Wiersz rozbierany, Na oścież, Leibnizowska monada, Zakynthos sjesta, *** ("cały dzień na morzu..."), Ogród, Morska zima, +Nieskończoność, Malowanie nagą dłonią, Ślad, *** ("samotność jest jak echo...")

Kategoria: poezja Opublikowano: niedziela, 22 wrzesień 2013 Drukuj E-mail


Sylwia Gibaszek



WIERSZ ROZBIERANY

rozbierz mnie z prozy
skóry pieczarek
gorącej zupy
z bordowych zasłon
welurowych bluzek
koronkowych biustonoszy

rozbierz mnie z mojej skóry
z wnętrzności

rozbieraj mnie

aż zostanie
pajęczyna utkana
z wierszy


 


NA OŚCIEŻ

I

istnienie na oścież
jest przerwą
w metalicznych oparach miasta
nieznośnych dźwiękach aut i tłumu
wytłumieniem
ludzkiego wnętrza
tu
w leśnej chacie
jestem
małą strażniczką ognia
wtuloną w kaflowy piec
cisza dudni
nagłaśniana wypalonym drewnem
zimnem z wystudzonej ceramiki
przypomina ćmę która rozszerza się
jak wszechświat
jej wielkie skrzydła
skwierczą nad ziemskimi wulkanami
nad tyglem gdzie wypala się wszystkie dusze


II

mgła nad łąką
mąka i szron
rozsypane bydłu pod nogi
o świcie pasą się już krowy
z żółtymi liśćmi
przyklejonymi do kopyt
w kłębach listopada
w oddali psy szczekają
kaszlę bo znów usnęłam
i zabrakło opału w piecu
sama

pośród starych chat stawów
lasów i łąk

nie dostałam twojego ciepła nawet we śnie
nie dotknęłam twojego ciała
białego niczym spieniona woda
wtulonego w morze o setki kilometrów stąd
gdzie rybacy właśnie wypływają łowić dorsze
a mgła nie pozwala zobaczyć Helu


III

Oksywie-głowa bawołu
Oksi Howh!!!
Wikingowie oznaczyli tę ziemie
i sukno wody

ja w welurowej sukni
aksamitna z miłości
słona z tęsknoty

wołałam Cię przez zimny Bałtyk
wołam przez sosnowe gałęzie
zbutwiałe liście
pianie kogutów
rozpłomienione ogniska
pospadały gliniane garnki z płotu

roziskrzona
biegnie
moja linia wysokiego napięcia
z Podlasia na Pomorze


IV

zamknięto cerkiew
kościół obrabowano
zamarzła wszędzie święcona woda
toczą się lodowe głazy po skamieniałym morzu
spadają sosny z klifu
lecą kamienie i żwir
drewniane belki
bydło ucieka w panice

Ogień i lód na ringu codziennie
Miej przy sobie rękawice bokserskie
i łódź ratunkową


V

chciałbym zasnąć z Tobą wrzucony do morza
mówiłeś
dryfować po wodzie jak William Blake w filmie Truposz
chciałbym być z Tobą nad ziemią
gdzieś w pół drogi między lądem a morzem
wewnątrz horyzontu siła ciążenia nie zabiera wyobraźni


VI

po różę wiatr złote runo
sięga się jednym haustem
inaczej

jesteś poza życiem
morze wyrzuci na brzeg
twoje wnętrzności

 

 

LEIBNIZOWSKA  MONADA

sama na czubku
szpilki
we mnie żar
groty solne
z czerwonym światłem

korytarze pełne ognia
ciekłe złoto skrapla się
na brzegach
zamarza Słońce

syreny śpiewają w podwodnej operze

kochankowie w kielichu orchidei
odurzeni jej sromem
własną wonią
mkną przez rafy koralowe
obok żarłocznej mureny

wszystko to zamknięte
w okruszynie brudu
która spadła
(dosłownie przed sekundą)
z łebka szpilki w igielnego ucho

 

 

ZAKYNTHOS  SJESTA

I
O tej porze najlepiej poznaje się miasto
nad niebieską zatoką spacerują święci
wyszli sobie ze złoconych ikon
pooddychać morską bryzą
i napić się piwa
nie będę ich sobą kusić
bo przecież są astralni


II
w pustym kościele
tyle wolnych ikon
przywołują mnie do siebie
niczym syreny naiwnych rybaków
od wielu godzin nie mogę opuścić
świątyni

jedyny trzeźwy święty Dionizy
puszcza do mnie oko

 



* * *

cały dzień na morzu czuję się jak Fitzcarraldo
słuchając na pokładzie operowych arii (choć nie śpiewa ich Caruso)
widzę Fitzcarralda w białym garniturze i kapeluszu
jak pogrąża się w dźwiękach
by  potem
bić w miejski dzwon
z krzykiem:
Chcę żeby miasto miało swoją operę!
Chcę żeby miasto miało swoją operę!

mnie wystarczy opera na morzu
alt i mezzosopran tak harmonijnie
brzmi z mową fal
jakby powstał z morskiej piany
nie wiem jednak jakim głosem
śpiewała Afrodyta
( czy w ogóle śpiewała - nie była przecież syreną)

 



OGRÓD

              (...sny jeszcze nie wywietrzone...)

pełen pościeli na sznurach
leżaków
peonii
truskawek
krzesła szepczą po kątach
w malinowym gąszczu
Mojra leniwie przyobleka
dojrzałe owoce
(zapachy się mienią )

Ktoś tęsknym głosem śpiewa psalmy
teraz
gdy czytam wiersz Krzysztofa Karaska
właśnie o tym
co stanie się

Jeśli pewnego dnia na bezludnej stacji
wędrowiec zamknie książkę
życia i otworzy Księgę
nieba

nadciąga burza
uginają się drzewa
pająk ucieka w głąb jabłka

 

 

MORSKA ZIMA

I
nad ranem
wypalił się węgiel
zgasły wszystkie iskry
czułam jak
zimno omiata mi włosy
oczy
usta

zwinęłam się w sobie
niczym kot
w tej mroźnej ciemności
słyszałam szum morza
jak głośno bije mi serce

śniło mi się
że otulasz mnie
całą
gładzisz zmierzwione włosy
topnieje lód

II
znów cisza zmrożona
do szpiku kości
przez nią przebija się
zapach soli i piasku
stada wygłodzonych łabędzi
zastępują nam drogę

nad nami rybitwy
niczym hordy białych nietoperzy
zimno kryształowe
niczym kryształki DMT
wprowadza mnie w trans
zasypiam wtulona w twoją kurtkę

nie ma ciszy
bardzo głośno słyszę siebie
i stwórcę






+NIESKOŃCZONOŚĆ

wszechświat rozszerza się z każdym
twoim we mnie zagnieżdżeniem
wszechświat powiększa się
z każdym twoim
we mnie
rozkołysaniem

 



MALOWANIE NAGĄ DŁONIĄ
 
nie mogę oprzeć się bliskości
maluję nagą dłonią
 
ostatnio sięgnęłam nawet
pod skórę obrazu
między kamieniami
a kroplami ze szlachetnego metalu

wsiąkła moja krew





ŚLAD

Ktoś zostawia swój ślad
jak samolot na niebie
hologram myśli
uczuć

I leci dalej

zatrzaskują się chmury
wszystko znika
niczym piana
na zimnym szkle
 
a ty nosisz ten ślad
jak tatuaż
jak roślinę
która nagle zapuściła
w tobie korzenie

możesz tylko malować
pisać albo
upiec chleb i pokruszyć go
głodnym duchom

 



***

samotność jest jak echo
odbijające się niczym piłka o fale

jest gniazdem
które można wypełnić

obrazami
dźwiękami
kwiatem łubinu
krajobrazem

tylko jak długo można uciekać
w życie wewnętrzne

jak długo można uciekać w sztukę
głaskać ją tulić
niczym kota albo psa

którego z głębi siebie nie ma już
czym nakarmić


                                     Sylwia Gibaszek

 


portal LM, wrzesień 2013