Kazimierz Brakoniecki "Dziennik berliński", Wydawnictwo FORMA i Stowarzyszenie OFFICYNA, Szczecin-Bezrzecze 2011, str. 188

Kategoria: port literacki Utworzono: piątek, 25 listopad 2011 Opublikowano: piątek, 25 listopad 2011 Drukuj E-mail

Kazimierz Brakoniecki (rocznik 1952) - olsztyński poeta, prozaik, eseista, a także tłumacz poezji francuskojęzycznej, znany jest nie tylko jako pisarz. To wyrazista osobowość twórcza, przymnażająca - mówiąc wysoko - również inne dobra kulturowe. Do cennych w skali kraju zaliczyć należy pismo "Borussia", którego jest współzałożycielem. Od 1995 r. kieruje samorządowym Centrum Polsko-Francuskim w Olsztynie. Debiutował w 1975 r., wydając później ponad dwadzieścia książek - w tym m. in. ostatnio rzeczy eseistyczne Polak, Niemiec i Pan Bóg. Olsztyńskie szkice osobiste (2009), W Bretanii (2009),  tom prozy Historie bliskoznaczne (2008) oraz zbiory wierszy Ciałość (2004), Europa minor (2007), Glosolalie (2008) i Obroty nieba (2010) - tom, o którym pisaliśmy na naszym portalu (patrz: "port literacki"). A teraz, nakładem szczecińskiej FORMY (i Stowarzyszenia OFFICYNA), ukazała się rzecz nowa tego autora - Dziennik berliński.

Książka wyszła w nieźle rozwijającej się serii "Piętnastka", wyróżniającej się zmniejszonym formatem - co ma i tę niebagatelną zaletę, że dobrze siedzi w dłoni podczas czytania.
A co do samego Dziennika. Nie ukrywam, że przystępując do lektury nękały mnie obawy o to, że nie daj Bóg zderzę się ze sztuczną, wysiloną kreacją literacką, jakże częstą w diariuszach pisarzy "peregrynujących". Tymczasem sympatyczne zaskoczenie. Dziełko uwodzi niewymuszonym tokiem refleksji, którą cechuje - obok wiedzy historycznej smacznie podanej - erudycyjny sznyt. Prowadzone zapiski mieszczą "po drodze" tłum wspomagających wywody nazwisk twórców literatury, sztuki, architektury (m. in. H. von Kleist, E. Mendelsohn, J.W. Goethe, M. Grünewald, K. Schmidt-Rotluff, F. Land, R.M. Rilke, T. Mann, M. Libermann, B. Brecht, S. Heffner, E.M. Remarque, A. Dürer i wielu innych, niekoniecznie pochodzenia niemieckiego). Przy czym nie są to kwiatki do kożucha, a przemyślana "akcja" polaryzacyjna, ukazująca wielokierunkowość idei niemieckich i europejskich. Na tle Berlina. Bowiem Berlin jest punktem wyjścia (i tematem rzecz jasna) notowanych rozważań.

Gdy o formę idzie, niewątpliwie mamy do czynienia z dziennikiem. Lecz dziennik to szczególny, bowiem momentami przybierający kształt eseju, swoistej egzegezy kulturowo-historycznej, ze śladami reportażowego zacięcia, a jednocześnie okraszony akcentami lirycznymi (nie zapominajmy wszak, iż notuje poeta).
Jak jest zbudowany? Bez postmodernistycznych zwodów, klasycznie. Doba po dobie. Autor przebywa w stolicy Niemiec (rok 2007) dwadzieścia cztery dni. Każdy dzień pobytu w Berlinie zaczyna się od "zwykłych" uwag związanych ze startem ranka, w rodzaju: W nocy męczyły mnie literackie "tematy" ("Dzień trzeci"), Obudziłem się spocony na myśl, że... ("Dzień szósty"), Poranek zachmurzony w dalszym ciągu. Przelotny mokry śnieg ("Dzień ósmy"). Potem narrator rusza "w miasto", nawiedzając muzea, galerie, groby, lustrując architekturę, ulice i zakamarki aglomeracji. Ten spacer właśnie, ta wędrówka (pieszo, metrem) jest asumptem do pogłębionych rozważań o niełatwej historii miasta i ludzi je tworzących. Co z kolei kieruje uwagę ku perspektywom szerszym, nieprostym relacjom międzynarodowym (przede wszystkim z Polską, państwami ościennymi, a też Rosją), ogólnie sprawę ujmując - ku polityce. Tej doczesnej, która ma swe korzenie w pogmatwanej historii europejskiej.
Szczególnie boleśnie uderzyć mogą czytelników (polskich, żydowskich, ale nie tylko) nawroty ku wydarzeniom traumatycznym świeżej przeszłości niemieckiej, wciąż kładącej się straszliwym cieniem na pamięci narodów. Autor zadedykował książkę Pamięci Teofili, Tadeusza, Juliusza Borowskich - rodziców i brata pisarza Tadeusza Borowskiego, więźnia Auschwitz - którzy po wojnie aż do swojej śmierci mieszkali w Olsztynie. To znamienny przypis, swoiste memento w tym kontekście. Gdzie w diabelskim tyglu mieszał się faszyzm z komunizmem i powodującym niewyobrażalne cierpienia antysemityzmem.

Zatem, jak ustaliliśmy, forma Dziennika okazuje się strawna. Również język Dziennika nie ucieka się do sztuczek, nie szaleje; jest uporządkowany, klarowny, dobrze wyrażający przedstawiane myśli. Zaś wplecione w materię cytaty (szczęściem nie w nadmiarze) tylko wzbogacają argumentację.

A u finału książki, w rozdziale "Dzień dwudziesty czwarty", K. Brakoniecki, żegnając się z Berlinem i snując optymistyczną (jak dla mnie nazbyt optymistyczną) wizję zjednoczonej Europy demokratycznych i pokojowych państw, domyka swe przemyślenia następującymi uwagami:
W każdym razie tak będę żyć, jakbym w to wierzył, ponieważ nie wystarcza mi ani konsumpcja, ani instytucjonalna czy plebejska religia, ani doktrynerstwo, ani cynizm. Historia przez duże "H" jest niebezpieczna, ale przez małe "h" może mieć wymiar ludzki, wymiar dobrego życia, które każdego dnia spełnia się pozytywnie w imię etyki, współczucia, szacunku, szlachetności, a nie podziwu dla skuteczności zła, przemocy i wrogości. Co dalej z moją Polską i z moimi Niemcami w Europie? Jakie jest zakończenie mojego pobytu w przyjaznym Berlinie? Takie jak w powieści Döblina, a może filmie Fassbindera? Pytanie jest otwarte, odpowiedź jest na zewnątrz. Pomiędzy ludźmi. Albert Camus: "Jeśli prawdą jest, że rodzimy się w Historii, to umieramy już poza nią".

To, poza wszystkim, lektura dla czytelnika wyrobionego, gdyż dopiero taki doceni (choć nie zawsze się z nimi zgodzi) rozmaite smaczki serwowanych ze swadą ingrediencji brakonieckiej potrawy.

Wanda Skalska