Ludmiła Janusewicz "Przesypywanie ziaren piasku", nakład własny, Koszalin 2011, str. 180

Kategoria: port literacki Utworzono: poniedziałek, 28 marzec 2011 Opublikowano: poniedziałek, 28 marzec 2011 Drukuj E-mail

Ludmiła Janusewicz mieszka w Koszalinie, ukończyła filologię polską na Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku. Wydała tomiki poezji pt.: Msza żałobna zawieszona między drzewami (1980), Jest sową oczekiwania (1985), Oskarżam słowa (1989), Rozmowa z Tobą w czasie (2002). Wiersze publikowała też w antologiach. Prowadzi blog literacki, uprawia malarstwo. Jest prezesem koszalińskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Zbiór opowiadań Przesypywanie ziaren piasku jest jej debiutem prozatorskim.

Może to wada edytora? Nieumiejętność pisania na komputerze? Niemożliwe, przecież to polonistka... Czytam zdanie, kropka, w dół, zdanie, kropka, enter, i od nowego wiersza, kropka, w dół, i... kropka, i w dół, i dwa słowa, znak zapytania.
Ludmiła Janusewicz nie daje się skupić na tekście, który napisała i wydała w książce. Chyba chciała, żeby ktoś to czytał, więc po co ta nieznośna maniera? Zastanawiam się nad formą zamiast skupić na treści... Zamiast bluesa napisałam tę książkę. Autorka. Na hasło blues przyczepił się do mnie motyw „Poczekalni PKP” Elżbiety Mielczarek. Mimowolnie zaczynam czytać L. Janusewicz tym bluesem:
Przestałam zazdrościć Walewskiej.
Ona siedziała przy stoliku i pudrowała sobie nosek.
Starała się być piękna dla swego adonisa.
Chciałam zakrzyknąć: uciekaj! uciekaj!
Moje chrypliwe przeciąganie sylab nic nie daje, rezygnuję z prób, ale w myślach czytanie nadal idzie bluesem. Wreszcie, wiem! Mnogość drobiazgowych opisów morza i piasku, skłonności malarskie autorki podsuwają mi nową diagnozę. Zdania ułożone jednolinijkowo zajmują, czytaj – zalewają, lewy brzeg białej kartki, są morzem. A ta biała reszta to plaża. Proste! Pogodzona z prozą w formie morza czytam dalej.
W tytułowym opowiadaniu Przesypywanie ziaren piasku kosmos opisywanego świata zbudowała wokół stolika w knajpie na bulwarze z widokiem na morze (Gdynia). Siedzi przy nim samotnie, obok przewija się  karuzela postaci, którymi opowiada o sobie. Umiem to, wiem tamto, tamto czytałam, a na tym się znam – wynotowuje drobne pochwały pod swoim adresem, nie wchodząc głębiej. Biega myślami po przeszłości, której obrazki  podsuwają obserwowane ze stolikowej perspektywy sytuacje i autoterapeutycznie mówi sobie „na głos” w tym jesteś dobra, jesteś coś warta, wraca do swoich dobrych chwil, wręcza sobie laurkę, mówi komplement. Główny wątek opowiadania prowadzi do wspomnień rodzinnych, babci obdarzonej życiową mądrością i intuicją, która uratowała czyjeś życie podczas wojny. Utożsamia się z babką. Wraca do niej, do dzieciństwa, do czasów bezpiecznych, kiedy czuła się kochana do rozmów, w których teraz szuka dobrej odpowiedzi dla siebie na dziś. 
Analizuje morze we wszystkich jego odcieniach, dzieli fale na krople i bryzę na mikrocząstki, śledzi ruch wody, piasku. Wpatruje się intensywnie w to co prawdopodobnie jest jej bliskie. Nie mówi tego, ale czuje się, że szuka tam rozpaczliwie, tak jak w bluesie, jakiejś deski ratunku. Lepiej zastanów się skąd wziąć miłość – notuje.

L. Janusewicz mówi urywanymi zdaniami, buduje chwilami napuszone dialogi. Opisuje w najdrobniejszych szczegółach, ale nie tworzy obrazu. Kulinarno-czystościowe (chodzi o środki czystości, artykuły chemiczno-kosmetyczne) porównania chmur do waty i bezów, obecność morza przetartego wybielaczem, czy w przywoływanej na okrągło, barwie butelkowej zieleni denerwują, zaczynam się bać, że zaraz przeczytam o obtaczaniu piasku w mące. Podobało mi się postawienie pytania – czym jest plaża? Ale łopatologiczne poszukiwania odpowiedzi zaraz zburzyły ten na chwilę złapany wątek.
Jej refleksje, z których często sztucznie wystają odniesienia do literatury, ślizgają się po powierzchni. Postaci są, ale jakby ich nie było. Choć powołani do życia przez nią, nie są w stanie podejść bliżej, nawiązać rozmowy. Pozwala być im tylko dekoracją. Co chwilę ucina rozmowy, ucina każdy kontakt, odtrąca. Milczy, ironizuje, ucieka. Bardzo chce, ale nie potrafi wykrzyczeć swej wewnętrznej rozpaczy, swego uwięzłego w gardle, bluesa.

„Księżniczka” to ciąg dalszy powrotu do babki, a właściwie próba odtworzenia jej historii, poszukania korzeni, wyjaśnienia pochodzenia. Dodajmy królewskiego. Jest to zaledwie szkic. Mógłby posłużyć Danielle Steel do zbudowania kolejnej nieprawdopodobnej, ale dającej nadzieję i pokrzepienie powieści dla kobiet. Oczywiście pod warunkiem, że dołożyłaby burzliwą historię miłosną. Jest tu niby dystans, trochę ironii. Pozostaje jednak  wrażenie, że tak jak powroty do różnych dobrych chwil w Przesypywaniu ziaren piasku, te poszukiwania służą autorce do budowania wiary w siebie, dla przyjemności przeczytania napisanych na końcu słów: Ja, księżniczka trojga imion: Anna Matylda Antonina. Dla rozpaczliwego błagania „zauważcie mnie” – proszę! – dla kolejnej próby szukania akceptacji.

„Motyl na patyku” jest najlepszym z tych opowiadań. Tym razem Ludmiła Janusewicz przygląda się innym,  bliskim sobie ludziom. Opowiada historię ich życia, a właściwie małżeństwa. Zwyczajną od kiedy się poznali w trudnych powojennych czasach,  szli przez życie, wspierali, aż do śmierci. Marta i Piotr, historia miłości. Tytułowy motyl na patyku to jedna z drewnianych zabawek wytwarzana przez głównego bohatera, sposób na dorabianie w trudnych czasach. Opowiadanie zaczyna od przeglądania albumu ze starymi fotografiami i pisze z empatią i wrażliwością dobrego obserwatora. Ta pełna prostoty, ciepła opowieść wyszła  jej najlepiej.

 „Sztuka kaligrafii”. Narratorem jest chłopiec uczący się kaligrafii i dzięki niej rozwijający swoje zdolności manualne, wrażliwość estetyczną, zainteresowania i wiedzę. Wyszła z tego historia detektywistyczna z PRL-u, jak to chłopiec rozszyfrowuje donosicieli SB. Właściwie to lektura dla młodzieży, trochę nostalgiczna. I myślę, że ta nostalgia to dla Janusewicz znowu powrót, do tego co dobre w dzieciństwie. Dobra nauczycielka, dobry sąsiad, dobry przyjaciel i zasady moralne, choć tło ociera się o półświatek, i – oczywiście dobry! – obdarzony zdolnościami dzieciak, który wykorzystuje swój talent dla pomocy innym i jak niewidzialna ręka rozwiązuje problemy tej podwórkowo-dzielnicowej społeczności. Razi zbyt jaskrawo wyzierające nauczycielskie przesłanie o tym, że warto się uczyć i język, chwilami  jak z czytanki do trzeciej klasy, a innym razem polonistyczne mądrzenie jak „cechy typograficzne dokumentu”, czy „układ znaków, wyrazów i wierszy względem liniatury”.

No właśnie, układ typograficzny tej książki... Zwyczajnie męczy. Czuję się jak po grze w piłkę w wąskim korytarzu, łup i łup o ścianę, oczywiście w poprzek, bo taka jest ta proza. Od krawędzi kartki do skończenia zdania i znów od krawędzi, jak od ściany do ściany, łup i łup, zygzakiem. Czuję zmęczenie, bo tą piłką odbijaną przez 180 stron opowiadań Ludmiły Janusewicz była moja głowa.

Halina Szczepańska