Elżbieta Musiał „Mówię pochyloną cambrią”, Wydawnictwo NOWY ŚWIAT, Warszawa 2015, str. 56

Kategoria: port literacki Utworzono: piątek, 11 grudzień 2015 Opublikowano: piątek, 11 grudzień 2015 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc

MÓWIĘ, WCIELAJĄC SIĘ

Jak się nie wcielę, to nie zrozumiem, ale i tak zdarza mi się, że w obcym ciele zachowuję się jak cielę.

Inaczej zupełnie zachowuje się Elżbieta Musiał. Ona jeszcze nie wciela się „w”, na razie jest „z”. Z bohaterkami swojej ostatniej książki sprytnie zatytułowanej Mówię pochyloną cambrią. Taki tytuł jest dobrą podpowiedzią. Czytelnik zaczyna kombinować. Tekst pochyloną cambrią będzie wyrażał myśli autorki poprzez odpowiednio ustawionego narratora, żeby ktoś sobie zbyt dużo nie myślał, co Ona sobie myślała.

Ona – „Elżbieta Musiał, pisarka i art. malarka. (Urodziła się w 1959 r. w Końskich. Absolwentka Liceum Ogólnokształcącego w Końskich, potem Wyższej Szkoły Rolniczo – Pedagogicznej w Siedlcach, ukończyła też podyplomowe studia menedżerskie na Uniwersytecie Warszawskim w zakresie zarządzania dla twórców, artystów i animatorów kultury).

Działalność artystyczna w dziedzinach: malarstwo, poezja, eseistyka.

Przynależność do związków twórczych i organizacji ogólnopolskich: Związek Polskich Artystów Malarzy i Grafików (leg. Nr 108/2004) Związek Literatów Polskich, od 2002 r. (leg. Nr 1266)”

Te i jeszcze inne informacje o odznaczeniach i bogatej twórczości przekazał mi usłużny wujek Google.

Wujek Google jest niezastąpionym i najczęściej odwiedzanym krewniakiem. On wie prawie wszystko o prawie wszystkich. Nie ruszając się z fotela można przeczytać po polsku, że Elinor Wylie Morton (1885 – 1928), amerykańska poetka i powieściopisarka. Tworzyła lirykę erudycyjną, kunsztowną stylistycznie, odzwierciedlającą burzliwe życie osobiste autorki. W późniejszym okresie nawiązywała w swojej twórczości do angielskich poetów metafizycznych. (za Wikipedią).

Tę informację przeczytałam najpierw w przypisach do poematu Mówię pochyloną cambrią, a potem jeszcze zapytałam wujka, czy aby to prawda. No, prawda, prawda. To wiedza po polsku. Po angielsku jest trochę obszerniejsza.

Elinor została przywołana  w ostatniej, czwartej części poematu po Katarzynie Kobro, Fridzie Kahlo i Camille Claudel. Wszystkie cztery panie łączyły dwie miłości. Jedna do sztuki, a druga do… chciałam powiedzieć do mężczyzny. Tak, przede wszystkim do mężczyzny, choć biseksualna Kahlo lubiła także kobiety, bo jak tu nie lubić Josephine Baker.

Elżbieta Musiał wybrała na bohaterki poematu kobiety – wydawałoby się – na swój sposób silne, na swój sposób mądre, a jednak nie potrafiły ułożyć sobie spokojnego życia, bo może w życiu artystów spokój, brak mocnych doznań jest paraliżujący.

Katarzyna Kobro (1898 – 1951) przeżyła dwie wojny światowe. Męża Władysława Strzemińskiego poznała w czasie pierwszej. Był już okaleczony. Brakowało mu ręki, nogi i widzenia w jednym oku, ale za to jakim był artystą i teoretykiem. Ozdoba domu. Aparat mowy sprawny. Mógł prosić, rozkazywać, wymagać, na wszelkie sposoby posługiwać się jej ciałem, jej nogami, jej rękami. Tej najzdolniejszej rzeźbiarki z młodych, której rzeźby palone w piecu grzały jego jedną rękę. Ją rozgrzewało, jak wspomina ich jedyna córka, okładanie szczudłem przez ojca.

Autorka stara się patrzeć na nią po wielu latach. To jakby dziecku bajkę opowiadać. Dawno, dawno temu żyła uzdolniona niesłychanie Kasia, która wyszła za mąż za potężnego twórcę i miała z nim dziecko, którego on nie bardzo, ale żyli i tworzyli. Najpierw razem, a potem osobno. Jedna wojna ich zbliżyła, druga rozdzieliła. Zanim w 1947 roku Strzemiński wyprowadził się z domu, zwrócił się do sądu o pozbawienie żony praw rodzicielskich do Niki, ich jedynej małoletniej córki. O swojej wyprowadzce powiadomił przyjaciela, Juliana Przybosia – „Od lipca mieszkam osobno, prowadzę proces z parszywą Kobrą o odebranie córki.”

Nie powiem, sztuka życia profesora nie wprawia mnie w zachwyt. Nie głaskało go życie po głowie, ale po co było je jeszcze komplikować na kilka lat przed śmiercią i bardziej ranić najbliższe osoby.

Najpóźniej urodzoną z czterech pań była Frida Kahlo, bo już w XX wieku (1907r.), jednak żyła od Katarzyny Kobro o sześć lat krócej. Zmarła w 1954r., mając zaledwie czterdzieści siedem lat. Kobieta z godnością dźwigająca cierpienie, nie dość, że od dziecka dobrze wiedziała, co znaczy Heinego – Medina, to jeszcze wypadek. Autobus uderzył w tramwaj. Przeżyła. Ręcznie przez nią samą w motyle malowane gipsowe gorsety podkreślały jej kształty. To na łóżku szpitalnym zaczęła malować. Poprzez płótna dotarła do serca Diego Rivery. Dziś znów wpięłaś we włosy organy generatywne / roślin, twój znak i aureolę. Na szyi  / spoczywają prekolumbijskie korale z jadeitu, / zielona spódnica do ziemi zasłania kołkowatą nogę. / Frido, stoisz tak po dziś dzień. A obok on z miniaturową / paletą, wielki jak słoń albo ropucha przy gołębicy.

„Wielki jak słoń przy gołębicy” – tak mówili rodzice Fridy, ale skąd wzięła się ta niedorównująca wielkością słoniowi ropucha? No, jak się ma ciężar największej ropuchy do ciężaru najmniejszego słonia indyjskiego? Chyba że chodzi o urodę małżonka Fridy, ale to nie wynika ze składni zdania. Gdyby nie jego doskonały pędzel, nie miałby szans u kobiet. Liczne flirty nie bardzo bolały malarkę, chyba że ten z jej siostrą. Tak, ten był najboleśniejszy, ale ona też nie była dłużna. Knajpki z tequilą i tańcami, mężczyźni, o których zazdrosny był Diego, nie są najważniejsi. Obok nich są jeszcze kobiety, które potrafią jak Josephine Baker, nie tylko tańczyć. Frida niszczona przez ból i rozkwitająca sztuką. Frida, bez której Diego nie wyobrażał sobie siebie, o czym dowiedział się po rozwodzie i szybko ponownie się z nią ożenił, i trwał przy niej, a kiedy odeszła, po roku ożenił się jeszcze raz na swoje ostatnie dwa lata.

Najwcześniej z całej czwórki przyszła na świat Camille Claudel i żyła też najdłużej, bo od roku 1864 do 1943. Jej oddech przynajmniej przez pewien czas mieszał się w atmosferze z oddechami wszystkich bohaterek i bohaterów tego poematu. Wydawałoby się, że tworzenie u boku Rodina i jego kradziona innej kobiecie bliskość dadzą szczęście. Jakże się myliła. Co Rodin, to Rodin. Starszy, bardziej doświadczony, z własną pracownią i żoną, która trwała i wytrwała. Jak przyjął zlecenie, to wyrzeźbił – Mieszczan z Calais albo Myśliciela, a ona co, taką kobietę na kolanach. Zależną, nie mogącą się wyzwolić. Chociaż szeptano, że Rodin z niej czerpie, to nic jej nie dało do myślenia. Źle mówię, myślała – myślała za wszystkich narodzonych i za tę kruszynkę nienarodzoną. Podobno lekomanka i do tego niebezpieczna, ale była z porządnej rodziny. Tak, rodzinę miała. Brat to nawet poetą był – Paul Claudel. Poeci są od tego, żeby myśleć. Najprostszym rozwiązaniem był szpital psychiatryczny. Zamknął ją tam na trzydzieści lat. Lekarze to nawet chcieli, żeby była z rodziną, ale po co. Poeta i dyplomata dobry wymyślił scenariusz. Niech tam zostanie, będzie bezpieczna, zadbana, odwiedzi ją raz na parę lat, a matka, po co matce trauma. Tak teraz mówią. A i Rodin miał problem z głowy.

Jeszcze jedna postać kobieca, do której należałoby wrócić – Elinor Wylie Morton. Nie malarka, nie rzeźbiarka, a poetka i powieściopisarka. Na koniec alter ego autorki będzie miało z kim pogadać. Czas podsumować wcześniejsze doznania. Mówić pochyloną cambrią do tych, którzy na osi czasu wcześniej zaznaczyli swoją obecność. Byli i odeszli na zawsze. Wszyscy, wszystko – kłamliwe słowa. Gdzieś kręcą się, wirują, tworzą nową zieleń, nowe morza, wraca to, co miało odejść na zawsze. Wszystko rozproszone staje się chwilą, upomni się o nią północny wiatr to jest nieśmiertelny oddech / wybiegający naprzeciw śmiertelnych ciał. Nie można spopielić pamięci. Ona przetrwa w zapachu perfum. Zasadzona miłość zostanie jak coś w nietrwałości trwałego. Losy, horoskopy, narodziny, śmierć.

Pogubiłam już wątki, pomieszałam ślady i / nie wiem, gdzie ty się kończysz, a gdzie ja zaczynam. / Czasem czuję się tobą, może tobą kiedyś byłam – mówi do Elinor „ja” żyjące teraz. Urodzone po odejściu tamtych. To jeszcze dzisiejsze „ja” wysłała autorka w podróż do nie swojego czasu, by szukać tego, co umknęło, a było dobre. A jeśli to niepamięć tamtej prawdy z wcielenia / poprzedniego, a ty z tych samych powodów nie wiesz, / że wtedy byłeś kobietą. A może ja mężczyzną? Nie wiem i nie chcę wszystkiego wiedzieć. Nie wyobrażam sobie życia bez tajemnic. Wyświetlenie na samym początku losu, przeznaczenia, postawienie kabały, rozszyfrowanie reinkarnacji?

Siedzę nad poematem Elżbiety Musiał, siedzę i łapię skojarzenia, szukam rwanych związków, zastanawiam się, komu udało się wpuścić mnie w pajęczynę ludzkich ścieżek, gdzie nie wiadomo kto, co i dlaczego. Wiem, sama siebie wplątałam w gęstwinę wodorostów kłębiących się w mętnej wodzie.

Panie profesorze Włodzimierzu Dworzaczku wykładający w nabitej studentami sali piękną, prostą polszczyzną, gdy inni w tym samym czasie „puszczali listy obecności” na swoich mętnych, pseudoerudycyjnych wykładach.

Gdzie jesteś?

Elżbieta Musiał „Mówię pochyloną cambrią”, Wydawnictwo NOWY ŚWIAT, Warszawa 2015, str. 56

Jolanta Szwarc