Krystyna Sakowicz "Księga ocalonych snów", Wydawnictwo FORMA, Szczecin 2008, str. 174
Jacek Klimżyński
Sztuka marzenia sennego
Pokusa jest znaczna. Księga ocalonych snów Krystyny Sakowicz. Dobrze obecne od trzech dziesięcioleci w głównym nurcie pisarstwa poważnego nazwisko autorki wspiera opaska „książka nagrodzona w XIV edycji Konkursu Literackiego Fundacji Kultury promocja najnowszej literatury polskiej 05.02.2008”. Przedtem chociażby powieść Jaśmiornica (1987) czy nagrodzony rękopis Po bólu (nagroda im. Edwarda Stachury w 1989r., wyd. 1995), a i powieść Śnienie (2000) nominowana do nagrody Nike w 2001 r., choć to jeszcze grubo nie wszystko. Autorka, tytuł, staranna grafika i kolorystyka okładki obiecują rzecz ważną. Czynią to uczciwie.
Dopowiedzmy, że czytelnik trawiony niejasnością i ulotnością własnych snów nie znajdzie tutaj potwierdzenia swych domniemań rodem z senników egipskich, że stłuczone okulary to nieoczekiwane straty, a osioł to kłótnia z sąsiadami. Nawet dr Freud nie będzie nas epatował wzniosłą symboliką męskiej brody, czy - o wstydzie - widokiem studni. Poprowadzeni zostaniemy dyskretnie przez autorkę łączącą talent z głęboką wiedzą zawodowego przecież psychologa w świat marzeń sennych ludzi o niepospolitych osobowościach. Czytelnicy „Twórczości” w latach 2004 i 2005 niektórych z nich już poznali – Marię Dąbrowską, Wacława Niżyńskiego i Karen Blixen, gdyż publikowano tam fragmenty poświęcone ich snom. W Księdze dołączą postaci Jana Lechonia i Mikołaja Roericha, co może wprowadzić czytelników w stan zakłopotania. To prawda, że ciężkie choroby duszy Lechonia i Niżyńskiego, a więc być może i sny z nimi związane, nie przystają do życiowych rozterek Dąbrowskiej czy Blixen, ale warto tutaj zaufać autorce.
Nawet Mikołaj Roerich ukazany w czasie swej wielkiej wędrówki na Wschód, do Indii i dalej do Tybetu, do stóp Himalajów, do Chin i znów do Tybetu... malując swe wielkie obrazy inspirowane jawą i snami azjatyckich doznań, wiedzie wraz z całą rodziną los emigranta zmuszonego opuścić porewolucyjną Rosję w 1920 r., a osiadłego w Stanach Zjednoczonych. On, ceniony malarz sceniczny, twórca oszałamiających dekoracji do rosyjskich baletów Diagilewa, twórca monumentalnych dekoracji historycznych odnajdzie się w wielokrotnej podróży po Wschodzie na wskroś realnym, a jednak głęboko mistycznym. Spotkają go światowe zaszczyty z kandydowaniem do Pokojowej Nagrody Nobla w 1929 r. i autorstwem Paktu chroniącego dzieła sztuki, dorobek nauki i religii całego świata - podpisany w 1935 r. przez wszystkie kraje Ameryki Północnej i Południowej, który obowiązuje do dziś. Jego dorobek naukowy i twórczy z zakresu Wschodu służył polityce Stanów Zjednoczonych za prezydentury F. D. Roosevelta. Rodowity petersburżanin, rocznik 1874, umrze u siebie w 1947 r. w Naggarze, w Indiach. Jego głębiny i prześniony buddyzm tybetański jest dzisiaj cennym przedmiotem zainteresowania wielu naukowców. „Tybetańska joga uczy, że do świata rzeczywistego idzie się przez sny”.
W tradycyjnych filozofiach Wschodu niejednokrotnie świat rzeczywisty jest równie złudny, jak senne marzenie. U Lechonia też? We śnie przyjaźnie usposobiony doktor Freud po zwięzłym dyskursie o śmierci, diable i nieśmiertelności zaleci poecie „Niech pan pisze codziennie jedną stronicę”.
W ciągu siedmiu ostatnich lat życia poety, jako „forma walki z sobą” powstaną dwadzieścia dwa zeszyty „Dziennika”. Będą tutaj sny, jak ten z września 1949 r. „dekoracje ze schodami w stylu inscenizacji Schillera, tylko bez jego ponurości”. Będzie Napoleon, będzie Roosevelt, król francuski, ludzie pędzla, pióra, teatru. W gorączce będzie słyszał fortepiany Chopina, a każdy fortepian będzie Chopinem... Będzie samotność, lęk i tęsknota. To na jawie. Ale w snach „cały korowód osób z czarnymi twarzami (...), jakieś zakazane postacie w czarnych, z jakiejś przezroczystej materii, zasłonach na twarzach, jacyś źli, złowrodzy ludzie z niedobrego świata”.
W 1955 r. jakaś osoba wychyli się przez okno, gdzie siedzi Lechoń i powie z uśmiechem: „No chodź już. Już idziemy! Na co czekasz!” Potem sen: nieskończone snucie się małych bladobłękitnych papierków i wyznanie: „Moje życie, moje prawdziwie życie, to są tylko sny, przywidzenia, tylko to, co mógłbym, co powinienem napisać”.
Być może to wiatr z okna na dwunastym piętrze nowojorskiego hotelu w czerwcu 1956 r. poniósł bladobłękitną kartkę. Więcej kartek nie było.
Wacław Niżyński pozostawi tylko trzy zeszyty zapisane czarnym pismem, których pełną wersję można było poznać prawie po pół wieku od śmierci artysty, bo w 1995 r. Musiały być źródłem wielkiego cierpienia. „Będę chował wszystkie swoje zeszyty (...). Boje się ludzi, gdyż myślę, że mnie zakatrupią”. Albo: „Nie mogę więcej ufać mojej żonie, gdyż poczułem, że chce oddać te zeszyty doktorowi Franklowi do zbadania”.
Nieświadomym grozy sytuacji autorka pomoże rozwikłać niejasność – o przemyśleniach wynikających z treści zapisu mówi się, że są „rozważaniami typowymi dla objawów rozszczepiennych”, co nazywa się schizofrenią.
Pochodził z rodziny wędrujących tancerzy, a egzaminatorzy w Carskiej Szkole Teatralnej w Petersburgu mieli nie lada kłopot. Niskiego wzrostu i krępej budowy ciała kandydat z „tępawym, obojętnym wyrazem twarzy” zdradzał niepospolity talent. To zdecydowało. Czytał Dostojewskiego i Tołstoja. Ucieszyło go otrzymanie samodzielnego pokoju, gdyż mógł tam dużo... płakać, bo przy ludziach pozwalał sobie płakać tylko w duszy. Miał dar przekształcania się. Zdecydowanie niezgrabnej postury na co dzień, na scenie przeistaczał się w każdą postać czy rzecz. Uczestniczymy w jego nieodgadnionym życiu wewnętrznym rozumiejąc przecież powody bynajmniej nie tryumfalnego, choć świętokradczego własnoręcznego zapisu - „Zacząłem tańczyć jak Bóg”.
Upadków nie miał, przykrości zdarzały się nawet dość często, tryumfował na scenie prawie każdorazowo. Ale przede wszystkim cierpiał. Nieuleczalną chorobę diagnozuje słynny psychiatra szwajcarski Eugeniusz Bleuler w marcu 1919 r. Dwudziestodziewięcioletni światowej sławy geniusz zostaje zatrzymany i hospitalizowany. Trzydziestoletnia terapia nie jest w stanie zahamować bezlitosnych procesów postępującej choroby, do kresu.
Autorka niezwykle subtelnie prowadzi nas trudnym szlakiem nieokreślonego świata przeżyć wewnętrznych i marzeń sennych swoich bohaterów. Wszyscy oni, a więc Karen Blixen, Maria Dąbrowska, Mikołaj Roerich, Jan Lechoń i Wacław Niżyński ukazani w światach własnych przeczuć, doznań i mniemań, bez względu na swoje dyspozycje psychiczne, staja się czytelnikowi bliscy. Nie budzą niestosownego tutaj współczucia. Strywializowałoby ono bezmiar ich przeżyć. Każą jednakże zastanowić się nad losem każdego z nich. Nad własnym losem również, to zrozumiałe.
Zwraca uwagę ostatni rozdział Księgi zatytułowany „Pismo snów”. Stwarza niepostrzeżenie potrzebę natychmiastowego powtórzenia całej lektury. I dlatego podpowiedź autorki posłowia Danuty Miłosz, że „Sakowicz należy czytać uważnie” dość kategorycznie wyklucza ostateczne zamknięcie Księgi ocalonych snów. To ryzyko należy brać pod uwagę.
Latarnia Morska 2 (10) 2008