Mariusz Appel "Tonic"; międzysłowie Krzysztof Hoffmann; seria "Ilorazy ironii"; Wydawnictwo FORMA, Szczecin 2013, str. 36

Kategoria: port literacki Utworzono: czwartek, 27 czerwiec 2013 Opublikowano: czwartek, 27 czerwiec 2013 Drukuj E-mail

Bartosz Suwiński

LOGOREA W TROPIKACH. TONIC I INNE MIKSTURY MARIUSZA APPELA

 

             niebezpieczeństwo tkwi w tym, że można wyjść od czegokolwiek, 
             ale potem trzeba dotrzeć, nie bardzo wiadomo, do czego, ale dotrzeć
 
                                                                                             (J. Cortazar)

Tonic to czwarty zbiór Mariusza Appela, w którym do głosu dochodzi język pomnożony przez wszystkie swoje lustrzane zakrzywienia. Mikstura wyskokowa: szybko uderza do głowy, długo nie wiadomo jak się z nią uporać. Świat tych wierszy jest egzotyczną krainą, po której poruszamy się po omacku, starając się zaczepić jakiegoś szczegółu, sprowadzającego nas w bardziej oswojone rejony. Wychodzimy od obszarów znajomych, by po kilku przecznicach dalej, znaleźć się na wszystkich półkulach. Galeria postaci pojawiających się na kartach tego tomu jest zespołem dziwolągów spod wszystkich południków. Ludzi wyjętych z ogranych sytuacji (bądź z wytartych klisz) i puszczonych na wodzy rozprężonego języka, na dzikie słowa polany.

trzeba wywalić język naciąć go zębatką słońca i czekać
aż nie zapłodniony skrzek zmieni się w bezużyteczny skrzep
[14]

Tonic to zawieszony głos, którego echo w końcu przepada, niknie w buszu ciszy. Rozstrojone częstotliwości poetyckiego nadawania. Zderzanie ze sobą słów i obrazów, rozpadanie się ich na kawałki i składanie mowy od nowa.  Język na stancji u wyobraźni nieskrepowanej niczym. Uruchamiany tu i ówdzie przester podkreślający poetycki efekt, rozbijający uładzone frazy, osiągający poziom „dzikiej mowy”, gdzie logika jest grą, której reguł wciąż się uczymy. Oczywista tu jest wolność fantazji starającej się wkomponować w dyby języka, ale lekko, choć  niespolegliwie. Rzeczywistość poezji Appela jest przestrzenią do ciągłego modelowania,  a sekwencje obrazów wyjęte są spod jakiejkolwiek racjonalnej logiki. Rozchodzą się jak fala.

Przeskakujemy po miejscach jak konik szachowy po polach. Co rusz podejmują nas kolejne „montaże” obrazów, a scenariusze sennych koszmarów wywrócone są na nice, przepisane na historie dzienne, jawne. Rzeczywistość pomazana jest jakimś rodzajem szaleństwa, z którym nie sposób się uporać. Poruszamy się po krajobrazach wyjętych z czarnych atlasów, rozpisanych ciemną, utrudzoną w upale kreską, w granicach których obłęd miesza się z codziennością, lekarstwa wymieniane są wzajem ze schorzeniami. Tym całym światem rządzi jakiś kosmiczny defekt, przejaskrawienie, długo wykluwająca się choroba, której zarodki rozsiane są prawie we wszystkich opowiadanych przez Appela historiach. 

Zatrzymajmy się na chwilę w tym świecie, gdzie staruszki plotą modły aby odpędzić złe, pognać zjawy tam gdzie z rzadka wyłania się jasne – o wizytach z babcią u takiej sędziwej pani opowiada wnuk z wiersza ćmij się, pleć:

przestaliśmy odwiedzać jej dom przy torach
bo zaczęła odliczać stacje na różańcu z rybich kręgosłupów
mówiąc że jest dróżniczką pana boga
[8]

Kluczymy po szpitalach, domach dla obłąkanych, cmentarzach – opanowuje nas nicowanie:

szpital do którego za chwilę wejdziesz to kościół dla niewierzących
odbierasz na recepcji klucz i dostajesz w prezencie sen budzisz się
w nieotynkowanym domu bez okien wśród zamarzniętych kotów
[9]

Doświadczamy zdeformowanego świata, jakby na przekór ustalonym wzorcom, na złość ładowi i harmonii, tak jakbyśmy oglądali widowisko przez potrzaskane lustro, a w każdym jego odłamku odbijał się kolejny, wypaczony fragment rzeczywistości. Infekcja wyobraźni, eksplozje rozszczepionych znaczeń, kawałki sensów rozprute na stronach. Szeregi (nie)prawdopodobnych wydarzeń: 

piersi kochanki pełne i święte jak kurhany falowały
kot próbował złapać równowagę na jej tłustym brzuchu
[27]

na ołtarzach we wnękach ścian meksykańskich kopalń srebra
dopalają się świece
[28]

na urodziny zawsze przynosił żabie wnętrzności
gęste i ciepłe jak budyń tego lata zamiast prezentu wszedł w nią
[14]

Równie ciekawa jest galeria postaci z którymi na kartach Tonicu obcujemy. Zwyczajowo są to ludzie toczeni chorobami (estetyka brzydoty jest podstawową formą opisu większości bohaterów, by ograniczyć się tylko do niektórych ich dolegliwości: padaczka „w wykonaniu ulubionej gryzetki”, egzema, ginekomastia piersi, zajęcza warga, marskość wątroby, trąd, syfilis), wyjęci z zapoznanych stron, skazani na brud i zapomnienie, dogorywający w zatęchłych pomieszczeniach, zaprószający popiołem swoje koślawe życie.

Spotykamy tu: „basmacza który ciął się w więzieniu / kawałkiem tak małym i tępym że musiał żyły podważać zapałką” [13]; stryja ernesto i „gonzala kiedy sczerniałymi od henny palcami rozgniata / łodygi kwiatów żeby zneutralizować zapach lateksu” [16];  syfilityczkę helbę, która jako czternastolatka ogłuchła od „wstrzykiwania rtęci do krwi”; widzimy jamesa, który „z lądowiska na dachu wysyłał balonem na księżyc mysz” [20], a którego wiecznie zapijaczony ojciec kończy w worku na dokach; i Aleksandra (Wata) – ten „nigdy nie spaceruje on węszy / i szepcze cancel cancer tele-fere-mony” [21]; jeszcze szepnąć można słówko o nastolatku z zajęczą wargą, o błażeju z colobomą źrenicy, kuternodze timuru lengu, o zmarłych, którym oset wyrasta z ust czy dionisio puldio, któremu kukurydziane pole zarzygała lawa, albo o nawróconych indianach upijających się pulque. Na koniec wypada wspomnieć o manolo secca, brazylijczyku, którego poczęła szeptucha z Podlasia i o „kolekcjonerce suszonych małżowin”. Ufff! A do tego zawrotu głowy Goethe, Cendrars, ostatni mohikanin (pisownia jak w tomie), aluzje do Buñuela i Saury
Nieustannie zmieniają się dekoracje, od przemysłowych, przez brazylijskie favele, po wulkaniczne obszary Meksyku i Kostaryki. Jesteśmy w środkowej Azji, na Dalekim Wschodzie: Tienszan, Makalla. Kręcą się Indianie. I w Turcji, i w psychuszce gdzieś w Rosji, i na skraju oddechu wersów goniących za wersami. Pogmatwane szumy, tropikalny swąd, egzotyczna wyspa ociekająca smarem. wieża ciśnień: „wszechświat jest balonikiem który ciągnie rośnie” [23]. Dużo, dużo, dużo do dźwigania świata.

Wiersze Mariusza Appela to „poezja metamorficzna”: gęste tekstury słów, wzbogacające zastygający stop poetyckiego idiomu gmatwaniną linii zarysowujących przestrzenie zdarzenia, tam osad znaczenia wytrącony z dna ust, zakrzepły w magmie spojrzenia, rozkojarzonego po świecie. Poetycka mowa która bierze się ze światem na słowa. Żywioł mowy jest tu podstawowym kruszywem, jest dobrem, którym dzielimy między sobą naszą obecność. Tonic – napój o smaku tropików. Przetrącam kawą, wodą. Pokiereszowany świat do huśtania wyobraźni. Czekam, bo „trzeba z ciszy uszyć dźwięk” [15].

Mariusz Appel "Tonic"; międzysłowie Krzysztof Hoffmann; seria "Ilorazy ironii"; Wydawnictwo FORMA, Szczecin 2013, str. 36

Bartosz Suwiński