Ks. Jan Sochoń "Sandały i pierścień", Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2015, str. 64

Kategoria: port literacki Utworzono: niedziela, 05 lipiec 2015 Opublikowano: niedziela, 05 lipiec 2015 Drukuj E-mail


Jolanta Szwarc

OD ŚWIATA KU DUSZY I Z POWROTEM

Czy taka wędrówka jest możliwa, czy założyć należy, że wędrujemy przez świat nierozerwalnie z duszą na ramieniu. Niech patrzy i uczy się od ciała, póki oczy, uszy i opuszki palców jakoś służą. Każde doświadczenie, nawet to najgorsze, kiedy się już dotknie dna, może spowodować refleksję jak u syna marnotrawnego.

„Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem, uczyń mnie choćby jednym z najemników” (Łk. 15,18n). Ten syn doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie cofnie się czasu. Mleko się rozlało i trzeba ponieść konsekwencje. Jednak ojciec był wspaniałomyślny, nie udowadniał, nie rozliczał, po prostu przebaczył.

Przebaczył i cieszył się, że syn powrócił mądrzejszy, że przezwyciężył zło. Kierowany miłością ojciec z radością przyjął syna z powrotem do rodziny i podkreślił swoją decyzję odpowiednimi podarunkami. Dał mu szatę, pierścień i sandały.

Sandały i pierścień to tytuł ostatniego tomiku poetyckiego ks. Jana Sochonia. Tytuł bardzo wymowny mówiący o miłości bezwarunkowej o przebaczaniu. Pełne są szafy niebieskie sandałów a szuflady pierścieni, ale czy zawsze, czy każdy otrzyma te dary?

Ile razy można przebaczać bratu, bliźniemu – pytał swojego Mistrza Piotr. Czy aż siedem? Dostał odpowiedź, że nie tylko aż siedem, ale aż siedemdziesiąt siedem, jeżeli tylko poprosi. Tak samo uczyni z nami Bóg. Kocha nas i będzie przebaczał w nieskończoność, ale będzie wymagał, byśmy w ten sam sposób traktowali innych.

Bóg pozwolił Adamowi ponazywać to, co stworzył i ciało słowem się stało, a bywało i odwrotnie. Słowo potrafi wiele, potrafi współbrzmieć z człowiekiem cielesnym i jego duchowością, traktuje z równą powagą obie jego strony. Poezja może odkrywać tajemnicę złożoności, jaką jest rzeczywistość we wszystkich wymiarach. Odkrywać przeszłą i projektować przyszłą drogę. Niech będzie to tylko ścieżka – najważniejsze, żeby nie rozminąć się z miłością, która wydaje nieoczekiwane owoce.

Nikt wówczas nie oczekiwał, / że Franciszka zostanie matką. // W jej wieku można być już tylko / suchym łonem, ale jednak całe // życie dziękowała, że nie została / wyśmiana, wyrzucona za próg, // oplotkowana na rynku, / że przyszedłem na świat późno, // ale z Bożej ręki.

Kapłan – poeta, bohater wierszy tak odnotowuje swoje przyjście na świat. Dla rodzącej kobiety najistotniejsza była myśl o tym, co ludzie powiedzą, żeby jej tylko nie pokazywali palcami, żeby nie wyrzucono za próg. A któżby to mógł uczynić?  Sąsiedzi? Mogliby się wyśmiewać, ale wyrzucić za próg mógł jedynie mąż. Nie wyrzucił. Łaskawca. Tylko mały wierzgał nóżkami i cieszył się, bo czuł, że z Bożej ręki jest. Szukał tej ręki, jak mógł. Jego droga biegła przez „Plebanię w Wasilkowie”. Później napisał o niej dziwny, na pierwszy rzut oka dwuznaczny wiersz. Nadal widzę ścieżkę pośród jabłoni, / pukam w okno przysłonięte firanką, / czekam, aż otworzysz drzwi, zaprosisz / do wnętrza wszechświata, które można / dotknąć, rozłożysz prześcieradło / na podłodze, powiesz: jeszcze chwila / i będziemy szczęśliwi.

Na pewno utwór ten zawiera duży ładunek emocjonalny. Jest pukanie w okno, oczekiwanie i niepewność, zaprosisz, otworzysz drzwi do czegoś niebywałego, tajemniczego, ale namacalnego. To coś będzie można dotknąć. Jest podłoga i na niej prześcieradło położysz, i zapowiesz: jeszcze chwila / i będziemy szczęśliwi.

Nie powiem, co myślałam, zastanawiając się, co autor miał na myśli. Zresztą nie muszę, bo czytelnicy chyba też mają kudłate skojarzenia. Nie, to chyba nie o to chodzi. A może tak – Wasilków, niewielka miejscowość, w której zapewne znaczącymi postaciami byli lekarz, aptekarz, nauczyciel i ksiądz, przede wszystkim ksiądz. To może by tak rozważyć sytuację, że do księdza, nazwijmy go Dostatkiem, przychodzi Bieda. Rozgląda się po plebanii i myśli – tyle tu książek, mądrości, dobra, może uszczknę coś dla siebie, przytulę się i rozgrzeję swoja miłość, udoskonalę. Tylko po co rozkłada ksiądz prześcieradło? Czy przypadkiem w ten sposób nie chce uświadomić przybyszowi, że takie płótno – symbol Jego zwycięstwa – zastano w pustym grobie Jezusa, który zmartwychwstając otworzył nam drzwi do raju, gdzie będziemy szczęśliwi, pod warunkiem, że będzie w nas miłość. Czym jest długość życia w porównaniu z wiecznością – to tylko chwile.  Mgnienia, drżenia liścia na drzewie, który wie, że niedługo spadnie, ale jak na razie jest potrzebny. Troszczy się o siebie, unika kontaktu z mszycami, dobrze się odżywia, współpracuje z ludźmi, oddając im życiodajny tlen. Zachęca jak czarnoleska lipa – „Siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!” Trochę odpoczynku, zwolnienia tempa przyda się każdemu.

Troszczę się o samego siebie, / by mieć siły na dalsze, godne / miłości, dni – zauważył poeta, który jak wszyscy doskonale wie, że nieuchronne nadejdzie i wypadałoby pogodzić się z tym. Wykorzystać czas, te trochę chwil, by zdobyć się na wysiłek, / by przy trumnie ktoś zapłakał / i nie chciał wracać do domu. // Zabawny jestem: starszy pan / z nazbyt młodzieńczym uśmiechem.

Odsłania się trochę podmiot liryczny. Szerzej o sobie mówi w wierszu „Proch”. Jestem prochem, na którym / mogą zrodzić się lilie wodne, / rozwinąć zielonookie liście, / a nawet wiecznie szumiące dęby. Bardzo urodzajny chce być ten „Proch”, marzy mu się przeistoczenie w dość szybko umierające, ale powtarzalne piękno lilii i potęga w postaci wiecznie szumiących dębów. Mierzy wysoko. Widać, że kocha siebie, liczy się z sobą i ze światem. Jednak nie bardzo wie, czy pozwoli Bóg, który nie zawsze / pierwszy wychodzi na spotkanie.

Bohater wierszy – zwyczajny ksiądz, jak o sobie mówi – ciężary życia (przynajmniej jeden) odczuwa inaczej niż zwykły, świecki człowiek. Skarży się delikatnie – Odczuwam chłód w prawie całym ciele, / nie wyłączając miejsc intymnego duktu. // To się zdarza, to nawet potrzebne, / bym nie czuł się spełniony, do końca szczęśliwy; / muszę nieść ciężary na swoją miarę, / skoro wybrałem miłość i chcę się nią dzielić, / w jej cieniu umierać. // Jak ucho przy uchu.

Nie wiem, co to znaczy – wybrałem miłość. Takie zdanie sugeruje, że ktoś, kto nie jest kapłanem ją odrzuca. No cóż, wszyscy chrześcijanie powinni kochać przede wszystkim Boga, jako Dobro absolutne oraz człowieka, bo jest stworzony na obraz i podobieństwo Jego. Z małżeństwa, z miłości ziemskiej rodzi się człowiek – osoba. Piękny sakrament to małżeństwo, które żadnego rodzaju miłości się nie wyrzeka i nie skazuje na samotność z odrobiną melancholii. Kazimierz Przerwa-Tetmajer twierdził, że „melancholia jest ojczyzną myśli”, z której potem poezja powstaje dociekliwa i ciekawa świata.

Za czym gonią jerzyki z wiersza „Jeżyki”. W ciągłym locie, nieustannym ruchu – nie chciejmy ich naśladować. Śmierć im i nam pisana jednakowo. Nie wiem, co będzie Tam z owadami, ptakami i wszelką zwierzyną. Wszystkie zostaną na ziemi i w ziemi? Jak żyć bez kosa, wielbłąda czy biedronki? Próbuję sobie wyobrazić – żartobliwie jak autor w wierszu „Stres” – to, co będzie się działo po zejściu ze sceny w teatrze ziemskim. Kiedy Bóg i aniołowie przeglądać będą serce – rejestrującą wszystko czerwoną skrzynkę. Parę godzin na to strawią, będą deliberować, dziwić się. Obym tylko wytrzymał ten nagły stres. – martwi się podmiot liryczny. Zupełnie niepotrzebnie. Już oni tam mają sposoby, żeby nie było powtórki z rozrywki. Zresztą na pewno prowadzą dokładną statystykę. Jednemu życiu przynależy się jedna śmierć, taka na amen. Bywa, że nie potrafi uporać się za pierwszym podejściem, wtedy musi powtarzać do skutku.

Miłość, życie, śmierć – każdemu inne, żeby literatura, a szczególnie poezja nie znudziła Pana Boga i człowieka, a zapisywać powinno się wszystko, bo nic co ludzkie, chyba nie zaskoczy, jedynie zbrzydzić może.

Kto za mną zatęskni. / Kto będzie chciał, abym nie odchodził. Kto, no powiedz, kto? Jeśli miłość szczerze i równo była dzielona między siebie i bliźniego, to ktoś na pewno się znajdzie. Ktoś na pewno odwzajemni. Jeśli czuje się „Chłód” i nie ma nikogo, kto by o mnie zadbał, / poprawił poduszkę, oczyścił paznokcie, / uśmiechnął się na mój widok, to należy mocno się zastanowić, czy Bóg będzie czekał z sandałami i pierścieniem.

Wiara i nadzieja nie wystarczy, czynami trzeba słowa przypieczętować, więcej życia opisać, cieszyć się samemu światem i cieszyć innych, bo „świat nie jest taki zły, niech no tylko zakwitną jabłonie.” Tak będziemy spać, jak sobie pościelimy.

Poezja ks. Jana Sochonia kieruje myśli ku Najdoskonalszemu tak, że na życie ziemskie w zasadzie nie zwraca uwagi, co odbieram jako zachwianie proporcji między tu i Tam, ale można poddać się autorowi i razem z nim za rękę przejść przez świat, który w każdej chwili może przyłożyć, bo wodzi na pokuszenie samego siebie. To będzie dobry trening, szczególnie dla tych, którzy czują, że nieuchronne nadchodzi.

Niech człowiek – słowo znajdzie w czytelniku uważnego rozmówcę. Niech światło poezji rozświetli mu swoją metaforyką i symbolami ciemność, byśmy nie błądzili i doszli do domu Ojca, który wychodzi naprzeciw z sandałami i pierścieniem.

Ks. Jan Sochoń „Sandały i pierścień”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2015, str. 64

Jolanta Szwarc

 

Przeczytaj też w "porcie literackim" recenzję zbioru J. Sochonia Bagaż podręczny (wiersze amerykańskie) (2005) pióra Wandy Skalskiej