskazał kciukiem mostek. Kiwnąłem głowa i poszedłem do kapitana. Spojrzał na mnie swoimi szmaragdowymi oczami i jego czarne brwi uniosły się niczym skrzydła kruka.
Wyśpiewałem wszystko, niczego nie ukrywając. Przecież o śmierć chodziło. Opowiedziałem o śnie Kazka, i o wodzie brzozowej, i o gasnącej miłości jego żony. Też o ostatniej jego groźbie.
Kapitan zdjął czapkę. Był to znak, że rozmowa skończona.
Nie miałem ochoty wrócić do kabiny, choć już wszystko uprzątnięto. Ciało zabrano do chłodni, zaś rzeczy Kazka - wciśnięte w marynarski worek - spoczywały w magazynku bosmańskim. Powlokłem się na pokład pelengowy. I wśród zapasowych włoków uwiłem sobie gniazdko. Każdego dnia szedłem tam, aby być bliżej chmur i mieć więcej morza przed sobą.
Któregoś razu zastałem w moim gniazdku stewardessę Nell. Z trudem ukryłem zdziwienie.
Na trawlerze było dwie stewardesy, zamustrowane wbrew woli kapitana, w ramach równouprawnienia kobiet. Kapitan traktował ich obecność jak zło konieczne. Przy okazji oznajmił też wszem i wobec, że ma prawo do udzielania ślubów na morzu. Wiedział, do kogo mówi. Na statku było tylko dwóch kawalerów - bosman i ja. Ja szukałem Piękna, bosman kochał ognista wodę.
- Będziemy mieszkać razem – oznajmiła niemal ptasim szczebiotem. - Już się przeniosłam do twojej kabiny.
- Słyszałeś, Boże? Czy nie widzisz, że popełniany jest gwałt? W biały dzień.
- Byłam u kapitana - pozwolił.
- Jestem Żydem. Nie do żeniaczki mi.
- Nie obnoś się z tym, bo cię zabiją. Coś wiem o tym. Moja mama jest Niemką.
Usiadłem obok, ręce mi opadły.
Nell była śliczna; włosy złote i puszyste, dłonie Chopina, usta Matki Boskiej Włodzimierskiej. To pokusa, będzie burzyć krew i mieszać myśli. Przyjrzałem się uważniej, pragnąc znaleźć w niej coś wulgarnego, prostackiego, jakąś zwierzęcą skazę. Nie zdołałem.
- Nie przeraża cię koja umarlaka?
Uśmiechnęła się, zęby zalśniły. Tego było już za wiele.
- Nie podobasz mi się – stwierdziłem, spoglądając na skraj horyzontu. Jednak nie było skraju. Potargane chmury mieszały się w dali z bryzgami fal.
- Po co Żyd kłamie - odpowiedziała stylem przekupki. - Po co ten teatr? Po co ta szopka? Kapitan wie, dlaczego wyniosłam się od Heleny. Odnosisz się do mnie jak do człowieka i dlatego jest jak jest. Koniec, kropka, idę do pracy.
Zeszła z pokładu pelengowego powoli, wykorzystując przechyły.
Wiadomość odebrała spokój.
Trawlerem kołysało łagodnie, bez szarpnięć, jak zwykle w trale. Jednak nie mogłem zapaść w drzemkę. Głowa pękała od myśli. Było ich więcej, niż ludzi szturmujących Bastylie. Aby uwolnić się od natręctw poszedłem na mostek. Powiedziano mi, ze śmigłowiec nie przyleci po nieboszczyka ze względu na kiepską pogodę i że motorzysta widział Kazka siedzącego w mesie.
- Przyjaźniliście się - kapitan położył ogromną dłoń na moim ramieniu. - Zajmij się tym. Zabobon jest straszny.
Zajrzałem do mesy i kuchni, by wrócić do kabiny. Nell, w grubym czerwonym dresie, leżała na mojej koi. Usiadłem na bakiście.
- On tam jest - zagadnęła bez odrobiny strachu w głosie. - Czułam jego obecność. Dlatego przeniosłam się na twoją koję.
Wstałem, rozstawiłem nogi, aby przeciwstawić się przechyłom i zacisnąłem palce na obudowie górnej koi.
- Kazek - powiedziałem stanowczym głosem. - Ty umarłeś. Zrozum. Statek należy do żywych. Nie męcz się tu, posłuchaj mnie. Tam będziesz szczęśliwy. Tu chce ci się wódki, tam wszystkiego w bród. I żadnych zdrad nie ma. Pełne zaufanie. Idź, Kazek do swojego świata i nie komplikuj. Umarłeś, więc idź do nieba. Honor swój masz.
- Posłuchał, dobry chłopak – stwierdziła po chwili Nell.- Będzie spokój. Czuję to.
- Myślę, że tak... - nie zdążyłem dokończyć, gdy kabiną targnęło.
Trawler zatrzymał się na chwilę, warkot maszyn urósł. Chwyciłem rękę Nell i pobiegliśmy na mostek, choć stewardesom było to zabronione. Kapitan miał zwyczaj wbiegać tam w osobliwej nocnej bieliźnie cowboyskiego kroju, z guzikami we wstydliwych miejscach.
Był już na mostku, wpatrzony w sonar.
- Łódź podwodna wpadła w sieci! Migiem, puścić hamulce na windzie, bo nas wciągnie!
Zbiegliśmy z bosmanem. Liny błyskawicznie wyfrunęły z bębna. Lewa wyleciała cała, prawa tkwiła w łożysku przytwierdzonym nakrętką. Bosman miał zawsze przy sobie szwedzki klucz. Zaczął nastawiać rozmiar. Na rufę wdzierała się już woda: dziób coraz mocniej unosił się na fali, lecz nie opadał.
Zdążyliśmy. Śruba mocująca nie zapiekła się, smar nie skamieniał. Po dwóch ruchach klucza lina gwizdnęła jak pęknięta struna skrzypcowa. Statek drgnął i szarpnął do przodu jak spłoszony koń. Uśmiechnąłem się do bosmana. Klepnął mnie w ramię. Uratowaliśmy statek.
Na mostku wysłuchujący prognozy kapitan pokiwał nam tylko ręką. Niedaleko naszego akwenu miały zderzyć się dwa niże - atlantycki z arktycznym. Takie fenomeny występują bardzo rzadko, dlatego należy liczyć się z anomaliami. Jedną z nich jest tak zwana "dzika fala".
- Skrzydeł nie mamy, nie odfruniemy - skwitował kapitan, z czułym uśmiechem przyglądając się pokładowi i dziobowi trawlera. - "Panienka" wytrzyma. Niejedną rzeźnię przeszliśmy razem. Statek należy kochać jak kobietę. Inaczej wszystko idzie na opak. No, dosyć. Mam nadzieję, że zapasowych lin starczy. I znajdzie się też reszta, która przepadła?
- Znajdzie się - przytaknął bosman.
- W porządku. Teraz do roboty. A ty - wskazał na mnie - na ster. Na zmianę z bosmanem.
Zszedłem przebrać się w suchą odzież. W pętrze zatrzymał mnie kucharz. Tłuste krople potu perliły się na jego czole. Oczy płonęły, jak głodnemu zwierzęciu.
- Proszę, wyrzuć Nell ze swojej kabiny - szepnął.
- Z tym idź do kapitana.
- Byłem. Nic nie wskórałem Żonaty jestem. Daj słowo, że jej nie tkniesz.
- Człowieku, huragan nadciąga, co ci w głowie! Lepiej zrób klar w kambuzie!
Przebrałem się i poszedłem na mostek.
Kochałem ster i sterowanie. Od mojej uwagi, sprytu i wyobraźni zależał komfort podróży. To również odpowiedzialność. Musiałem nieustannie obserwować układ fal, aby wiedzieć, w którym momencie skontrować i pod właściwym kątem wpłynąć na piętrzące się grzbiety. Bywało, że zawisaliśmy na szczycie fali jak nad przepaścią, a chwile nibybezwładu zdawały się nie mieć końca...
Zmieniłem bosmana, kładąc dłonie na dębowym kole steru. Żywioł szalał i swym majestatem wciągał: kolana same gięły się, jakby w przedmodlitewnym odruchu. Bo tu gdzieś było pobliże boskiego JEST. Pragnąłem coś wyprosić: nie tyle dla siebie, co dla przyszłego arcydzieła. Arcydzieło było ideałem, do którego dążyłem, ani razu nie zmieniając kursu. Lecz istniała już we mnie świadomość tego, że Bóg czasem spóźnia pomoc i ludzkie marzenia przeistaczają się w gorycz. Ale jak żyć bez marzeń?
Nagle zobaczyłem dziw nad dziwy. Wpłynęliśmy w zieloną polanę wody, bez bryzgów i piany, nieco wybrzuszoną. Ogarnęła mnie radość - do pełnego szczęścia brakowało tylko stada żurawi. Ale natychmiast wzrok uchwycił zbliżający się kołtun olbrzymiej fali z lewej i jeszcze większą "dziką" z prawej. Radość odfrunęła.
- Kapitanie, jesteśmy na anomalii, z lewej fala "dzika", z prawej dziewiąta!
- Kręć na "dziką" - odparł cicho, jednocześnie sygnalizując telegrafem do maszyny "uwaga".
Uśmiechnąłem się niepewnie i łobuzersko mrugnąłem. Podniósł kciuk do góry i kiwnął głową.
Dziób statku już czekał na zbliżającą się falę. Nadciągała wolno, okryta świetlistą bielą jak całunem. Jej majestatyczny ogrom budził instynktowny lęk.
Trawler unosił się coraz to wyżej i wyżej. Kiedy dziób upodobnił się do głowy wyjącego wilka, kapitan dał "stop". Gdy grzbiet wodnej góry rzucił na nas swoją girlandę, a w sterówce zapanowała ciemność, dał "pół naprzód". Statek drżał w poszyciach, skowyczał i rzęził. Nie chciał umierać, jak wszystko na tym świecie. Jeszcze nie tym razem. I nie następnym.
Przetarło się i jasność na chwilę zajrzała do sterówki. Kapitan podszedł do okna zwróconego na rufę.
- Mój Boże! - szepnął po chwili. - Zderzyły się ze sobą. Apokalipsa. Tak bez wieści giną statki. Nie ma czasu zrobić cokolwiek...
- Najgorsze za nami - powiedziałem.
- Dziękuję "panienko", bardzo dziękuję. Tobie też - uśmiechnął się do mnie.
O trzeciej w nocy przekazałem ster bosmanowi. Reflektory oświetlały morze z lewej i prawej burty. Piękno arktycznej wody przeistaczało się w bryzgi, wądoły i pieniste wzgórza. Nie dostrzegało się w tym pieszczoty stepowej ziemi. Ocean nie zna czułości. Jest niczym potężny zwierz czyhający na najmniejszy błąd człowieka. Wślizguje się w każdą możliwą szczelinę, aby tylko jego sól była bliżej krwi, w której tkwi ludzkie życie. Może tkwi w nim pamięć o nas. O tym, że nasi antenaci zdradzili go dla ziemi, pokochali zieleń trawy i błękit nieba. A zdrady nigdy się nie zapomina. Ocean żyje i pamięta.
Wiała jeszcze north-westowa dziesiątka, lecz główny front był już za nami. Nawałnica przygasała i wodozwały stawały się łagodniejsze, mniej natarczywe.
Od dwudziestu godzin byłem na nogach, więc głowa ciągnęła do poduszki. Pomyślałem o swoim "gnieździe" w sieciach, ale tam było teraz za mokro. Przyrzekłem sobie arktyczny śpiwór, aby i takie noce spędzać pod niebem.
Zszedłem do mesy, wypiłem kubek cieplej wody z bojlera i, po chwili, powieki zaczęły opadać.
W kabinie zastałem Helenę. Siedziała na podłodze, oparta plecami o szot. Twarz blada, oczy w wytrzeszczu, szkliste i dzikie w wyrazie. Na mojej koi leżała Nell, z otwartymi oczami, na wznak. Jej dres barwiła krew.
- To nie ja - zaszlochała Helena. - To kucharz ją zaszlachtował za nieodwzajemnioną miłość. Boże, co to za miłość, która prowadzi do mordu. Ja też ją kochałam.
Poszedłem na mostek. Kapitan nie zszedł jeszcze. Obok niego stał szturman. Opowiedziałem, co się wydarzyło. Kapitan nie poruszył się, ale widziałem jak się kurczy, wciska w fotel.
- Zabić człowieka w sztormie to straszna podłość. Zbezcześcili mi statek, strasznie pokalali. Jak ja z ciebie zdejmę hańbę, "panienko"? Jak? Dwa trupy w jednym rejsie. Jeden człowiek zniszczył raj, jeden podpali i puści z dymem świat. Miliony ton dobroci niszczy miligram zła. Demon jednak mieszka w człowieku.
Bosman bez słowa podał mi klucz. Poszedłem przespać się do jego kabiny.


REJS DO BREMEN

(...)
Otwieram oczy. Leżę w sali intensywnej terapii, podłączony do kroplówki i czegoś tam jeszcze.
Dlaczego?
Co się wydarzyło?
Ponownie zamykam oczy i wytężam pamięć. Myśli dużo, karawana za karawaną, stado za stadem. Potem złoty koń, eszelon i bezczelna twarz Juranda z kołobrzeskiego dworca.
Morze.
Znalazłem siebie na statku, byłem na wachcie.
Kapitan na mostku, siedzi w swoim rozłożystym fotelu.
Płyniemy w sztormie. Rozhuśtana dziewiątka. Fala z boku, twarda i zła, wiedźmowata...
Morze Północne nigdy nie było przyjazne ludziom. Jest bogate, kiedyś w ryby, teraz w ropę naftową. Za wszystko każe słono płacić i to żywym towarem - ludźmi z chciwymi lub niespokojnymi sercami.
W ładowniach stal, niebezpieczny ładunek. Na dolnych pokładach blacha w kręgach, zwana bednarką, na twindeckach stalowe płyty różnej grubości i wielkości. Gabarytowa mieszanina.
Tak się zawsze ładuje. Statek nie może być "twardy", musi się łagodnie przechylać z boku na bok. I nie o stali rozmyśla kapitan z chiefem, lecz o sztaunku. Mocny sztaunek - spokojny sen. Na przechyle nie pęknie lina, metalowa opaska czy drewniana podkładka. Stal w ładowni musi stać jak mocno zakorzeniony dąb. Stal nie ma prawa się przesunąć. Ale czasami się to zdarza. Na morzu nie ma rzeczy niemożliwych. A żelaza na morzu coraz więcej, nasza cywilizacja stalowa. Na metalu do nieba się leci.
Płynąc przez Kattegat mocowanie ładunku sprawdzali drugi i trzeci oficer, sam chief dwukrotnie. Bosman dołożył sporo swoich lin, klinów dębowych i desek. Znał się na robocie, na niejednym statku skrobał rdzę.
O osiemnastej minęliśmy Hansholm. Kurs na Bremen. BBC Radio, na nasze akweny - Fisher i German Bight - podało ostrzeżenie przed sztormem, wiatr w sile dziewięć w porywach do dziesięciu w skali B. Lecz na Dogger i Hamber ostrzeżenia nie było, a akweny sąsiadują ze sobą.
Chmury szare, w oczach rwące się na strzępy, gnały na wschód, niczym mongolska konnica. Szybko pochłaniał je listopadowy zmierzch, następnie mrok, gęsty jak żel. Z trudem można było dostrzec nadbiegające grzywacze.
Przechyły nabierają głębokości.
Kapitan wstaje z fotela, wchodzi do kabiny nawigacyjnej i pochyla się nad mapą. Po chwili przywołuje oficera wachtowego.
- Od tej pozycji wyostrzamy kurs na falę, szybkość w zależności od potrzeby. Rano zrobimy zwrot na Bremen. Z falą płynie się jak w kołysce.
Kabina nawigacyjną oddziela od sterówki tylko gruba zasłona, więc znamy decyzję kapitana.
Usłyszałem to, co chciałem usłyszeć. Wleciały we mnie skowronki. Niepokój zgasł. Czuję grunt pod nogami. Zasnę. Godzina mi starcza, nawet dziesięć minut. Bo bez odrobiny snu jestem upośledzony. Wszystko wykonuję w zwolnionym tempie. Po prostu mózg nie działa tak, jak powinien. A sztorm jeszcze ten stan się pogłębia.
O dwudziestej kończymy wachtę. Wstępujemy do mesy. Jak zwykle. I jak zwykle Jurek wyciąga z lodówki żółty ser. Kroi go w grubą kostkę.
- Zapraszam hrabiego na raut.
- Skoro baron nalega.
Piliśmy zawsze whisky z coca-colą. Jedną lub dwie szklaneczki. Tym razem wypiliśmy po dwie i zajęło to nam dwie godziny.
Nie było we mnie lęku. Usnąłem szybko, zasztauowany zrolowanymi kocami.
Obudziło wyjątkowo mocne uderzenie w burtę. Statek trzeszczał w przechyle i z trudem się podnosił.
Nacisnąłem włącznik kojówki. Nie zaświeciła. Wyskoczyłem z koi i wyjrzałem na korytarz. Paliły się światła awaryjne. "Black aut". Za ścianą spał Jurek. Zastukałem. Odpowiedział. Naciągnąłem dres, wyciągnąłem z szafki kombinezon ratunkowy i wybiegłem z kabiny.
- "Przez rufę na szalupowy" - błysnęło w głowie.
Drzwi prowadzące na pokład były zamknięte na "mocno". Poradziłem sobie. Wtedy zabrzęczały dzwonki alarmowe.
Na pokładzie szalupowym wdziałem kombinezon ratunkowy. Ciemno, choć oko wykol. Odbezpieczając tratwę zobaczyłem Jurka. Stał z drugiej strony.
Kolejna fala rąbnęła gwałtowniej i wraz z tratwą spłukała za burtę.
-"Jak najdalej od statku!"- załomotało w mózgu.
To wszystko, co pamiętam.
Otwieram oczy.
- Siostro, siostro! – wołam.
Podchodzi, uśmiecha się.
- Jaki port?
- Esbierg.
- Czy dużo uratowano?
- Szukają. Ciebie odnaleźli pierwszego. Szukają nadal.
- Ja, Ahaswer - szepnąłem.

KAPITAN

Kapitan widziano wszędzie, znał wszystkich, ze wszystkimi był na ty i siebie kazał nazywać kapitanem: bez żadnych sufiksów czy prefiksów.
Kiedyś był szyprem rybackiego trawlera. Szło mu bardzo dobrze. Potrafił znaleźć rybę na bezrybiu. Znaleźć i wytargać na burtę. To wielka sztuka.
Łowił na wodach północnego Atlantyku i przylegających morzach: burzliwych, zwariowanych i lodowatych. Ale każda kosa trafia na swój kamień. Pod Islandią, we włoku, znalazł się dwumetrowy dorsz. Okaz! Zbiegł z mostku, aby mu się przyjrzeć.
Ten stary weteran arktycznych mórz, cały w ranach i bliznach, powiedział mu:
- "Nie zabijaj".
Ryby nieme, a ten przemówił. Włosy, które targał rzeźwy wiatr, usiłowały stanąć dęba, w każdym razie stały się twarde jak druty. Polecił wyrzucić dorsza za burtę.
-Niech umrze śmiecą naturalną - powiedział.
Spełnili polecenie. Mimo tego ponownie usłyszał:
- "Nie zabijaj".
Załoga poczuła żal. Mogli oddać okaz do Muzeum Rybackiego, gdzie byłby eksponatem z mosiądzową tabliczką, mówiącą który trawler go złowił. Ich trawler i oni. Poza tym w porcie byłoby widowisko nie lada.
- Przecież prosił o życie. Nie słyszeliście? Powiedział, jak stoi w katechizmie: "Nie zabijaj".
Lecz nikt, prócz niego, nie słyszał tych słów.
Zawsze rozpierała go duma z faktu, że jest rybakiem. Było nie było - ewangeliczny zawód. Rybakami byli święty Piotr i Andrzej, i synowie Zebedeusza; większa część apostołów trudniła się rybałką. A tu nagle taki numer! "Wstrząsnęło to mną" – powtarzał. A zwierzał się przy każdej okazji. Chyba to przeżycie sprawiło, że posiwiał i zaczął miewać koszmarny sny. Nieustannie śniły mu się ryby. Zamieniał się w jedną z nich: zagarniętą we włok, patroszoną czy soloną. Krwawił, dusił się - jednym słowem przechodził kaźń. A ryb złowił w życiu zadziwiająco dużo. Węchem przecież wyczuwał, gdzie są. Był najlepszy. Jego imię skandowały nawet dzieci.
Wielka to frajda być legendą za życia.
Lecz sumienie nigdy nie śpi. Wie, kiedy uderzyć w dzwon.
Po miesiącu zawinęli do portu z pełnym ładunkiem. Osiwiał jak gołąbek. W jego oczach już nie było chochlików. Zaczął się rachunek przeszłości. Analizował wszystkie koszmarne sny. Przypomniał sobie przede wszystkim to, że przez jego brawurę i chciwość ryby zginęło dwoje ludzi. Gdy zmuszał załogę do łowienia w sztormie.
Wiedziałem o kapitanie, to, co publicznie głosił - przeważnie na mostku. A także z opowiadań pływających z nim dłużej.
Sypiał mało. Krążył po statku nawet nocą - niczym duch. Wynajdując przy okazji wszystkie pęcherze i wykwity rdzy - rano okazywane bosmanowi.
- Statek ma wyglądać jak panna młoda – zrzędził. - Bez względu na to, co przewozi i ile ma lat.
Bosman nie miał z nim łatwego życia, marynarze też. Całe nasze szczęście tkwiło w trzywachtowym systemie. Mimo tego dalecy byliśmy od błogostanu. Starszy oficer nie chciał drzeć kotów z kapitanem; ulegał i zlecał pracę poza godzinami, obiecując nagrody. Kto odmawiał, musiał zejść ze statku. O nagrodach też mogliśmy zapomnieć.
Kapitan dowiedział się od kogoś, że i ja, znając te same sztormowe akweny, pływałem na trawlerach. Mimochodem spytał czy to prawda. Potwierdziłem. I nigdy więcej do tego nie wróciliśmy.
Jednak od tego czasu przyglądał się mi uważniej. Wciąż czułem na sobie jego wzrok.
Wachtę nawigacyjną kończyłem o północy. Zdarzało mu się zaglądać do mojej kabiny. Pukał, otwierał, omiatał wzrokiem, kiwał głową i wychodził. Bez słowa. Chciał o coś zapytać, lecz w ostatniej chwili wycofywał się. Musiało to być dla niego męczące. A i mnie wpędzało w konsternację.
Miał jeszcze jedna przywarę: wielodniowe uczty. Napadały go nieregularnie, nagle i zawsze nocami. Kiedy drzwi do kapitańskiego salonu były otwarte na oścież, każdy wiedział, że zaczęło się balowanie i omijano główne wejście do sterówki.
Przez tydzień kapitan nie przyjmował pokarmu, pił tylko whisky z lodem. I chwytał na korytarzu słuchaczy lub rozmawiał z tworami własnego umysłu. Nieraz wyglądało to tragikomicznie – potrafił naciąć dłoń sobie i kompanowi, aby złożyć przysięgę krwi, wzorem przysięgi Indian.
Marynarze unikali go niczym ognia, więc ustalił grafik z członków załogi pokładowej. Bo - wedle jego mniemania - tylko marynarze są chlebem morza. Reszta to nieporozumienie.
Przyszedł czas i na mnie. Nie ucieszyło to pierwszego oficera, który w porcie, podczas kapitańskiego balowania, pełnił podwójne obowiązki. A potrzebował na gwałt bosmana.
Rad nierad musiałem pójść, po raz pierwszy -lecz bez obciążeń. Zdarzało się pić samogon w Rosji jeszcze w wieku pięciu-sześciu lat, wiec pijaństwo nie było mi obce. Czasami tam wręcz konieczne. Alkohol był gliną zaklejającą dziury wybite przez otaczającą rzeczywistość. Też ochroną przed obłędem.
- Oto jestem, kapitanie. Nalewaj! - usiadłem naprzeciwko i zanuciłem:
I pit' budiom i gulat' budiom,
kak smiert' pryjdiot pamirat' budiom.
- Zamknij pysk, bolszewiku! - krzyknął. – Żaden z ciebie Kiepura! Z musu cię przyjmuję, z braku laku dobry kit. Przy człowieku raźniej - stuknął dnem swojej szklanki obrzeże mojej, aż zadzwoniła. - Co pięć minut haust i bez oszukaństwa, inaczej wypadasz z przemytu i nie otrzymujesz swojej działki, jasne?
Skinąłem głową. Pogroził palcem.
- Dlaczego poszedłeś na morze?
- Wody jest więcej, niż ziemi – odrzekłem po namyśle. - Od dzieciństwa szukam czegoś za mgłami, marzeniami, smakiem dali i soli.
- Po raz pierwszy w życiu spotykam marynarza, który czyta Biblię - i ponownie stuknął moja szklankę. - A nie jesteś obrzezany. Wiem, nie jesteś. Po co się wgryzasz w zaświaty? Tyle naszego, co na morzu i w obcych portach.
- W Biblii jest wszystko. Jak coś nie tak, sięgam po nią i znajduję.
- A co skrobiesz w tym swoim kajecie? - uniósł pytająco brwi, pokazując pocięte wyraźnymi żyłkami białka oczu. Barwy tęczówek nieustannie zmieniały nasycenie, od martwej czerni do ołowianego blasku. Dnia tam nie było. - No, co tam skrobiesz i komu donosisz?
- Nie donoszę, notuję. Książkę piszę – odrzekłem, nadpijając tęgi łyk. Zrobił to samo. - Książka to jakby ojczyzna. Nie jakby. To ojczyzna – uderzyłem w wysoki ton. - Każdy chce mieć ojczyznę. Pochodzę z Kresów. Należą teraz do Rosji, więc nie mam ojczyzny. Tak mi przynajmniej wmawiają. Nawet kapitan zwie mnie kacapem. Ojczyzną moją będzie książka. Piszę wolno, aby nie pominąć czegoś istotnego. Gdybym nie pisanie, już dawno zachlałbym się na śmierć.
-Nienawidzę książek, szczególnie Biblii! - rzucił ostro, napełnił szklankę i wypił do dna. - Ten twój Bóg niweczy mi sens życia! Zabrał rybołówstwo, moją namiętność - to, w czym byłem dobry. I spełniony. Pojmujesz? Najwięcej łowiłem! Tu jestem tylko kapitanem, jakich tysiące. Bo czymże można jeszcze być we flocie? Maniakiem lub dziwakiem. To straszna kara być kapitanem na handlowym statku.
- Morze nie wystarcza?
- Nie. Ja tropię ławice z daleka, niczym sonar. Łowić dorsze, śledzie, flądry, makrele - to jest moje szczęście. Czułem się potrzebny. Wszyscy mnie kochali. I ja kochałem. Teraz nie kocham nikogo, nawet siebie.
- Jeśli ryba, która nie mówi, ostrzegła przed nieszczęściem, to powinieneś czuć się wyróżniony. Ktoś pomyślał o tobie, kapitanie. Pewnie wyczerpałeś swój limit w tym życiu.
- Nie filozofuj! Nienawidzę cię za to, że czytasz Biblię i piszesz ojczyznę. I szukasz Rudej. To tak jakbyś miał trał za burtą, wpatrywał się w sonar, zerkał na fale, mewy, horyzont. Masz dokładnie to samo, co ja utraciłem i już z nigdy nie odzyskam. Pojmujesz? - Skinąłem głową, gdy trochę bezradnie rozłożył ręce. – Nawet zaczęła nękać mnie pokusa zepchnięcia cię z pokładu... Bo jak patrzę na ciebie, ożywają wspomnienia. Jest rozpacz, strach, zawiść i diabeł tylko wie, co jeszcze.
- Z jednego bagna wdepniesz w drugie – stwierdziłem, nazbyt nie przejęty tym, co powiedział. - Mord nikogo i nigdy nie uszczęśliwi.
Zdawał się nie słuchać.
- Odwiedzałem cię nocami, pamiętasz? – kontynuował. - Po to, by cię zakatrupić. Ale, widocznie, nie byłem gotowy.
Wyciągnął z szuflady szarą kopertę i rzucił jej zawartość na kanapę. Zamarłem z wrażenia. Ukradł mój notatnik i moją Biblię!
Na moich oczach darł notatnik na strzępy. A ja nie mogłem zareagować, choć wrzało we mnie. Jakby złe moce przygwoździły do fotela. Darł i ciskał do morza przez otwarty bulaj. Tak samo postąpił z Biblią.
Gdy skończył, urosła we mnie pewność, że przez podobnych do niego świat nie przetrwa.
- Teraz zaszlachtuję przy najbliższej nadarzającej się okazji! Pilnuj się, przybłędo! – usłyszałem jeszcze na odchodnym.
Powiedziałem starszemu oficerowi o kapitańskiej groźbie.
- Delikatna materia – przyznał, przyjęty wiadomością. - I nie bardzo wiem jak to ugryźć. Przecież nie uwierzą mi w biurze. Chyba najlepiej będzie jak zmustrujesz. Za trzy dni zawijamy do kraju. Pilnuj się. To tylko trzy dni.

Latarnia Morska 1/2006

Od redakcji: książka, z której pochodzi powyższy fragment, ukazała się jeszcze w 2006 roku nakładem wydawnictwa OSKAR. POLNORD (Gdańsk), a rok później ukazało się tłumaczenie francuskie (Un gout de sol, AUTREMENT, Paryż 2007)