Piotr Michałowski, „Cisza na planie”, Wydawnictwo FORMA, Szczecin-Bezrzecze 2011, str. 68
Stany zjednoczone
Na planie cichosza, nie ma Rymkiewicza i nie jest wszystkosza.
Z pozornej ciszy wyłania się jednak głos poety piszącego z narożnika mapy. Ze Szczecina, miasta portowego opisanego falą widzialnych lasów / zamiast niewidzialnego morza. W kropce po igle cyrkla rysującego koło horyzontu siedzi „ja”. Nie wiem, czy „ja” wpadło w kropkę przypadkowo, czy na własne życzenie.
Teraz przygląda się swojemu nieswojemu miastu, rozpatruje je w przestrzeni i czasie. Szczecin sponad, sprzed, spod, między, po. I co znajduje? Nowe osiedla, pudełka, klocki, które właściwie utraciły termin przydatności, ale trwają w drętwym odroczeniu pomysłów / na ósmy dzień stworzenia, (…) w imię wolności z betonu na tymczasowość przypadku. Pisze z narożnika mapy, bo dalej wycofać się nie potrafi. Z tyłu gdzieś zapadła klamka. Jest, jak jest. Szczecin oglądany spod pomników wzniesionych na Jasnych Błoniach napełnia się nowymi znaczeniami. Alegorie monumentów od czasu do czasu spinają światła, ogniki ocieplające to, co między / nieczytelnym wyrokiem wygnania / a wymuszonym porywem nostalgii, łagodzące strach przed zapuszczaniem korzeni niekoniecznego „ja” w architekturze niekoniecznego miasta, w którym wschodni wiatr wywiewa cienie dziejów / z ostatniej niepodważalnej tożsamości / powietrza.
Nowe pokolenia dorastają, wchodzą na nową drogę życia przez „Pałac ślubów”, który oferuje młodym kiczowatą chwilę, wyliczoną średnio na dwadzieścia minut. Wtedy musi się przelać przez oba brzegi TAK / w odpowiedzi na proste CZY i… next please. Ten okolicznościowy wiersz dedykowany Magdalenie i Piotrowi dowodzi, że życie się toczy, a nad trzy orły wzlatuje czwarty, skracając drogę ku niebu.
Kiedy się pisze z narożnika mapy, z miejsca, które coraz bardziej przez zasiedzenie staje się domem z oknem na starzejący się modrzew, warto poszerzyć widok znajomy ten, choćby o widoki z przeciwnego narożnika mapy, zajść aż do obcości porzuconego horyzontu / co powieść lasu streścił / w świerkowy grzebień. Iść pod górę, schodzić z góry w rytm trzeci do lektury / szukając światów mniej normalnych. Pod szczytem witać się z nieznajomymi. Stan lokalny (szczeciński) poszerza się, mnoży, przechodzi w „stany lokalne”, te dopełniane są „stanami wyjątkowymi” i „stanami skupienia”. Wszystkie dotyczą „ja” i ja, i ja, ja. Każdego trochę lub trochę więcej, inaczej. Jednoczą się, przenikają nawzajem. Wyjątkowe wdzierają się do lokalnych, stany skupienia wnikają wszędzie. Nienaturalne byłoby izolowanie się, głuchnięcie, udawanie, że się nie wie. Coś można przespać, wyśnić, ale ze stanu snu przechodzi się w stan czuwania. Mimo przymgleń porankowych, gdy nie ma widoku / nie ma prześwitu / nie ma objazdu / wszędzie jest nigdzie trzeba trwać przeczekać / ten biały wiersz nie oniemiały z samego nie ma.
Nastroje poety bywają zmienne, przechodzące od stagnacji po ekspansywność. Pisać, gromadzić, zagarniać i spiętrzać. I co? I puenta. A pióro było niczyim prorokiem / co rozwiązuje magiczne formuły. Mimo starań, zadęć, nic wielkiego oprócz majuskuły. Pióro nie sięgnęło po rzeczy ważkie, przepowiadało nic.
Piotr Michałowski intryguje, wciąga czytelnika w gry słowne, gdy sam bawi się słowami. Każdy człowiek, zwłaszcza poeta pamięta to, co zarejestrował w swoim umyśle przez lata nauki, doświadczeń, skojarzeń i niby nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, bo panta rhei, ale woda jest wodą. Słowa na wyskrobanych pergaminach nie do końca są takie nowe. Bredzę za bardzo bezbarwnie bo brodzę brodą w brei. Jednak docierają do mnie impulsy z planu cichosza. Docierają poprzez sonety, wiersze wolne i zrytmizowane kulawym heksametrem Wajdeloty. Gdzieś do ucha przybieży Mickiewicz, to Chopin sprzężony z Norwidem. Możliwie szybko wysypać ten worek zmęczonych banałów / i w pustkę wstąpić poezji dosięgnąć dna ideału / czyli ze stref konieczności do możliwego wszechświata / gładko przejść by głupstwami nie zapisała się data. Jeszcze tylko wszystkie nasze dzienne sprawy zaplanować i mieć z głowy. Warto żyć choćby dlatego, by wymienić plombę w zębie z górnej szczęki. Może trochę czerwonym zmian nanieść i dalej marzyć, śnić, czuwać.
Lecą cicho walentynkowe esemesy, nie słychać klangoru żurawi, choć ucho wyciągnięte ciekawie, podczas gdy dym wypuszczony z papierosa na balkonie bezkarnie wchodzi w atmosferę. Żadnych czasowników, bezruch wywołuje ciszę. Nie ma ja / nie ma ty. Bieżmy więc dalej. Widzę, że jest jakaś potrzeba, by w wierszu białym zagnieździł się rym do nieba, a świat ciągle kręci tak samo. Zawrót głowy, rubikony, ikony, łzy czyste, kropla w kroplę przejrzyste wyschły już na paryskim bruku, upadki w zbrodnie, Ikary w morze, słowa skrzydlate połamały śmigła, lecą bez ładu i składu nie wiem po co, a może wiem, w błędne koło Moebiusa, co ze wstęgi jedną płaszczyznę zrobił i wcale „Cube” nie trzeba było nakręcać na wieczność chodzenia bez wyjścia. Alegorie same się naddają, zapis nad zapisem w pokojowym pejzażu, w którym meble grają pierwsze skrzypce, tak się zdawać może, gdy autor szuka niebanalnego grania melodii o świecie pełnym zdarzeń. Opisy, refleksje najlepiej w sonecie zamknąć. W pokoju spokojnie, tyle lat po wojnie, samochodem przez Szczecin, słupki biało-czerwone z lewej i prawej osłaniają błonie, gdzie ciągle błyszczy kwiecie. I rupiecie. Ale / nie słychać znikąd śpiewu ani rżenia koni. Pewnie, urodzonych po wojnie czas nie dogoni. Sumienia są czyste. Nie było rozkazów i ich zaniechania. Nie było odpraw, chyba że na niby. Nie musieliśmy szukać granic pól chwały, za którymi już tylko zbrodnia lub bohaterszczyzna. Czyste sumienia – mocno powiedziane i trochę na wyrost, stąd sprawdzić należy wrażliwość na zmienne wiatry. Są na to sposoby. Bez śledztw i teczek. Póki się nie udowodni nieprawdy – prawdą „oświadczenie lustracyjne”. Poeta pisze - przyznaję się że / w pełni świadomie / choć nie dobrowolnie / służyłem w Ludowym Wojsku Polskim. A kto nie służył Ludowej Ojczyźnie, toż to matka, jaka by nie była. Nawet ci, którzy kręcili prywatne interesy, wspierali ją finansowo swymi podatkami, bo „zeznanie podatkowe” świętą rzeczą jest teraz i zawsze. Od każdego. Tylko jeden procent zostaje do dyspozycji.
Poeta marzy… jeden procent zaoszczędzonego miejsca jawy / zamienię na czas / gwiezdne wojny / na święty spokój, bo „o co chodzi” – naprawdę o wiosnę / w perspektywie kwitnącej alei bzu, by w sercu był zawsze maj. Takiej perspektywy nawet szukać nie warto, bo jeśli się nie widzi, to słyszy lub czuje wiatr i wilgoć zamglonego powietrza. Śmierć jednej rozdeptanej biedronki nie przekreśla wiosny, ale wiersz J. M. Rymkiewicza o katastrofie smoleńskiej mrozi kwiaty bzu, opadają bezradnie liście. Odsłania się inna perspektywa i widać patos, jątrzenie, dzielenie i emocje tak starannie skrywane przez szczecińskiego poetę.
W utworze „wiersz po-okolicznosciowy” znajdujemy opis - karawany wycieraczkami przeganiają kwiaty z szyb / czarne garnitury drżącym krokiem Chopina zadeptują. Od razu konfrontujemy fragmenty wiersza z pamięcią własną. Tak, tak było. Odpowiednie zastosowanie środków wyrazu artystycznego, odpowiednie zagranie słowem wywołuje u czytelnika takie, a nie inne emocje. Dystans. Z dystansu obserwuje się chłodniej, a reakcje pojedyncze są zdecydowanie łagodniejsze niż reakcje tłumów. Spersonifikowane karawany wycieraczkami jak rękoma przeganiają kwiaty z szyb. I dalej dwie metonimie jedna po drugiej. „Czarne garnitury”, „Chopina zadeptują.” „Drżący krok” w zależności od kontekstu różnie można by sobie wyobrazić.
Całe szczęście, że po wiosennych burzach przychodzi ogórkowe lato. Mediom brakuje pożywki, bo posłowie pod palmami, więc dziennikarze muszą pomyśleć, jak wypełnić szpalty, bo ciągle mają do zużycia tyle samo celulozy. Byle do przedterminowych wyborów i znów będzie ruch, zamęt i nie wiadomo co.
Mimo wszystko jesteśmy trochę dalej od zwierząt. Próbujemy wybiegać myślą w jeszcze niewidziane. Zastanawiać się nad losami Ziemi, kultury. Są poeci i poezja – ona jest / mimo wszystko / na przekór / i nie wiadomo po co. Raczej smętnie, czasem ironicznie opisuje, szukając sposobu wyrażenia świata w reizmach, personizmach – ale o tym powiem jak Scarlett O’Hara – „Pomyślę o tym jutro.”
Tomik spinają klamrą dwa wiersze: „być (instrukcja)” zamieszczony na samym początku i kończący całość „albo nie być”. „To be or not to be” – słynne z światową karierą pytanie. Zawsze to jakaś alternatywa. „być (instrukcja)” – to gromadzić pożywienie wspomnieniom, potem poddawać je obróbce, następnie zająć się aktualizacją autoportretu, czynność powtarzać, nie przejmować się, kłaść retusz na retusz, uwierzyć / w złudność widzialnego / i prawdę nie. I druga możliwość „albo nie być” – poeta chyba jeszcze tego nie przećwiczył, bo pisze – prawdopodobnie najpierw znika „ć” – wtedy, wyobrażam sobie, na świat można patrzeć z przymrużeniem oka. Zostało jeszcze „by” – partykuła biorąca udział w tworzeniu tryby przypuszczającego, warunkowego, dająca możliwość domknięcia powieki. Świat gaśnie. Na zawsze? Następuje sen nieprzespany czy przespany? Lepszy jest implant zaświatów / w krzemowej piaskownicy. Ctrl + Del i wszystko do Kosza. Klik – i wraca. Ten rodzaj umierania i zmartwychwstawania bardzo mi się podoba.
Zatem jak? „Być albo nie być?” Wszystko wskazuje na to, że Piotr Michałowski wybrał „być”, a więc żyć, bo warto żyć po prostu. Nawet nie trzeba tyle konstruować, kombinować, bo łatwo przedobrzyć, a to niedobrze, bo można się osunąć nad przepaścią ta / jem NIC y.
PS – A „tryptyk karkonowski”, to stan beztrowski, korektorwski czy profesorwski?
Piotr Michałowski, „Cisza na planie”, Wydawnictwo FORMA, Szczecin-Bezrzecze 2011, str. 68
Jolanta Szwarc