Mirka Szychowiak „Gustaw znikąd”, Zaułek Wydawniczy POMYŁKA, Szczecin 2015, str. 62

Kategoria: port literacki Utworzono: piątek, 16 październik 2015 Opublikowano: piątek, 16 październik 2015 Drukuj E-mail


Leszek Żuliński

BALLADA POETYCKA

Mirka Szychowiak wydała swój debiutancki tomik pt. Człap story w 2005 roku i to u mało znanego wydawcy, jakim jest Strzeliński Ośrodek Kultury. A jednak niemal od razu została zauważona. To może się zdarzyć tylko poezji nieszablonowej. Najnowszy tomik nosi tytuł Gustaw znikąd i jest dopiero czwarty zbiorem tej poetki. Myślę, że po raz kolejny mamy do czynienia z wydarzeniem poetyckim.

Gustaw to w literaturze polskiej ważne imię. Ale nie tym tropem idą te wiersze. Ten Gustaw przypomina mi raczej samotnika Robinsona z bezludnej wyspy. Mieszka niczym pustelnik w lesie, rozmawia z drzewami, czasami tylko dochodzi go dźwięk dzwonu z oddalonej wsi. Stamtąd też pojawiła się siwowłosa Janinka. Druga ważna postać – po sowie, której Gustaw nastawił zwichnięte skrzydło. Zadrapała go pazurem, ale szybko się z lekka oswoiła. Osowiała – oswojona. A Gustaw buduje dla siebie – dla nich dwojga? – szałas na drzewie. Nie będzie już sam? No właśnie ta Janinka… Wypatruje jej, wyczekuje… Czy zawsze byłem niczyj? – pyta sam siebie. Chyba nie wie jeszcze, że kiełkuje miłość…

Zamglone, nostalgiczne wspomnienia domu powracają nieustannie do pamięci. Usłyszał nawet po latach głos matki: Patrz ojciec, znowu nasz Gustaw uciekł do lasu – kiedyś nam się zgubi. No i się zgubił. A teraz znalazł na sosnowej gałęzi torbę z szalikiem, czapką i słoikiem malin. Janinka? Jasne, że Janinka… A potem, gdy on zażera się tymi malinami, ona prycha: Tak się upaćkać! Ale idzie zima… Janinka proponuje Gustawowi, by zamieszkał w jej chacie, choć oboje wiedzą, że tak się nie stanie. Bo jego dom jest w lesie. Tam jego Macondo. Tam też mierzwą porasta stary cmentarz, niemal już niewidoczny, z którym Gustaw ma swoje osobne rozmowy. Janinka psuje ten ład, bo koniecznie chce Gustawa na uczyć pisać i czytać… Jestem inny niż na tej kartce – krzyczy… Ale na nic ten bunt. Janinka cywilizuje Robinsona – goli go, strzyże, na ludzi chce wyprowadzić.

Pewnego dnia Janinka przywozi do tej dżungli matkę Gustawa. Obie wiozą lęk na ramieniu: czy to ona, czy to on? I jak zareaguje Gustaw? Ale matka i syn po chwili wiedzą, że się spotkali, że się odnaleźli. Zamglone obrazy sprzed lat powracają do dawnej ostrości. Na tym tomik się kończy.

Łopatologicznie opowiedziałem ten tomik i niemal tak, jak opowiada się prozę. Bo równie dobrze z tych wątków można by utkać fabułę, zrobić powieść. Tylko po co, skoro język poezji nie powiedział mniej niż by to powieść zrobiła?

Podziwiam Mirkę za tę fabułę, która snuje się po leśnej ściółce, po chaszczach życia i zbiera z nich liryczno-metafizyczną rosę. Wyjątkowo konsekwentny zbiór, precyzyjnie wymyślony i utkany. Pogrążony w aurze tajemnicy, która niby odludka leśnego stawia za egzystencjalnym murem, nieco leśmianowskim. Czułość tej opowieści jest tajemnicza i wzruszająca. I opowiada o pięknych ludziach jakby nie z tego świata, który na co dzień widzicie w sobie, na ulicy i w telewizji. Tu czas poniekąd zatrzymał się na bezludnej wyspie, na której los, przeznaczenie, tajemnica tworzą swój osobliwy skansen. Co ciekawe: ten tomik nie sytuuje się w żadnej ze znanych nam dykcji. Bo nie mógł. Bo jego „fabularność” i aura rozpadłyby się w proch, gdyby spotkały się z nowomową.

Dodać jednak muszę, że w te klimaty wstrzelił się cudnie swoimi fotografiami Rafał Babczyński. Ballada została dopełniona!

Kończę powoli tę niby-recenzję, bo więcej nie trzeba. Tomik zamyka komentarz Karola Maliszewskiego, zaczynający się tak: Wiersze Mirki Szychowiak bronią się same, tym słowom żadne posłowia nie są potrzebne. Mimo, że może niepotrzebne, to jednak tym razem – jak zwykle u Maliszewskiego – znakomite i mądre. Sytuujące wiersze Szychowiak w szerszej perspektywie. Na początku tego posłowia istotne zdanie: Śpieszę więc, żeby donieść, że toczy się bój między poezją dla specjalistów i tą pozostałą, nazwijmy ją na użytek tego niemiejsca i nieczasu – empatyczną.

I zdanie kolejne Karola: Gustaw tak naprawdę nie jest z nikąd. Owszem, jest z głębin tradycji, z tych wspomnianych wcześniej dalekich ech. Ale jeszcze bardziej z naszych intymnych rojeń o obcym, o odkryciu go i oswojeniu, czyli zmierzeniu się z odkryciem i wchłonięciem przez własną tożsamość. Wspomnienie, fantazmat, baśniowo-oniryczny dokument, prawdziwa historia dzikiego dziecka żyjącego w puszczy – etykieta nie ma żadnego znaczenia, gdyż rzecz dotyczy czegoś głębszego: gotowości na przyjęcie, nie na odrzucenie.

Przepraszam za niefachowy język, ale na koniec muszę tylko westchnąć: ach, cóż to za piękny, mądry tomik!

Mirka Szychowiak „Gustaw znikąd”, Zaułek Wydawniczy POMYŁKA, Szczecin 2015, str. 62

Leszek Żuliński