Jakub Jacek Schönhof-Wilkans "Obcokrajowiec", CURSIVA, Kostrzyn 2011, str. 64

Kategoria: port literacki Utworzono: czwartek, 10 listopad 2011 Opublikowano: czwartek, 10 listopad 2011 Drukuj E-mail

Jakub Jacek Schönhof-Wilkans - (rocznik 1983) ur. w Poznaniu, debiutował w 2009 r. w "Czasie Kultury", publikując później m. in. w "Pograniczach", "Poezji Dzisiaj", "Polskim Kulturalnym Podziemiu", "Zeszytach Poetyckich". Również w języku angielskim - w "Breadcrump Scabs", "Calliope Nerve" i "Gutter Eloquence". Swoje teksty publicystyczne ogłaszał także w "Rzeczypospolitej" i "Szafie". Od września 2009 do września 2010 przebywał na wolontariacie w Afryce Wschodniej, skąd prowadził blog dla serwisu internetowego "Polityki" (http://bezgranic.blog.polityka.pl/). Tomik Obcokrajowiec jest jego debiutem książkowym.

Pierwsza reakcja po zderzeniu ze zbiorem: świetne nazwisko do połamania języka; ale też ciekawe brzmieniowo, już w sobie egzotyczne - dzięki niepowszedniemu zestawieniu głosek. Lecz nazwisko nazwiskiem, przyjrzyjmy się lepiej ofercie poetyckiej.
Zbiór Obcokrajowiec zawiera niecałe pięćdziesiąt utworów, przeplecionych fotografiami pochodzącymi z prywatnych zbiorów autora. Kompozycja tomu, a też pomieszczone w nim treści przywodzić mogą na myśl poetycki diariusz. Jego osią jest przygoda związana z rocznym pobytem na Czarnym Lądzie - jak zwykło się potocznie nazywać Afrykę. Czysta liryka wchodzi tu w alians z reporterską obserwacją, gorące notatki podbija refleksja dotycząca "wyobcowania" i pewnego zagubienia w odmiennej kulturze. To naturalne dla kogoś, kto pochodzi z Europy. Owszem, naturalne, lecz nie każdy potrafi doświadczane z tym stany przyszpilić, dookreślić w sposób niebanalny i świeży. Jakub Jacek Schönhof-Wilkans wychodzi tu częściowo obronną ręką.
Dlaczego jedynie częściowo? Gdyż mocowanie się ze słowem nie zawsze poecie wychodzi - mimo autentycznych starań.
Natomiast, obok naturalistycznych zdjęć (z krótkimi odautorskimi komentarzami), tajemniczy klimat Czarnego Lądu ciekawie oddają m. in. strofy z wierszy "Malaria" (w kawałkach rozstrzelony/ po najbardziej zajadłych zakątkach Afryki/ skulony w kącie/ odliczam tabletki) oraz "Gekony i demony" (gekony i skorpiony/ walczą zawzięcie/ na lekcjach siostry Lorny/ w jej głowie/ pod sufitem/ na podłodze// nie bój się/ uśmiechnięte jaszczurki/ pomogą oczyścić powietrze/ a jad z podłogi/ zginie pod jej podeszwą).

Lecz podróż to nie tylko fizyczna, nie tylko związana z przemieszczaniem ciała - bowiem na taką wędrówkę nakłada się peregrynacja wewnętrzna "cudzoziemca". Podmiot liryczny zmienia się, ewoluuje, próbując samookreślenia na poziomach różnych. W tym kontekście dosyć intrygująco (i jakby z przymrużeniem oka) jawią się, przerastrowane poetycko, uwagi tyczące zatartych lub labilnych środków porozumienia. Wyrazistym tego przejawem jest wiersz "error 619", gdzie czytamy: port nie działa/ nikt już nie wypłynie w morze informacji/ teraz może nas już tylko pochłonąć/ piekło poodcinanych od świata kabli// mikrożółci elektroeksperci/ z rytualną precyzją podcinają żyły. Niewątpliwie w tej cwilizacyjnej "diagnozie" jest coś obezwładniającego. I autorowi Obcokrajowca momentami udaje się owe zagrożenia "uniwersalnie" pokazać.
Natomiast, jak się wydaje, za dużo w tym wszystkim obserwacji behawioralnej, natomiast za mało tkanki duchowej, lirycznego tchnienia. Proporcje zachwiane.
No i zauważalne kłopoty z językiem. Bywa, że wymyka się poecie, nie zawsze jest posłuszny jego woli. Niektórymi kodami (i zwrotami) operuje wielokrotnie. Raz zadziwia udanym neologizmem, innym razem zniechęca trochę drewnianym stukotem.
A osobną zagadką dla mnie jest zamieszczenie - ni z gruszki, ni z pietruszki - pięciu wierszy w języku angielskim (strony 37, 39, 47, 50 i 51). Nie potrafię pojąć, co mogło taki zabieg usprawiedliwić.

Tomik zamyka się jednym z najbardziaj udanych utworów: "... i było tak wilgotno że musieliśmy się napić". Poddajmy się rytmowi tych wersów, próbując wejść w skórę poety.
mżyło gęsto jak twoje rzęsy/ ciężkie od mokrego powietrza pod równikiem tylko zimno/ tak że leżąc na ziemi nie wypuszcza się pędów i nie ukorzenia/ w pokorze/ można tylko utonąć albo zamarznąć można tylko zero albo/ jeden// wracaliśmy przez pusty sezon jak Bonnie i Clyde/ zawsze mieliśmy przy sobie coś cudzego/ nie czuliśmy się z tym nieswojo// byliśmy tak bardzo jak wschód i zachód/ genialnie przemyślani jak dzień i noc/ tak tylko teraz jak w tej chwili/ zaszywamy się przed policją w płatach poszarpanej skóry/ znikamy// na ostatniej stronie daleko za spisem treści/ wszystko się wyjaśnia.
Wszystko się wyjaśnia? Bez przesady. W każdym razie dużo.

Sumując: debiut to nierówny, ale obiecujący. Jest szansa, że z tego pieca jeszcze będzie dobry chleb.

Wanda Skalska