Dominik Piotr Żyburtowicz „Żaglowce”, Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2015, str. 82
Jolanta Szwarc
NA FALI
Dominik Piotr Żyburtowicz zaprosił mnie do odwiedzenia swoich sześciu żaglowców – sześciu części, z których składa się jego pierwszy tomik poetycki Żaglowce starannie wydany przez Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Poznaniu pod redakcją Mariusza Grzebalskiego.
Szczerze mówiąc, książka zanim doczekała się tego tekstu, trochę ze mną pobyła. Nie sposób od razu wziąć za pióro i pisać o czymś, co wydaje się, co jest inne od innych. Na początku bywa podejrzanie ulotne, chcesz coś napisać, a słowa rozlatują się na boki. W końcu chwyciłam czas i miejsce. Akurat pierwszy odwiedzony przeze mnie żaglowiec nosił nazwę: „Miejsca, w których dojrzewają owoce”.
Nasunęła się myśl lekko drwiąca. Też mi coś, każde dziecko wie, że na drzewach. Jednak można je wcześniej zerwać i stworzyć im sztuczne warunki dojrzewania. Tak samo jest z owocami naszej miłości – z dziećmi. Dojrzewać mogą w warunkach naturalnych, w rodzinie, albo w miejscach lepiej lub gorzej udających rodziny. W utworze literackim autor nie musi dokładnie opisywać najbliższego otoczenia podmiotu. Może zasugerować wyobraźni czytelnika, żeby stała się współtwórczynią spotkania przestrzeni ziemskiej i pozaziemskiej.
Obserwować to możemy w rozpoczynającym tomik wierszu poświęconym matce – Marii Żyburtowicz – „Jak daleko spadają jabłka”. W przysłowiu jest, że „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a w wierszu – gdy przebywasz daleko (a tak jest teraz zawsze), / chłopiec biegnie do morza, chłopiec czeka w nim / na wszystkich sennych kutrach, tam, gdzie obracasz się, / lekko dotykasz ust palcem, głaszczesz mnie jak śnieg, / czuję niedzielny rosół, który jadłem jak zwierzę, / i deszcz różany, spadający w dzień Kobiet - / (twój płacz uśmiechnięty) // gdy przebywasz daleko (a tak jest teraz zawsze), / z każdej innej matki podkradam kawałek / i kładę wzdłuż brzegu, którym odchodzisz / przed świtem, zrywając jabłka - // zazwyczaj rano po twoim zniknięciu / budzi mnie w łóżku właśnie ich zapach.
Możemy z tego wiersza wyczytać, ile w sobie nosimy, czy ile wynosimy ze wspólnej tradycji, podobnego wychowania, z iluś takich samych lektur, obejrzanych filmów, programów telewizyjnych. Dlatego właśnie czytelnik może go zrozumieć, oczywiście dokładając swoje trzy grosze, albo jeżeli utwór nie jest z jego świata, lub autor tak zakręca, takie stwarza pozory mądrości, to bez pół litra nie rozbierzesz.
Jednak nie o takich autorach chciałam pisać. Dominik Żyburtowicz taki nie jest. Już w tytule wiersza domyślamy się popularnego związku frazeologicznego, ale dlaczego pyta o odległość? Jak daleko? Dla jednych daleko, dla innych nie, to zależy, czym się poruszają. Kiedyś daleko było z Poznania do Berlina, a teraz nawet bliżej niż do Warszawy. Gdy przebywasz daleko (a tak jest teraz zawsze) – dziwne jest to „daleko” w wierszu. Autor sugeruje, że nie można w żaden sposób się przybliżyć. Chłopiec biegnie do morza. Kto mu pozwolił, tam jest niebezpiecznie, bo morze, woda jest żywiołem. Ludzie przez wieki nadali wodzie wiele znaczeń. Wodą można karać, obmyć się, woda może kusić, bywa symbolem wszelkich przeobrażeń, siedzibą syren, rusałek i duchów. Bez wody nie ma życia, a w wodzie można je utracić.
Wróćmy jednak do chłopca. „Jakiż to chłopiec piękny i młody? / Jaka to obok dziewica? / Brzegami sinej Świtezi wody / Idą przy świetle księżyca.” Na koniec ona pluska się w jeziorze, a on cierpi i jęczy pod drzewem. Jaki to chłopiec? Otóż rzeczownik niejedno ma imię i autor tutaj zgrabnie wykorzystał odcienie znaczeniowe wyrazu. Chłopiec to nie tylko ten kilkuletni osobnik płci męskiej, ale także kawaler do wzięcia, a dla matki zawsze chłopcem będzie syn, nawet sześćdziesięcioletni. Jej życie wyszło z morza i skryło się w morzu, a on czeka, aż przyjdzie we śnie, palcem na ustach sygnalizując milczenie, głaszcząca dłoń będzie puchem śnieżnym, przyjemnym ale zimnym i rosół koniecznie w niedzielę, który jadłem jak zwierzę. Dlaczego w taki sposób? Nie, nie będę udawała, że jeszcze nie przeczytałam wszystkich wierszy Żyburtowicza. Przeczytałam i czuję jego chęć zbliżenia się do natury. Czym różni się głodne dziecko od głodnego wilczka. Wilk zżera ofiarę, a synek je jak zwierzę rosołek mamusi. Był raj, dzień kobiet (moja pamięć sięga goździków) i twój płacz uśmiechnięty. Mało ckliwe, a ładne.
Jednak dobre musi ustąpić, żeby bilans wyszedł na zero. Skończył się raj, tylko jabłka po nim zostały. Och, Ewo, Ewo, po co je zerwałaś – żeby ona była daleko, a blisko tylko we śnie. Solidarnie podzieliłaś się z Adamem i poczuliście, że jesteście nadzy. Stąd te listki figowe, wstyd, poczucie oddalenia od ogrodu, od natury. Utrata mądrości i pamięci. Wszystkiego trzeba się uczyć, ze wszystkim oswajać. Mowa ptaków wymazana. Mężczyźni rodzą się z jabłkiem Adama, kobiety noszą ze sobą dwa i kuszą. Lekarze dobrze zarabiają na ich powiększaniu, bo to atrybut kobiecości. Cały czas skuteczny.
Może trochę naddałam, ale prawdą jest, że dojrzewać trzeba. Rosnąć, poszerzać horyzonty, szukać wyjść. Zdarza się, że możemy iść tylko przed siebie, niosąc w sobie Boga i troszcząc się o jego dojrzewanie. Poznawanie świata nie jest łatwe. Okazuje się, że jest większy niż plac zabaw, większy niż osiedle, jest dobry, a czasami tak dokuczliwy, że dobrze mieć kryjówkę, ale woda wynosi nas odpływem gdzieś daleko, żeby nie wiadomo kiedy zawrócić. Pokazać brzozy, których kiedyś nie było i w światełkach zniczy ukazać tych, którzy byli. Czas biega w tę i we w tę. Mieszają się żywi z duchami, które wychodzą z drzew, albo po prostu są u siebie, czekają w oknach albo na balkonach. Stoją niedaleko umierającego. Rozpaczający ich nie widzą, nie widzą jak odprowadzają go na jakiś świetlisty żaglowiec, który odpływa w… ani oko, ani ucho…
Dajmy im odejść w spokoju, nie trzymajmy na strugach łez. I tak nie mogą się zjednoczyć ze światem w realu. Patrzą tylko, idąc brzegiem, a my, cóż my możemy. Pozostaje nam tylko obserwować poruszane firanki, spadające popielniczki czy choćby motyle uparcie siadające na dłoni. Symbole ulotnego życia, zmartwychwstania. Dlatego pojawiają się na chrześcijańskich nagrobkach. Potwierdził to SMS z wiersza „Wiadomość” – Wczoraj po długiej przewrotnej chorobie umarł.
Wydawałoby się proste zdanie – Rodzimy się po to, żeby kochać, w miłości umierać, przenosić / tę miłość na drugą stronę. Kochać, jak to łatwo powiedzieć – nucę w myślach. Przejść przez rzekę, przepłynąć za obola, iść najpierw brzegiem, odurzyć się makami i zapomnieć skąd się wzięły. Podobno z krwi, ale kto to wie.
Prawda, że dużo dźwigamy w sobie, w głowie głosów innych ludzi żyjących kiedyś. Teraz tylko podsunąć im temat, a oni jeden przez drugiego gadają, a ja piszę takie intertekstualne wywody. Bo cały ten świat / energię ma w gwiazdach, w twoim wnętrzu, w nas – powtórzę za poetą, który w następnych wierszach rozwija rzucone myśli, kojarzy – Rozmowa trwa nadal, bo światło gwiazd wymarłych // leci wciąż przez kosmos, który jest w nas, i świeci / jak wcześniej, daje energię, jak wcześniej, rozmawia. No, to tak zupełnie oni nie odeszli. Spotykamy ich tutaj, nie zdając sobie z tego sprawy. Poeta powie – Czasem w bardzo jasny dzień lub bardzo jasną noc / staję na skale i czuję zbiorowisko / ich zamkniętych oczu, / które patrzą. Nie tylko patrzą. Zdarza się, że wchodzą sobą w sen. Jakby otwierał się w nocy ogromny magazyn. / A w nim po śmierci zostawiana pamięć. // Z ciał pozrzucane ubrania. Ciekawe, czy za tysiąc lat komuś przyśni się choćby kawałek mojego skarlałego życia, czy już tylko zostanie czarna dziura.
Z kim trzymać – z jednej strony żywi, z drugiej ci, których teoretycznie już nie ma, bo czy są duchy? Jedni wierzą, inni nie. Na ten temat krąży mnóstwo opinii. Jedno jest pewne, że zmarły nie skrzywdzi, nie skrytykuje, można mu wszystko wyjawić, cierpliwie wysłucha i nie będzie się wtrącał. Decyzja będzie należała tylko do żywego, a oni przez swoje milczenie stają się coraz bliżsi, uśmiechają się łagodnie.
Czytam, jak się wydaje, ze zrozumieniem – Śni mi się las pełen zwierząt. / I jeden wspólny zwierzęcy zmysł / przenikający między drzewami. // Kiedy wchodzę, / wiedzą o mnie. / Staje wiatr, lis obraca się. // Nic takiego nie dostrzegłem w dzień. / Przez lornetkę obserwuję ptaki, sarny, dziki. / Zasypiam pośród młodych brzóz. // I dopiero we śnie – znów: / staje wiatr, lis obraca się. / Cały las o mnie wie. Piękny i smutny wiersz. Już tylko we śnie i za pomocą lornetki możemy poczuć się częścią przyrody. Gdy idziemy przez las, wszystkie zwierzęta nas wyczuwają i uciekają do swoich kryjówek. Tylko drobnica wchodzi nam pod nogi albo kąsa. Szczególnie uciążliwe są te malutkie meszki. Ich kobiety gryzą, nie zważając na płeć, rozrywają skórę i piją krew, oczywiście odpowiednio przygotowaną, bo nie znoszą skrzepów, ale to nie one są aż tak bardzo uciążliwe, że żyć się nie chce.
Co jakiś czas słyszymy, że ktoś skutecznie targnął się na swoje w końcu. Najczęściej to czwarta rano. Ten, co powinien nie być bezpieczny, bo „poeta pamięta”, żyje sobie na ogół spokojnie. To ten skrzywdzony rzeczywiście, ten którego temperatura odczuwalna jest niezgodna z właściwą pogodą. Temperatura jego wzrasta, gdy wchodzi w las. Las / jest pełen śmieci: czarne łyse gałęzie, / na których folia, szmaty i plastiki. (Całkiem niezłe miejsce, // aby się powiesić – zaszeptał diabeł, / i porwał go wiatr). Jakiś czas będzie tańczył z wiatrem, ustępując miejsca aniołom, bo przecież musi w końcu pojawić się konkurencja. Świat nie jest taki zły. Łodyga życia pcha nas w stronę kwiatu. /…/ Nic nie dzieje się przypadkowo. Jakby życie / miało drugą świadomość, która kwitnie. Złote / cząsteczki zderzają się w nas – i dzięki temu / maleństwa płaczą bożą pieśń, wychodząc na świat.
Piękne, prawda? Poeta wyraźnie dokłada swój głos do cudzych, jak dla mnie nawet śpiewa solówkę.
Czasami bywa wesoło. Jest wietrzne przyjęcie / łąka / słoneczna pogoda. Uwijają się anioły miłości, słońca, buszują w duszach tworzących.
Gdzie jest ten jacht? Kiedy on będzie nasz? Za poważni jesteśmy, żeby papierowe łódeczki puszczać na wodę. „Dobra jest” – ten wiersz zabiera mnie w przestrzeń i czas literacki. Jest dodatkowym światem, w który wprowadzona zostaję przez allopsychiczne zaburzenia spowodowane nadmiernym spożyciem alkoholu przez bohaterów – czterech meneli, którzy po raz setny lądują na Marsie.
Dominik Piotr Żyburtowicz wydał swoją pierwszą książkę Żaglowce. Nie będę więcej o niej pisała, choć można by jeszcze długo, długo, bo jest to źródło pomysłów, symboli, skojarzeń, odniesień niewyczerpane. Dlatego tylko trochę zaczerpnęłam, żeby i inni mogli z niego brać. Niech w wodnej toni zadźwięczy głos pozytywki i kołysze wszystkich, którzy zechcą cieszyć się książką. Na pewno będę do niej sięgała często. Gratuluję też Mariuszowi Grzebalskiemu trafnego wyboru.
Dominik Piotr Żyburtowicz „Żaglowce”, Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2015, str. 82
Jolanta Szwarc
Przeczytaj też w dziale „poezja” naszego portalu wiersze D.P. Żyburtowicza, z których część weszła do wyżej omówionego zbioru