Izabela Fietkiewicz-Paszek, Darek Foks, Teresa Rudowicz, Cezary Sikorski, Aleksandra Słowik „Sonet. Spętanie”, Zaułek Wydawniczy POMYŁKA, Szczecin 2016, STR. 58

Kategoria: port literacki Utworzono: środa, 20 kwiecień 2016 Opublikowano: środa, 20 kwiecień 2016 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc

POESIS  DOCTA

Tak można powiedzieć o tomiku poetyckim Sonet. Spętanie wydanym w tym roku przez Zaułek Wydawniczy POMYŁKA w Szczecinie.

Sonet – wiadomo czym jest. Piszę tak, jakby rzeczywiście istniało coś pewnego, a tu już na początku rodzi się wątpliwość, co o nim myśleć: strofa czy gatunek literacki. Niektórzy twierdzą, że to nic innego, tylko taka czternastowersowa duża strofa podzielona na cztery małe. Dwie czterowersowe strofki plus dwie trzywersowe stroficzki. To po co wydzielanie graficzne, niechby te czternaście wersów było zapisane bez żadnych przerw i do tego po przerwie powtórzone przynajmniej dwa razy. Wtedy moglibyśmy powiedzieć o wierszu składającym się z kilku strof sonetowych, a tak mówimy o kilku strofach osobnych i jeszcze do tego każda z innym tytułem.

Jak już o tytułach mowa, to taki dwuwyrazowy z kropką po pierwszym wyrazie już w Zaułku Wydawniczym się pojawił u Łucji Dudzińskiej, która napisała książkę Membrana. Cyrkulacje. Teraz dzieło pięciu autorów – Izabeli Fietkiewicz-Paszek, Teresy Rudowicz, Aleksandry Słowik, Cezarego Sikorskiego i Darka Foksa to Sonet. Spętanie.

Sonet i kropka. Kropka i koniec. Sonet jaki jest, każdy widzi. Musi mieć cztery nogi, łeb, zad, ogon, sierść może mieć różnej maści… Przepraszam, piszę o koniu, a miało być o sonecie, ale w zasadzie jest tak samo. Jeśli chcemy, żeby urodził się arab, to nie mieszamy krwi. Jeżeli chcemy uzyskać sonet, to przykładamy do wzorca. Co prawda nie jedziemy do Sevres, ale bierzemy do ręki Petrarkę. To co, że już od dawna próbowali wzorzec udoskonalać, tu trochę uszczknęli, tam trochę dodali, najpierw było to ledwo zauważalne, a teraz cieszymy się sonetem jak u schyłku PRL-u dzieci wyrobami czekoladopodobnymi.

Sonet. Spętanie. Widzę konie. Widzę piękne konie. Jeden jest bezimienny. Podnoszę kij z przywiązaną do niego foliówką, macham, a konie podnoszą ogony i w biegu demonstrują swoje sylwetki. Jaki śliczny jest ten, ten biały. Wiem, nadam mu imię Sonet. Koń zrozumiał, poczuł się ważny, przyszedł podziękować i po marchewkę. Wiedział, że na pokazach czy zawodach ludzie nie będą wołali – o, o, ten koń, ale Soonet, Soonet. Na samą myśl zaczął z marchewką w zębach brykać jak szalony. Cóż, trzeba było zapobiec, by świeżoimienny w tej euforii nie zrobił sobie krzywdy. Jedynym sposobem okazało się spętanie. Prawa do lewej, przednia i prawa do lewej, tylna zostały związane. Sonet już nie mógł swobodnie chodzić, a już o kłusie, galopie czy cwale wcale nie myślał. Skubał tylko trawkę i czekał na człowieka – poetę. Czuł jego rękę na szyi, drżał. Rżał z cicha ni to smutno, ni miłośnie. Poeta pamięta, czym są pęta, okowy. Przykląkł i uwolnił nogę od nogi. Rozmasował. Sonet najpierw poszedł wolno, potem ze stępa przeszedł w kłus, chwila galopu i cwał. Kurzyło się za nim. Poeta przecierał oczy. Gdzie Sonet? Przecież niedawno go widział. Żył, był, stał. Niedawno odszedł, odbiegł, wierzgał kopytami, wznosił tumany kurzu, za którymi zniknął. Był Sonet, uwolniony zagubił się. Poeta się pociesza – koń ma dobrą pamięć, wróci na swoje miejsce jak pewna Baśka. Wróciła przecież z pijanym dziadkiem i rybami, szkoda, że dzień po Wigilii.

Sonet. Spętanie. Nie wiem, czy Cezary Sikorski pisząc sonet otwierający tomik czuł się zniewolony, bo z utworu to nie wynika. Nie czuje się starości tego gatunku czy strofy, jak kto woli i zbliżającego rozstania się z nim. I co, że ktoś pisał, że to ostatni, co tak poloneza prowadzi, że to ostatnia niedziela. Wszystkie studniówki młodzież rozpoczyna polonezem i na pewno w pierwszej parze znajdzie się jakiś Grześ czy Kuba, który poprowadzi Anię nie gorzej niż podkomorzy Zosię. Niedziele, jak dotąd, dla mnie mają się dobrze, a że zimno, to nic, trzeba poczekać na wiosnę, kiedy z popiołów powstają po wielu latach rzeczy stracone, wydawałoby się, na zawsze.

Po sonecie „W domu sezonowym” mamy „Poemat z kanału Babinka” Izabeli Fietkiewicz-Paszek. Nic w tym tomiku poetyckim nie jest przypadkowe. Autorzy zamieszczonych w nim utworów z dużą ciekawością przyglądają się formie sonetu. Co można zmienić, czego nie powinno się ruszać, do czego może posłużyć. Poetka wpadła na pomysł, że napisze cykl sonetów, który będzie miał troszkę z wieńca, a tak w ogóle złoży się na poemat. Poemat będzie więc sumą siedmiu sonetów i wiersza „Tu więcej zostawili po sobie niż mieli” zbudowanego z sześciu czterowersowych strof z niedokładnymi rymami okalającymi.

O kanale Babinka tak pisze Bogumił M. Kunicki w „Balladach kaliskich”. „Ale największe i najtragiczniejsze zmiany nastąpiły tu podczas ostatniej okupacji. Zamuloną i od lat stanowiącą przedmiot narzekań władz miejskich Babinkę zasypano używając do tego między innymi... książek polskich oraz żydowskich ze zbiorów bibliotecznych miasta! Tym sposobem zlikwidowano szpetny i cuchnący kanał, ale i zrealizowano okrutny plan wyniszczenia dorobku literackiego i kulturalnego całych pokoleń."

Do tamtych czasów w swoich utworach powraca poetka, bo Kalisz opowiada, przypomina, skłania do refleksji. I trzeba było krzyczeć, zrobić coś, zatrzymać, / ale się nie dało. Ściana (może szyba?) / zagłuszyła wołania, choć do dziś nie milknę. //  Miasto po was zarosło. Trzeba nasłuchiwać, / czy świat gdzieś czasem nie drży, gdzieś go nie rozrywa. / I odnaleźć to miejsce, położyć się i krzyczeć. Tak było, jest i będzie. Nie wierzę, by coś się zmieniło, świat stale drży, a najgorsze jest to, że nie trzeba nasłuchiwać, prawie wszystko doskonale słychać, tylko co z tego, już nikt naszego krzyku się nie lęka.

Saro, Icku, Rachelo, dziś już bez imienia, / miasto po was zarosło, Trzeba nasłuchiwać, / czy świat gdzieś czasem nie drży, gdzieś go nie rozrywa – powtarza po poprzednim następny sonet i zachęca do wyjścia z ukrycia – U nas jest już bezpiecznie, // możecie wyjść do światła, porzucić zawilgłe / piwnice, szafy, strychy, znów odnaleźć siłę / i drogę, już możecie wrócić tu, na ziemię. Kolejny utwór kontynuuje tę myśl. Zapewnia, że teraz już się poukładało, że och, ach, otwarcie ramion, a ja nie bardzo wierzę, coraz więcej we mnie zwątpienia. Miasta jak miasta – żyją bieżącymi dniami, latami. Była synagoga dla ćwiczenia ducha, potem pływalnia dla rozwoju ciała. Pamiętam w innej synagodze skup owoców i warzyw jakże potrzebnych w procesie karmienia. Teraz po odnowieniu biblioteka karmi umysły potomków sąsiadów tych, którzy wyjechali do Chełmna nad Nerem i milczą uparcie. Wieczny im odpoczynek, bo Kadiszu nie znam. A synagoga jest, stoi, inna niż w Kaliszu, która unosi się w chmurach, bo jej miejsce bank zajął i czerpie korzyści z obrotu i procentów. Jeszcze są widoczne ślady po tamtych mieszkańcach. Para zakochanych Mojsze Zacharowicza unosi się nad miastem lub skrzypek na dachu propaguję zasiewa chociażby dźwiękami – niech wiatr niesie diasporę do wzrostu.

Tak to jest. Cuchnąca Babinka przyciąga mądrością. Nałykała się książek, z niej teraz poemat daje się wyciągnąć, jak z chińskich ziół treści. Sporo w nich goryczy, a jednak pociąga. Liście wodą zalane nabrzmiewają, pokazują jakąś część prawdy o roślinie, która żyła, a teraz zamknięta w torebkach służy człowiekowi, odnawia pamięć smaku, nic nie mówiąc o krzewie. Zamyka się „Pętla” dedykowana Annie Bikont. Dedykacja znacząca. Zamyślić się można i starać się uparcie / rozrywać tkanki miasta, bez przerwy doglądać, // by nigdy nie zarosły, nie dać się zabliźnić / ziemi, ludziom, pamięci po to, żeby dojść do prawdy. I odnaleźć to miejsce, położyć się i krzyczeć.

Kiedy zagrały już we mnie najwyższe emocje, przypomniał mi się wiersz Natalii Komarow „Nie będę pisać o totalitaryzmie” z wyróżnionego w drugiej edycji Konkursu Literackiego im. H. Berezy tomu Gocław, Saska Kępa, Śródmieście.

Odwróciłam kartkę i „Praska zima” Darka Foksa przywróciła mi równowagę. Wszystko na swoim miejscu. Co innego wydarzenia sprzed lat, a czym innym jest praca nad filmem. Kiedy Wojciech Smarzowski kręcił  film „Wołyń”, śnieg samochodami przywożono, bo przecież nie może być sceny wywózki / na Syberię bez śniegu. Gdy uporano się z tym problemem i zrobiło się biało, pogoda dołożyła swoje trzy grosze, sypiąc na drugi dzień śnieg na śnieg, którego rozsypywaniem rządziła przedtem piękna kobieta, co wszystko ogarnie.

Pełne zrozumienie dla sytuacji i zero patosu. Praga, 17 września 2015r. To miejsce i data powstania sonetu. Wtedy autor dojrzał do skondensowania myśli i nie po roku, ale w rocznicę zamknął ją w wierszu.

Jeden sonet i cieszy. A teraz dziewięć do jednego.

Teresa Rudowicz z Kalisza podobnie jak Fietkiewicz-Paszek wykazuje zainteresowanie tematyką żydowską, bo jak sama kiedyś powiedziała – „Stoję na styku trzech religii: judaizmu, prawosławia i prasłowiańskich wierzeń. Z judaizmu czerpię najwięcej. Metrykalnie nie jestem Żydówką, mentalnie czuję się nią zawsze.” Przytoczyłam ten fragment, szukając odpowiedzi na pytanie – dlaczego? Skąd ta tematyka?

Historia Żydów w Kaliszu liczy około osiemset lat. Jest więc równolatką sonetu. Nic dziwnego, że obie kaliskie poetki sięgają po tę tematykę i układają w sonety. I niby …wszystko jest jak było,  po co ten Żyd uparty matki nie posłuchał, meble by robił w zakładzie po ojcu. Odwrócić, jak się powiedziało – „niech się stanie”, nie można, jeszcze nie rozumiem kogo miał poruszyć / zwykły krzyż, śmierć zwykła, jedno zmartwychwstanie. Sam chciał, zgodził się, ale Mojsze, Icek, Hana nie pisnęli fiat, a stało się. Czy więcej bolało, tego nie wiem, ale masowość egzekucji jest przytłaczająca.

Van Gogh nie widział Treblinki, Sobiboru, Auschwitz, dlatego jesień jest taka słoneczna, jedynie brzoza pogubiła liście, ale jest, żyje, czuje jak babie lato haczy się gałązek i nie jest prawdą, by los wszystko splątał. Paletę w ręce każdy malarz trzyma, a w drugiej pędzel i tak to się zaczyna. Każdy włos pędzla swoją nitkę ciągnie, by na blejtramie dla ciebie, synu, stworzyć koniec drogi. Miasto bogate, a ty na koniu biały jak delfin bez lęku skoczysz. Most tęczy za tobą, nic się nie bój, kierunek właściwy pokazałeś dłonią, końskie kopyta zawieść cię nie mogą. Wjedziesz na szczyt, gdzie przyjęcie gotowe.  Młoda kobieta ze starszą towarzyszką niedawno się znalazły i będą czekały w żółtych promieniach  schodzącego słońca, ono już nisko, ty za ich plecami czaisz się. Widzisz, Fini, to jeszcze mężczyzna na koniu, kłamstwa ksiąg nie są odkryte, nie wiadomo jak czytać, czy sznureczkami liter, czy błądzić wzrokiem między wersami. W niebieskim ogrodzie pod wielką jabłonią dwie kobiety, a za nimi konny. Skosztowały jabłko. Zniknęły z obrazu, by nie gorszyć dzieci. Jeździec zepchnął je ze skały, sobie żebro wyjął i wyrzeźbił Ewę, tak jak Pigmalion.

Ech, przepraszam, pomieszały się nitki, pędzel się skołtunił, obrazy się zlały. Artyści, wzorce, kolory i słowa. Nikt nic nie musi, spokojna głowa. Zobacz to miasto. Kamień, drzewo, plastik, one wszystkie, zobacz / tworzą jakąś całość cokolwiek symbioza / ta miałaby znaczyć. Płakać po eternicie nikt przecież nie będzie. Nikt nie będzie płaczek wynajmował, gdy sonetu pogrzeb zazwiastuja trąby. To tylko letarg. Po odpoczynku sam otworzy oczy. Prześpi problem i grzecznie poprosi. Szanowni poeci, proszę wkładając we mnie różnorakie treści, wlewajcie słowa grzeczne i rozwichrzone, eksperymentujcie na rymach, wolę, żeby były, bo to trudność jakaś, trzeba ją pokonać, ale wersów nie ustąpię. Nie oddam ani jednego, ani jednego nie dobiorę. Nie bierzcie przykładu z poety, choćby nawet Słowackim go nazywać i powtarzać, że wielkim poetą był.

I tutaj wyłamała się bardzo w „Notatkach z Borgesa” Aleksandra Słowik. Wiersze – siedemnaście i osiemnaście wersów z ostatnim przykrótkim jak spódniczka mini u starszej kobiety. Uważam, że w tomiku zawierającym sonety te wiersze nie powinny się znaleźć, chyba że to jakiś sondaż. Badanie, na ile można zasugerować czytelnikowi, że można. Poszły konie po betonie, żadnego spętania. Sonet uciekł w siną dal. Ponieważ tytuł książki zapowiada Sonet. Spętanie, wierszy Aleksandry Słowik, choćby były nie wiem jakie dobre – a są – sonetami nie nazwę. Wyskoczyły za klamrę nałożoną przez Cezarego Sikorskiego, który zafundował czytelnikowi pierwszy i ostatni sonet.

Czy ostatni sonet jest rzeczywiście ostatnim, nie wiemy. Przecież nikt nie odkrył zwłok wiersza, więc możliwy jest tylko proces poszlakowy. Sąd nie będzie ścigał za chęć cichą unicestwienia formy. Podduszona odetchnie, nabierze wigoru i za sto lat zadziwi jędrnością pokolenie praprawnuków. Tymczasem z przyjemnością trzymam w ręku książkę, która formą graficzną udaje przeżytek. Gdzieś tam na strychu znalezione kartki, podbutwiałe lekko, pachnące starzyzną przyciągają szperaczy szukających kawałków historii, starej porcelany z Miśni, obrazów oddanych oprawcom do wstawienia w ramy kunsztowne słów, bo zawsze całość się liczy, Rama i obraz. Forma sonetu, a w niej dobre ciasto. Dopiero taki wypiek smakuje.

Izabela Fietkiewicz-Paszek, Darek Foks, Teresa Rudowicz, Cezary Sikorski, Aleksandra Słowik, „Sonet. Spętanie”, Zaułek Wydawniczy POMYŁKA, Szczecin 2016, str. 58

Jolanta Szwarc