Leszek Żuliński „Poezja mojego czasu”, Wydawnictwo ADAM MARSZAŁEK, Toruń 2014, str. 240
Szymon Prowacki
I proszę, Leszek Żuliński, jak to powiadają, nie zasypia gruszek w popiele. Kto zacz, chyba wiedzą wszyscy zainteresowani literaturą, czyli bliżej przedstawiać nie trzeba. Choć z większej perspektywy jest pewien kłopot (jeśli kłopotem można to nazwać). Mam na myśli dualizm aktywności twórczej przywołanego. Gdyż ewidentnie dwa pola zachodzą tu na siebie: poetyckie i krytyczne. Autor Potrzeby śmiechu bowiem bardzo ożywił się ostatnimi laty poetycko, wydając szereg nowych zbiorów wierszy. Jednocześnie nie tracąc wigoru krytycznego – o czym teraz będzie, a konkretnie o jego najnowszej rzeczy z tej dziedziny: Poezji mojego czasu.
Przyjrzyjmy się zatem nowej książce autora urodzonego w Strzelcach Opolskich. Na okładce co? Dyskobol Myrona, miotający nie dyskiem, a ptasim piórem (wierna, choć odmiennobarwna, reprodukcja okładki Flażelota z Farlandii – 2004), projektu Mirosława Gładkowskiego. Otwieramy książkę i dalej co? Spis treści. Zapowiadający trzy rozdziały („Próba panoramy”, „Przekraczanie granic”, „Didaskalia”) składające się w sumie z blisko trzydziestu drobniejszych cząstek. Poprzedzone odautorskim wstępem.
A we wstępie wstępu przeczytamy: „Poezja mojego czasu? Ale przecież ten czas miał kilka etapów, meandrów i cezur. Dane mi było żyć (rok ur. autora: 1949 – przyp. mój) i pisać w dwóch różnych epokach literackich. Także historycznych i politycznych. Starsi wiedzą, o czym mówię, młodsi mogą z łatwością się tego dowiedzieć. W transformacjach mojego czasu zdołałem się połapać, jednak to, co się stało w poezji polskiej (także w prozie, o której w tej książced prawie tyle, co nic), wciąż budzi moje zdziwienie. Na ogół pozytywne, choć mam pewność, że nie za wszystkim nadążam zarówno z powodu „determinacji pokoleniowych”, jak i mnogości zjawisk – od kakofonii poetyk począwszy, a na nieokiełznanej przestrzeni publikacyjnej skończywszy.”
Ów obszerny cytat daje w miarę uczciwy obraz rozterek krytyka, który (jak chyba każdy, mocujący się z przedstawioną problematyką) ma prawo gubić się w niesłychanym bogactwie poetyckich nurtów twórczości krajowej. Nie darmo notowania poezji polskiej w kontekście europejskiej (i pozaeuropejskiej) są tak wysokie. Jednak L. Żuliński, mimo kłopotów z diagnozowaniem literackich zjawisk, całkiem nieźle sobie radzi. Co w dużej mierze zawdzięcza nie tylko obszernej wiedzy, ale także intuicji. Jak również faktowi żywego w s p ó ł u c z e s t n i c t w a.
Podkreślić warto, poza wszystkim, gruntowną znajomość rzeczy i oczytanie. Bowiem, przyszpilając omawiane zjawiska, poczyna sobie autor Poezji mojego czasu ze swadą charakterystyczną dla erudyty, strzelającego spostrzeżeniami, odwołaniami i nazwiskami (gdyby był indeks, zająłby pewnie maczkiem kilka stron) niczym żołnierz używający karabinu maszynowego (długie serie i repety).
To są niezaprzeczalne atuty tej publikacji, na którą składają się szkice powstające na przestrzeni lat wielu. Szytych skokami, bywa – powiedzmy otwarcie - nieco grubymi nićmi. Pośpiech? Nie. Właśnie patrzenie od środka, w trakcie dziania się omawianych zjawisk i zdarzeń. Wtedy trudno o dystans, będący przywilejem chłodnego spojrzenia po czasie. Dłuższym czasie.
Czytając owe szkice, znane mi fragmentami wcześniej (gdyż „Latarnia Morska” niebagatelną ich część publikowała – na papierze i w wydaniu internetowym), zastanawiałem się, jak można diagnozę ogólną ułożyć bez uszczerbku dla faktografii i prawdy. Otóż, myślę, nie da się. Bo zawsze w grę wejdą emocje i osobiste preferencje. Pozostaną luki, niedopowiedzenia, wahania. A i świadome lub nie przeoczenia. Choćby to tylko. A nie tylko...
A gdybym wcześniej nie znał dużej części pomieszczonych w książce szkiców? Byłbym pewnie usatysfakcjonowany – zderzeniem antynomii, antytez, lecz także koicydencji elementów trudnych do uchwycenia bez profesjonalnych krytycznie rozpoznań.
I stanowczo dodać do tego wszystkiego trzeba, iż L. Żuliński traktuje omawianą materię spolegliwie, z otwartością godną pochwały. Owa przyjazność tworzy dobry klimat dla odbioru książki, zachęca też do odkryć i diagnoz własnych.
Niewątpliwie ciekawa to próba ogarnięcia kilku ostatnich poetyckich dekad, jednak pozostawiająca pewien niedosyt (czyżby stąd nietęga mina autora na focie z tyłu książki?). Co nie zmienia faktu, że warto Poezję mojego czasu poznać. Bowiem wciąż nam brakuje takich książek – próbujących mocować się z opisem zjawisk przez nasz czas „zawłaszczonych”. A L. Żuliński przystąpił do dzieła z otwartą przyłbicą...
PS. Info z tyłu książki daje cynk: Więcej o autorze na jego witrynie internetowej www.zulinski.pl Dodajmy: nie tylko o autorze, lecz również o jego wyczynach na literackiej niwie. Tam także jego blog (ech, ta moda na blogi z wynurzeniami, jakże często durnowatymi...). Gdzie pod datą 22 maj 2014 znajdziemy przypis (tu fragment): Jest to zbiór szkiców, które w większości były już publikowane na łamach prasy i internetu, tu jednak zrobiłem im spory lifting i tak to wszystko skonfigurowałem, by książka ta była panoramą najistotniejszych zjawisk, mechanizmów i przemian w poezji czterech dekad 1970-2000. Oczywiście nie wiem, na ile udało mi się opowiedzieć sprawy najważniejsze, ale taką miałem intencję.
Leszek Żuliński „Poezja mojego czasu”, Wydawnictwo ADAM MARSZAŁEK, Toruń 2014, str. 240
Szymon Prowacki
Przeczytaj w dziale „eseje i szkice” szkice krytycznoliterackie L. Żulińskiego, z których część weszła w skład omówionej wyżej książki, a także w „porcie literackim” recenzje jego zbiorów poetyckich Chandra (2007), Ja, Faust (2008), Rymowanki (2010), Mefisto (2011), Dzieci z Hameln (2012), Totamea (2013)