Podróże przed-sycylijskie (część 1)

Kategoria: eseje i szkice Opublikowano: czwartek, 12 listopad 2015 Drukuj E-mail

Zapiski miłośnika ogrodów

Bogdan Jaremin

 

( luty 2015 r.)

Przedwiośnie. Wycinki. Pomiędzy chorobą, a zdrowieniem.

Kiedy zjawiam się tutaj w Wycinkach w końcu lutego, pierwszy raz po prawie bezśnieżnej zimie, w przerwie od codziennych zajęć w Gdyni,  wszystko pokryte jest grubą zimową ciszą. Jak szarą pleśnią. Ścielą się ledwie dostrzegalne dymy z kilku okolicznych, niskich domów.  Nikogo na zewnątrz, las zastygły w oniemieniu, na łąkach ni to mgła, ni smutek. W pierwszej chwili, w tej małej, pozornie opustoszałej, nieatrakcyjnej wsi doznaję poczucia zdrady, obcości, pełnego opuszczenia, samotności, nawet izolacji, wygnania na bezludną wyspę, jakbym został więźniem pilnowanym przez nieprzyjazną naturę. Wilgotny dom, odpryski tynku, dojmująca bezptasia bezdźwięczność, wyrwy w płocie jak dziury pamięci, szkielety drzew o chudych ramionach, zaciśnięte powieki okiennic, zwichnięte geometryczne formy krajobrazu z dominantą przygnębiającej płaskości. Bezruch. Mam ochotę natychmiast wyrwać się stąd.

Dopiero po chwili otrząsam się z nastroju przygnębienia i utraty. Z trudem zauważam objawy życia. A jednak jest. A jednak coś mnie tu przyciąga. Od lat, dobrowolnie, bez przymusu, ani niechęci. Przyciąga nieustannie, od kiedy w 1980 r., kupiłem ruinę domku na niewielkiej ćwierć-hektarowej działce w środku wsi, wciśniętej między inne spłachetki, ulegając przemożnemu pragnieniu ponownego zbliżenia do wiejskich krajobrazów i powolnego, spokojnego rytmu życia, jakie zapamiętałem był z krótkiego, nagle i gwałtem przerwanego dzieciństwa w Rajskiem. Wycinki jako kontynuacja?

Początek roku, przełom lutego i marca, raczej szaro niż biało. Brudny chłód. Ogrody śpią. Teatr natury jeszcze cichy. Zimowy sen, antrakt w sztuce granej zwykle przez rośliny, drzewa, owady i ptaki, teraz rodzaj szczególnego skupienia przed kolejną odsłoną, aktem wzrostu i bujnej letniej ekspresji. Teatr ogrodów już zapowiedziany, ogłoszony, oczekiwany. Role rozdane, zarówno te pierwszoplanowe, jak i te drugiego planu. Zaznaczona nie tyle hierarchiczność postaci i znaczeń, co zespołowość, gotowość do współpracy, uznanie, że każdy z uczestników ma obowiązek i prawo jak najlepiej wypowiedzieć swoją prawdę w tej sztuce. Trwa przygotowanie się, przepowiadanie kwestii w myśli, w skupionej ciszy, jakby uczestnicy i widzowie chcieli wypaść przed nami jak najlepiej, jakby aktorzy szukali właściwego tonu na moment, kiedy nadejdzie wiosna i sztuka zostanie wznowiona.

Ogrody - niektóre zastygłe w bezruchu, pogrążone jeszcze we śnie głębokim, inne w płytszej drzemce, jakby już wyczuwały ciepły wiatr, topnienie, zapowiedź odmiany. Zwiastowanie poczęcia. Spod mizernej zimowej pokrywy resztek śniegu, z poza rozmytych chmur, zza bezlistnych drzew, z podmuchów wiatru wyłania się niepewne siebie Coś. Niezdarne, przykryte: resztkami gnijących liści, szmerem nieodległej lokalnej drogi, pogłosem wiatru, szarością chmur. Niezdecydowane, niedookreślone Coś budzi się. Kiełkuje. Coś się zaczyna od zera. Od zera?

Czy coś może się poczynać od nicości? To kwestia raczej religijna, filozoficzna, a mnie interesuje konkret? Czy nowe życie zaczyna się zawsze od zera, od wyzerowania, porzucania starych form, od całkowitego regresu? A może od grzebania w szczątkach, odpadkach, ruinach by wydłubać z nich to pożyteczne Coś, co pozostaje zawsze mimo pozornie całkowitej destrukcji? W chaotycznym ruchu i nieskoordynowanych wysiłkach, uparte i świadome swej niezależności od nas? Może po prostu ułatwiamy mu wydobywać się z głębi starego? Spod mierzwy wspomnień,  jak spod ziemi, wyłaniają się fundamenty, zachowana konstrukcja, na tyle odporna, by nadawać odbudowie zasadniczy kształt, porządek, rytm i harmonię proporcji.

Ogrody przygotowują swój spektakl długo i starannie, teatralność i dramaturgia wypowiedzi są im przynależne z natury, z samego faktu istnienia, wynikają ze struktury życia. Ogród jako kategoria życia nigdy wszak nie znika całkowicie, tkwi w nas jako idea. Nawet porzucony i zdziczały wraca posłusznie w koleiny organizacji, we współistnienie z człowiekiem i jego historią, jako filogenetyczne dziedzictwo. Ta stałość nasuwa wielu myśl o boskim nakazie, zamiarze i niezmiennym planie tworzącym nadzieję na powrót. Do pierwszego symbolicznego ogrodu? To jest dokąd? Do dzieciństwa gatunku ludzkiego, do własnego pierwszego wyobrażenia Raju? Czy miałem takie w dzieciństwie? Nie od razu jestem gotów do odpowiedzi.

Póki co, myślę o tajemniczych słowach drzemiących w starych tekstach sumeryjskich, perskich, w pismach greckich i rzymskich, w Biblii. Eden, pardes, paradeisos, hortus. Pisanych na glinianych tabliczkach, liściach palmowych, korze drzew, płótnie, papirusie czy drewnianych lub metalowych tabliczkach. Anonimową ręką skrybów, mnichów i kronikarzy, przepisujących prawa, losy, marzenia i dziedzictwo, ludzkie testamenty. Kamiennym, lub metalowym rylcem, piórkiem trzcinowym, gęsim, węglem na białych płótnach. Zostawić ślad poszukiwań, objawień, domysłów.

Czym jest ów Raj? Miejscem ogrodzonym, bezpiecznym, niedostępnym czasowi. Osią świata. Paradygmatem idealnej i nieśmiertelnej więzi między Bogiem i człowiekiem, czy tylko między człowiekiem, a przyrodą. Jeśli jest naprawdę wieczny (choć nie dla wszystkich, zapewne tylko dla zbawionych?) , to może bywa czasem także ziemski, szczęśliwy, (choć czasowy i przemijający dla doczesnych).

Jak wygląda? Niegdyś stale obecny w teozofii, w filozoficznej myśli, w tytułach dzieł  literatury, w licznych obrazach, a wśród nich moich ulubionych: Lucasa Cranacha, Jana Breughela Starszego, Hieronima Boscha. Cudownie bujny, ale i uporządkowany, nieustannie kwitnący , nie podlegający więdnięciu, konwencjonalny i pełen symboli, ale także prostoty. Raczej dobrze skodyfikowany i niczym nie zaskakujący jego mieszkańców nie znających czasu i przemijania.  Bezkrytycznie pożądany przez przyszłych kolejnych użytkowników, wiernych przyuczanych przez wieki do Ewangelii. Ogród spokoju i rozkoszy, ogród wszelkich obietnic, w którym Bóg umieścił człowieka, by uprawiał go, doglądał roślin i zwierząt, na Jego chwałę, a swoją radość. Ogród, w którym człowiek umieszcza sam siebie pragnąc odpoczynku, zadośćuczynienia za trud, radości, spełnienia, czasem wyniesienia do uprzywilejowanej pozycji umiłowanego stworzenia, poddanego lecz zarazem gubernatora krainy bez nadmiaru obowiązków. Obraz bezpieczeństwa i beztroski, przywołujący także symbol zamkniętego matczynego łona, zapieczętowanego źródła, zwiastowania narodzin. Pięknie powiązany z dramaturgią i mitologią przyjścia Zbawiciela na świat, by nam wskazać  właściwą lecz indywidualną drogę do Raju.

Później przypisany także do fizycznego, laickiego wyobrażenia uporządkowanej natury, fizycznego, materialnego miejsca będącego wyznacznikiem statusu władcy i przejawem luksusu, miejsca z pogranicza świata ludzi i bogów, w którym ludzie przejmują  z boskich rąk desygnaty mocy i insygnia władzy. Dzisiaj wyobrażenie raju – ogrodu stało się jakby mniej precyzyjne, niejasne, spłaszczone, minimalistycznie umeblowane, a i sami mieszkańcy żyją w pomieszaniu pojęć, czy w niejakim odrętwieniu wyobraźni, bojąc się swój wyobrażony Raj (jeśli taki posiadają!) doposażyć w realne szczegóły i przedmioty. Tak odważni w konstruowaniu złudzeń, staliśmy się bardziej ostrożni w produkcji desygnatów. Może mając w pamięci historię ludzkości, jej nieustannie odnawianego wygnania, gotowości opuszczenia miejsca, z minimum wyposażenia do zabrania z sobą? Tobołek szczęścia nie może być zbyt ciężki?

Czym się różni Raj od ogrodu, skoro tak wymiennie używamy obu słów? Czy to zostało precyzyjnie zdefiniowane, czy nasze pomyłki są świadomym wprowadzaniem siebie   i innych w błąd, czy też istnieją pomiędzy oboma pojęciami mniej lub bardziej dostępne przejścia.

Zbiorowe wyobrażenia ogrodów, pamięć i doświadczenie nie korespondują nawet w przybliżeniu z obrazem naszego konkretnego ogrodu w Wycinkach. Nie jest to ogród ozdobny, dekoratywny w stylu angielskim, wypieszczony jak ogrody francuskie, nie jest to ogród produktywny, nastawiony na zysk, ale nie można go także nazwać ogrodem zdziczałym, zaniedbanym. Jest po prostu ogrodem moim, na moje: miarę, status  i możliwości otrzymania. Ogród jest w końcu doznaniem na wskroś indywidualnym w sensie tak duchowym, jak i czysto materialnym. A pierwszą różnicą między nim a Rajem jest trud włożony w jego utrzymanie; harówka we własnym, by otrzymać jakąkolwiek estetyczną czy materialną nagrodę, w drugim przypadku błogie lenistwo i dary otrzymywane bez jakichkolwiek zasług. Niby zdajemy sobie z tego sprawę.

Pomiędzy pospólnymi lub odmiennymi wyobrażeniami krąży jednak nadal mit Raju, znak – zespalając to, co indywidualne i zbiorowe w pozytywnych konotacjach szczęśliwości ogółu. Bywa jednak niekiedy rodzajem ukrytej arriere pensee, zapowiedzią cierpienia, przypomnieniem traumy wygnania człowieka, kontrastem pomiędzy utratą Dobra i Niewinności, a nadejściem Obowiązku i Trudu egzystencji. Przypomnieniem pierwszego aktu wolnej woli, tak beztrosko udzielonej, złamania tabu wyłączności i kodu dostępu do pełnej wiedzy.

Czy po wygnaniu człowieka Raj pustoszeje, ogród dziczeje staje się nie-ludzki? Tego nie jesteśmy do końca pewni. Może Raj jest przenoszony w inne miejsce, by zapomnieć złamaną pieczęć, unieważnione przymierze, naruszone przykazanie, może jest przenośny jak zakładany od nowa ogród? Może pozwala jego mieszkańcom zapomnieć o złym, odnowić i napełnić nową wiarą w dobro. Może każda podróż jest próbą poszukiwania ogrodu, lub przynajmniej nowego nań miejsca ?

Kiedy u zbiegu Eufratu i Tygrysu, podczas wojny iracko-irańskiej w 1985 r., w towarzystwie przyjaciela, inżyniera Andrzeja K., szefa budowy linii kolejowej z Um Quasr do Basry (w tamtym czasie pracowało w Iraku ponad dwadzieścia tysięcy  moich rodaków) odwiedzałem jedną z licznych domniemanych, rzekomych lokalizacji Raju, znalazłem tam tylko suchy siedmiometrowy pień drzewa bez kwiatów, ani owoców mitycznej jabłoni, datowany - wg miedzianej, zaśniedziałej tabliczki - rzekomo na piąte tysiąclecie przed naszą erą. O dziwo, w tym muzułmańskim kraju utrzymało się podawane przez Żydów datowanie upływu czasu wg liczenia kolejnych pokoleń od Adama i Ewy, z przekroju pnia i liczby słojów nie dało się tego jednak potwierdzić inżynierskim ani lekarskim okiem. Wokół, po horyzont limanu rozciągało się pustkowie, piaski, burzany. Gdzieś za linią niewielkich wyniesień skrywały się zamaskowane ochronna siatką stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Nie było kogo zapytać, a groźne pomroku w oddali nie były głosem Boga, lecz kanonadą ostrzeliwujących się wzajemnie odwiecznych przeciwników. Otaczało nas całkowite bezludzie w środku bezsensownej wojny, jak wyrzut i przestroga wobec ludzkich decyzji.

Zatrwożyła mnie, ba! – zaskoczyła - ta łatwość przemiany Raju w pustkowie, To już  z pewnością nie był Raj, obojętnie: starotestamentowy, żydowski, arabski czy perski... Raczej sarkastyczne przypomnienie, czym może być ogród po wygnaniu ogrodników, obojętne; zasługujących na to, czy całkowicie niewinnych wobec Stwórcy. Niewinnych? – Ludzie wiedzą, co czynią, jabłko z drzewa poznania zostało wszak skonsumowane!

W tymże samym Iraku widziałem jednocześnie na słynnych Bagnach (Marshes) zgrabną namiastkę, przekształcenie tego porzuconego i spustoszonego Raju, zaskakujący wzorzec ogrodu produktywnego, trójpiętrowego, przemyślnie uprawianego i kunsztownie nawadnianego. Ersatz Raju obok dawnej jego lokalizacji. Przystosowanie się. Cząstkowa pamięć. Na dole rosło to, co się płoży; dynie, arbuzy, melony, cukinie, wyżej na niskich podporach zwisały: bakłażany, ogórki, pomidory, na ostatnim piętrze okazale rozpięta opuncja, lub częściej  bujna winorośl, za nią rząd daktylowych palm. Korzystające z tego samego promienia słońca, lub cienia, spłachetka ziemi i doprowadzonego kanalika wody, w pełnej współpracy, w zgodzie, pod uważną ludzką ręką. Tuż obok liczne owce i kozy skubały trawę , kępy ostów, porostów, porzucone papiery, krzątały się od świtu po zmierzch kobiety w podkasanych czarnych sukniach, choć ze szczelnie osłoniętymi twarzami i włosami. Idealny (?) ogród trudu, potu, nie zważania na toczącą się nieopodal wojnę, wzór codziennej zapobiegliwości. Dostarczający nam  wszystkim na kamp świeżych owoców, jarzyn, mleka, jagnięciny. Raj pracy, choć nie Raj beztroski.

Wycinki także nie są nim, kiedy pojawiam się  tam przedwiośniem. Mam raczej wrażenie, że jestem u początku świata, zaraz po zimowym wygnaniu z Raju, w momencie kiedy wiara w możliwość powrotu została zachwiana, a nadzieja na jego odzyskanie jest najsłabsza, niepewna, niebezpieczna. Ale Wycinki nie są pustkowiem; są tylko ogrodem uśpionym. Jego fizyczność, realność podlega fazom, cykliczności, nie ubiega się o status wieczności, nie kłóci się z ponadczasową symboliką; jest jej skromną, pokorną emanacją, uporem natury i działania człowieka, przepuszczonymi przez filtr doczesności wymiarów.

My, miłośnicy ogrodów, już nie śpimy. Chciwie oczekujemy na sygnał do snucia swoich marzeń. Nasze zmysły odnotowują zmianę w powietrzu. Coś niewyraźnego zrazu, delikatne swędzenie, mysie skrobanie, pulsowanie ziemi, drżenie łona. W głowach pasemko mglistej myśli. Ruch rąk. Budzi się niepokój skóry, oczu, stóp. Przewidywany, czy już doznany zamiar.

A nawet właściwie dwa. Rozkoszowania się spodziewaną odnową zwykłego codziennego miejsca pobytu, pragnienie pozostania tu i teraz, zasiedziałość na ziemi, która się – być może - zmieni pod naszymi rękoma i zacznie pięknieć. A obok całkiem przeciwstawne doznanie, gdy dostrzegamy brzydotę wczesnej wiosny – jakbyśmy zostali wypędzeni z ram Piękna. Z nagłym impulsem, koniecznością, odruchem ucieczki gdzie indziej. W jakieś nieznane, nim się zdążymy przyzwyczaić do zastanego, nim z rezygnacją zaakceptujemy trwające jeszcze chłód i szarość, powszednią zgrzebność, inercję. Trwa pojedynek między pragnieniem zmiany i stałości. To właśnie mój udział w spektaklu, prawie niezauważalny   dla postronnych oczu.

To we mnie trwa walka między pragnieniem odzyskania mojego(?) świata, a ucieczką. Między pragnieniem bycia ogrodnikiem, a podświadomym powołaniem wędrowcy, stałego wygnańca, uciekiniera. Przedziwny stan. Chwytam tylko chwilę przełomu, którą nieustannie – jak magik - żongluje świat. Ale by ją uchwycić, trzeba przyznać rację Rilkemu, gdy mówi: żmudnie zagruntowuje się konkretem tło pod rysunek chwili (Osamotniony na szczytach serc, Świat Książki, W-wa,2006). Trzeba więc wywołać na powierzchnię to, co ukryte, utrzymać je przed sobą , przyjrzeć się choćby przez chwilę. Pokłady zdarzeń, fundamenty decyzji.  Skąd  we mnie, w nas współistnienie tych skrajnych stanów, sprzecznych odczuć?

Po chwili wiem, że ta chwila ulotnej myśli i przelotnego wahania jest konkretem i ujawnioną nagle słabością. Byłem długo i jestem nadal uchodźcą. Urodzony w jakimś raju, chwilowo zapomnianym, wygnany z niego fizycznie i pamięciowo, mentalnie, musiałem i muszę go poszukiwać. Więc to nawrót, początkowe symptomy nomadyzmu, tej nigdy nie ukojonej w nas choroby umysłu: woli, chęci, ale i wewnętrznego przymusu. Porzucać to, co Dane na chwilę, być wygnańcem, poszukiwać, odnaleźć i rozpoznać Dawne, by zacząć uprawiać Nowe. Poszukiwać zagubionych korzeni, doznawać objawień, dokonywać obrachunku utraty i zysku.  Odzyskiwać Utracone. Nasz stały duchowy i cielesny cykl, oś obrotów. Pomiędzy stałością, a zmianą.

Nomadyzm to stan umysłu, melancholia, nigdy ukojona – twierdzi Marek Bieńczyk ( „O tych co nigdy nie odnajdą straty”, ZL, 2, 2015), nieustanna zatem tęsknota, niespełnienie i niezaspokojenie ciała i duszy, nigdy wyplenione do końca, nawet po szczęśliwej chwili ekstazy, gdy zyskujemy na krótki moment coś upragnionego w złudzeniu, że na zawsze.

Ale to także inne tło; rudymentarny, archaiczny, pierwotny nawyk doświadczanych, zaszczepionych przed laty: czujności, umiejętności szybkiego porzucenia wszystkiego. Instynkt ucieczki. Tkwi w nas człowiek pierwotny, którego pierwszą zasłoną i użyteczną bronią jest ucieczka.

Charles Simic, serbski poeta, odnajdując po latach przyjazne otoczenie, pejzaże i ogrody Ameryki, komentował  ucieczkę z (i żal po porzuceniu) Serbii, jej powód, praprzyczynę, narodziny tej konieczności, (podobne zresztą w moim przypadku), odwołując się do działania sił zewnętrznych. Wymuszone wygnanie, trauma ucieczki. W moim przypadku  ze wschodu, z polskich niegdyś Kresów na zachód, przed frontem,  przed spodziewanymi rabunkami, gwałtami, z obawy o życie. W jego losach, lecz dla tych samych powodów, peregrynacja z Europy, z ogarniętych chaosem domowej wojny Bałkanów, na nowy kontynent. Potem poeta z dowcipną ironią, nie pozbawioną goryczy i sarkazmu, dopowiedział: Moim biurem podróży był Hitler i Stalin (Madonny z dorysowaną szpicbródką, Wyd. A5, Kraków, 2014). Te same postaci meblowały i dewastowały moje wnętrze, reżyserowały życie mojej rodziny. To zostaje w nas na zawsze.

I tak za sprawą demonicznych dyktatorów, ale i szczęsnej Fortuny, nawyk ratowania życia zmieniony zostaje niekiedy w potrzebę podróżowania, w bardziej przyjemny sposób poznawania tego, co ukryte, utracone, co żyje w podświadomości w fazie vitae minimae. Razem z tym trwa przemieszczanie się rajskich, choć wędrownych jak tabory uciekinierów, ogrodów. Wyświetlanych na ekranie pamięci, jak cienie w spektaklu laterna magica.

To czasem tylko małe podróże. Do miejsc, odwiedzanych po zimie i nawiedzanych  po późna jesień, jak Wycinki, czasem do miejsc dalszych i po latach, miejsc w których odżywają wspomnienia nieistniejącego rodzinnego domu, odbywają się symboliczne spotkania ze zmarłymi, dochodzi do powrotu zagrzebanych idei, ukrytych fascynacji. Powrót do zasiedlonych przed 35 laty Wycinek bywa dla mnie i dla pozostałych członków rodziny takim integracyjnym, corocznym przeżyciem, próbą chwili integracji, niewolnymi jednak od niepokojów. Odkrywanie, że to, co przetrwało jest już Inne, a powrót do zaniedbanego ogrodu pamięci, który czeka i zdaje się zasługiwać na uczucie, nie do końca jest możliwy, choć nadal upragniony. Pamięć jest zdeformowana, kluczy, wprowadza nas w labirynty. W pomieszaniu języków próbujemy znaleźć wspólne słowa i uściślić wspomnienia, ocalić sensy.

Może dlatego za sprawą wewnętrznych impulsów; pasji, miłości, czułości, poszukując wiecznego ogrodu, wzniecając imaginowaną możliwość jego odzyskania, nigdy nie jesteśmy pewni ostatecznego rezultatu. Ale podejmujemy tę próbę, napędza nas usiłowanie powrotu do raju. A przemożna tęsknota za nim jest usprawiedliwiona. Łączy potrzebę zakorzenienia i nakaz podróży. Tęsknimy za ogrodem, mitem stworzenia; ten mit nas konstytuuje. Aby to sobie uświadomić i odzyskać, trzeba najpierw utracić raj, potem - choćby błądząc - uparcie wędrować za niepewnym tropem w poszukiwaniu kierunku.

W tym nakazie odzywa się w nas, dźwięczy jakże archaiczny, ludzki motyw Rajskiego Ogrodu, szczęśliwego bytowania - i ( niestety, niestety pewnego) nieuchronnego wygnania z niego. To on każe nam śpiewać o Pięknie i Utracie, które są z sobą sprzęgnięte jak awers     i rewers.

W wierszu „Ewa” (Osamotniony na szczytach serca, Świat Książki, W-wa, 2006,   w tłumaczeniu Adama Pomorskiego) Rilke wkłada w usta pierwszej ogrodniczki słowa: Ach, jak chętnie jeszcze w tym ogrodzie/ troszkę by pobyła, zasłuchana/ w mądrość stworzeń w ich ogromnej zgodzie (cyt. idem). Jakiekolwiek by były historyczne doświadczenia i indywidualne losy, nawet ci szczęśliwi, wędrowcy z jakby własnej woli (?), którzy nie doznali wygnania, muszą odczuwać ból utraty, pustkę po utraconej, szczęśliwej niewinności ogrodów Raju wyobrażeń. Choć nie jestem pewien, czy za tą tęsknotą Ewy nie skrywa się także, niewyrażone znudzenie wieczną szczęśliwością, bez kontrastu cierpienia. Ból jest przydatnym objawem choroby, ból fantomowy. Wiem to, w końcu jestem lekarzem.

Marcin Cielecki, pisząc za Richardem Burtonem kosmografię źródeł na mapach i kartach, (choć) podróżując na oklep na ( własnym) krześle, rzecze: „Podróż to stan umysłu” (Topos, TPS, 2015, 2). Nasz zaś umysł pławi się w jawnych sprzecznościach, w dychotomii. Podróż to ucieczka, ale i nałóg powrotu, poszukiwania tego samego, co poznaliśmy wcześniej? Powroty są zatem ćwiczeniem w rekonwalescencji, próbą terapii? Utratę leczymy tak jak alergię; powtarzanymi, większymi dawkami podróży. Aż do znieczulenia, czy do prawdziwego wyleczenia? Skąd zostaliśmy wygnani, dlaczego uciekamy i dokąd wracamy? Dlaczego, dla kogo to robimy? Mówi się, że kto w sobie nie nosi domu, nie zbuduje go nigdzie, kto nie ma korzeni nie wzrośnie na żadnej glebie… Byłyby-ż ogrody domem prawdziwym? Pewnie dlatego wszyscy, nie tylko pisarze, próbują ocalić ogrody dzieciństwa, zwiewnie wieczną młodość, gotowi płacić za nie wszelką cenę. I dopasowują do  tego zamiaru swoje zmienne itinerarium słów i myśli. Prawdziwe i zmyślone. To zresztą tylko jedna z możliwych interpretacji.

A więc do uprawnych ogrodów. Dla siebie. Do niedalekich Wycinek, oczekujących już na porządki wiosenne. Do siebie. Do spokojnej, śpiącej wśród Borów Tucholskich wsi. Niegdyś położonej na polsko-niemieckim pograniczu „korytarza” drugiej Rzeczpospolitej,

z mieszkającymi tam w chybotliwej zgodzie nacjami, etniami: Lenzerami i Komorowskimi, Polenzami i Bukowskimi, Knyplami i Miłkami. Nie eksponującymi zrazu niepewnej siebie tożsamości narodowej. Mówiącymi po polsku i niemiecku, po kociewsku.

Po chwilowym (bo, cóż to jest 5 lat!), wojennym epizodzie nieufności, pięcioletnim interwale wykolejenia umysłów, moralności i losów, podziale na tych, którzy sympatyzowali z Selbstschutzem, policją i Wehrmachtem donosząc na sąsiadów i uczestnicząc mniej lub bardziej aktywnie w ich udręce czy eksterminacji, i na tych, którzy uczestniczyli w oporze, w akcjach Gryfa Pomorskiego, nie ma dziś (pozornie?) śladów rozdarcia. Dziś ich zstępni, dzieci i krewni opiekują się znów wspólnie: przetrwałymi, nielicznymi grobami po niemieckich sąsiadach - ewangelikach, którzy zdążyli uciec przed ofensywą Armii Czerwonej do Reichu, lub ginęli  na lodowatych przestrzeniach Pomorza i Prus, czy na Zalewie Wiślanym zimą 1945 r. –  Oraz pomnikami polskich ofiar terroru, rozsianych przy drogach do Kopytkowa, Bobowa, i odkrywanych niespodziewanie po okolicznych lasach pod niemymi krzyżami.

Także grobami tych, którzy po wojnie odbudowywali szorstką sąsiedzką zgodę i pozostali do śmierci w w tym samym domu, na tym samym spłachetku wydzielonym miedzą, w innym już, choć wciąż tym samym kraju, w milczącej lub wysłowionej półgłosem przyjaźni, w niełatwym poczuciu wspólnoty. W ich kodzie, mentalnym i poza-genetycznym, trauma wojny wydaje się nie istnieć( a w każdym razie została skompresowana do wymiarów małej kostki). Jakby zgodnie pochowano ją w miejscu zarastających kiedyś niepamięcią, a teraz na niedawno odnowionych, ze starannie wypolerowanymi płytami, okrytych bluszczem i sztucznymi kwiatami starych cmentarzach. Tu, wśród niemal ogrodów, spoczywają szczątki polskich i niemieckich mieszkańców pogranicza. A wokół  ich miejsc spoczynku, wśród łąk, lasów i zagajników stoją teraz domostwa i rozciągają się drobne przydomowe ogrody, teraz jeszcze martwe i niepewne siebie, oczekujące pory sposobnej dla warzyw, ziół i kwiatów. Może to szacunek i obowiązek wobec ziemi i ogrodów każe nam wybaczać dawne krzywdy i poprzez akt pielęgnacji natury wracać do normalności, do kulturowej jedności? Dotyk ziemi jest wszak – jak dla Anteusza – odnawianiem siły i witalności. Niedługo będziemy z Joanną ożywiać nasz ogród, odnawiać otoczenie; poczujemy zapach poruszonej ziemi, deszczu, dymów z palonych liści i połamanych gałęzi, usłyszymy pierwsze zaśpiewy ptaków, zasiedlających podniszczone budki lęgowe. Będziemy stawiać opór chaosowi, entropii, brzydocie - w poczuciu obowiązku i normalnej potrzeby estetyki otoczenia, obowiązku zachowania piękna, pochwytnego tylko w związku z ziemią z jej chtonicznymi mocami.

 

( marzec 2015)

Na południe.

Nie kieruje nami archaiczny, rudymentarny instynkt ucieczki do łatwych ogrodów, gdzie żyje się bez trudu ich utrzymania, w leniwym odrętwieniu słońcem i plażą, ani tam, gdzie pobyt przybiera chętnie inne kostiumy i motywacje; jarmarcznej rozrywki, ludycznej wędrówki, rozbawionej maski karnawału. Przyznaję, że przełom lutego i marca w Polsce mógłby sprzyjać takiemu zamiarowi, podobnie jak w wielu innych krajach Północy, zbyt skąpo obdarzonych słońcem i ciepłem. Pominę więc wątek pozornie kuszących propozycji biur podróży udania się na tropikalne wyspy, a także zachęty i obietnice funduszy emerytalnych mających to rzekomo zapewnić. W końcu Claude Levi-Strauss w Smutku tropików dezawuuje wieczną na nich szczęśliwość, melancholię nosimy w sobie zawsze i wszędzie, trudno nawet twierdzić, że to zatrute ziarno.

Nie interesują mnie także dyskretne opisy rajów podatkowych, gdzie obsługuje się ludzi nie lubiących płacić podatków, choć mogliby to uczynić bez istotnego uszczerbku dla zgromadzonych fortun, w duchu solidaryzmu. Szczęśliwie moje skromne zasoby finansowe nie wymagają takich rozwiązań. Zachętą dla nas jest nie jest również rytualne pożegnanie zimowej drętwoty, kulinarnych ograniczeń, budzenie się biologicznej witalności, ludyczne kpiny ze śmierci, wiosenne zabawy podszyte erotyzmem. Powszechne  przecież obyczajowości wielu społeczeństw, zwłaszcza w krajach Południa. Tu, w Wycinkach obecne raczej w skromnym wymiarze.

Wycinki są oczywiście na południe od Gdańska, lecz nie odbywają się tam huczne karnawały, ani głośne festiwale. Aktywność wznawiają co najwyżej: parafialny chór w osieckim kościele św. Rocha, wędrownego patrona podróżnych i chorych, rodem z Francji, lub dyskoteka w remizie strażackiej, gdy podochoceni wódką rycerze św. Floriana, demonstrują na wiosnę nowy sprzęt strażacki, zachwalając sprawność ludzi i dobrze naoliwionych pomp. Przez jakiś czas odbywały się tu – co prawda - występy chórów gospel z kilku krajów, lecz próba ich zaszczepienia na stałe w mentalnych potrzebach mieszkańców nie powiodła się, tak za przyczyną odmienności oczekiwań mieszkańców, jak i finansowej mizerii organizatorów. Przeniesiono je ostatecznie do Gdańska i Pelplina, gdzie zgubiły się   w natłoku innych, bardziej nagłośnionych wydarzeń. Podobnie upadła inicjatywa Wojciecha Cejrowskiego, podróżnika, autochtona i byłego mieszkańca Osieka, by stworzyć, nadać inny wymiar, czy odnowić lokalną jedność w dzień świętego Rocha wokół kontrowersyjnego hasła Ciemnogrodu. Dość cherlawy zamysł, wykonawcza niespójność i ospała bierność mieszkańców zwarły się ze sobą na chwilę, zakołysały w całkiem niesprzyjającym rozchybotaniu oczekiwań i rozmyły szybko ów plan w sennej sierpniowej nudzie i żarze prowincji.

My myślami jesteśmy tylko nieco dalej, planowaną wędrówkę po Europie dopiero wymyślamy, a zaczniemy znacznie później, w całkiem odmiennych warunkach i dla zgoła innych pobudek. Choć także wzdłuż południków, z północy na południe Europy. Z nakazu nieskrywanej nadziei i ciekawości na duchowość tej podróży, to przyjęte i oczywiste dla nas założenie W kierunku, co prawda, dziś powszechnie i łatwo wybieranym.

A niegdyś na ogół odwrotnym niż czyniły to pierwotne ludy Słowian, Wenedów, Sarmatów. Jeszcze pół- barbarzyńców, zmuszanych okolicznościami, naporem sąsiadów, głodem. Wędrujących z trudem, z głębi kontynentu, z mroźnych stepów, gór i wysoczyzn, z indo-europejskich płaskowyżów, przesuwających coraz dalej na zachód i północ granice zasiedlenia. Napierając zresztą na nordyckie ludy Gotów, Gepidów, Gewingów, Bałtów zasiedlających już pobrzeża Bałtyku i ziemie na południu i wschodzie od niego. Południe Europy od tysiącleci już zajęte, broniące się, choć nadal najeżdżane. Więc wędrujących dalej, by osiąść na bardziej pustych, a żyznych zielonych równinach, nad obfitującymi w ryby brzegami rzek, na skraju lasów pełnych łownego mięsa. Na swoich płachetkach wydartych lasom, karczowiskach, polanach, zakładających pastwiska, uprawne pola, gaje, ogrody. Poszukujących zaspokojenia przemożnego, lecz niejasnego pragnienia odmiennego, bogatszego i lepszego świata. W końcu zaś gnuśniejących i zadowalających się tym, co objęte, dane, chwilowo możliwe, choć z przesadą podniesione do rangi miejsca najlepszego.

Zbieracze i łowcy zmieniają się z czasem, zazwyczaj w pasterzy i osiadłych rolników. Z na chwilę ogłuszonym mózgiem, zmęczonymi nogami, tępym wzrokiem i nadzieją, że już odnaleźli swoją ziemię obiecaną.  Ale ta nie istnieje, poza Edenem. Więc Nigdzie?  Spośród nich wyłaniają się – czekając cierpliwie na swoją kolej narracji, na dykcję o innej formie świata – ogrodnicy, wyższa kasta rolników. Może zatem zakładanie ogrodów było właśnie tą chwilą, kiedy przypominali sobie o istnieniu przedchrześcijańskiego pra-ogrodu, zaczynali odczuwać i realizować potrzebę piękna, przestawali być barbarzyńcami? Głód żołądka zaspokojony, umysł odkrywa piękno ogrodu, jako wyższą formę egzystencji. Wędrowcy zawsze stają się w końcu osiadłymi ogrodnikami, przygotowującymi tajnie pokolenia nowych wędrowców. Nasza natura zamknęła nas w kręgu powtarzalnych pragnień, w cyklu utraty i odnowień.

Chyba uświadamiamy to sobie, jak i oni. Na razie jednak potrzeba zmiany porusza się w nas – jak małe ziarno – przetrwałe i kiełkujące w kolejnych generacjach. Jej cichy szelest właśnie się odzywa we mnie i Joannie. Rozmawiamy  jeszcze o wiosennych porządkach, grabieniu resztek, odnawianiu ptasich budek lęgowych i ubytków trawy, oczyszczaniu duszy z jesiennej melancholii, umysłu z halucynacyjnych pejzaży zimy. Przedwiośnie jest dobrym podglebiem. Uświadamiamy sobie, że niecierpliwość dyktuje nam i przekonuje, że potrzeba – dolega nam już tu i teraz - ciepła, słońca, uprawy, wzrostu i zmiany, zapachów ziół, pąków i zawiązków owoców. Czyli ogrodu. Jego realności i zarazem mitu. Brakuje nam siebie w roli ogrodnika. Myśl o Południu staje się podnietą, zachętą do poszukiwania barwniejszego i już gotowego wzoru, do podjęcia wędrówki, którą uprawiali kiedyś inni.

Czujemy, że jesteśmy potomkami jednego z tych plemion północy, które nie zapomniały korzeni południa, nie zrezygnowały z obietnicy światła, z marzeń które kiedyś zaniechaliśmy. Znów pragniemy wiatru, który dął w plecy przodków, pokonywania kolejnych łańcuchów gór, rozległości stepów, zielonych dolin i zaprosin otwartości morza. Już czujemy, że podjęta kiedyś przez przodków destynacja była tylko początkiem, chwilowym postojem, nie była końcem wyboru, a potrzeba poszukiwań nie została zaspokojona ostatecznie. Może nigdy nie bywa. Jesteśmy chyba nawet dziś bieżeńcami, mimo równoczesnej potrzeby zasiedziałości. Naszym patronem mógłby być zatem święty Brendan, który dotyka wyobraźnią granicy horyzontu, limitu poznania i pragnie je przekroczyć. Moim od lat szkolnych jest nieznany z imienia wędrowiec z anonimowej średniowiecznej ryciny wielokrotnie drukowanej, przebijający głową nieboskłon i zaglądający w tryby i koła maszynerii wszechświata.

Nasza potrzeba wędrówki, chwilowo ogołocona z pamięci i wspomnień o już niegdyś odbytych, zasypia jesienią, lecz budzi się z wiosną, kiedy wszystko wskazuje, że jedynie zmienność świata jest stała, a cykliczność natury jest linią prostą, biegnącą w nieskończoność, choć się pozornie zakrzywiła w pętlę, czy spiralę. Podróż jest zatem nie tylko potrzebą, lecz najwidoczniej celem samym w sobie, rodzajem metabolizmu duszy.

Właśnie zmienia się czas, w powietrzu zapowiedź kwitnienia leszczyny, forsycji. Nasze narzędzia – i te ogrodnicze: grabie, haczki, łopatki, szpadle, zgryzarka, nożyce, i te bardziej gabinetowe: pędzle, ołówki, papier i długopis - domagają się użycia, a posiadane narzędzia narzucają różny sposób pracy i myślenia. Znów jesteśmy spragnieni przyrody, jej inspiracji, i nie tyle rośnięcia, co odnawiania się wyobraźni, uprawy naszych pragnień, słów   i rysunków, doznań i wyzwań. Może powrotu do źródeł. Czy źródła to tylko krajobraz, reminiscencje zapachów ziemi, kolorów nieba, sadzenie, wysiew i uprawa, znajomość nazw i symboliki kwiatów i drzew, nieuchronność następowania pór roku, otoczenie tych samych twarzy, powtarzalność gestów, rozpoznawalność materii znanego?

Oczywiście złaknieni jesteśmy tych rzeczy najprostszych, ale potrzebujemy także tego obszaru duchowości, który nas ukształtował i wyposażył w język, mitologię, religię, historię, filozofię, niepokojąc chęcią rozumienia istoty i sensu poza-codziennej egzystencji. Stawiania pytań kim jesteśmy w otchłani świata, czym jest świat kosmicznej egzystencji, dlaczego pragniemy filozoficznego kamienia odpowiedzi, nigdy pełnej, nigdy uzyskanej. Taką podróż odbywać możemy we własnym umyśle, nazywając ją za Fernando Pessoa ("Literatura na Świecie", 2013, nr 03-04, Warszawa)  podróżą wewnętrzną „do piątej strony świata”. Ale to całkiem inna niż ta realna,fizyczna, sprawdzalna dotykiem, którą planujemy. Nie wiemy, czy da się je obie połączyć w jedno.

Kiedyś szukaliśmy kierunku i celu zaglądając w układy planet i konstelacje gwiazd, a dzisiaj wydają się one pozornie możliwe do znalezienia w internecie. Odpowiedź miałaby tkwić tam, wśród frazeologicznych polepszaczy smaku, konserwantów wizualnego piękna, dostarczona w wirtualnym, zgrabnym opakowaniu kolorowych obrazków, rozwinięta przed oczami po wrzuceniu kilku banalnych haseł?

Nie ulegajmy pokusie łatwości. Patrzmy nieufnie na tę możliwość. Raczej pułapkę. Ale również nie demonizujmy jej. W internecie ulokowali się szybko rozpoznawalni akwizytorzy przygody, kusiciele łatwego piękna oferujący niesprawdzalną atrakcyjność i rozkosz natychmiastowego osiągnięcia. Równie dobrze moglibyśmy nie ruszać się z domu, buszując w tym wirtualnym, pozornie dokładnym i zupełnie nieprawdziwym świecie opisów, odnośników, obrazów, niezadługo zapewne  wzbogaconym i wyposażonym w sensory dotyku, zapachu i smaku. A właściwie z już dziś dostępnymi projektami: Oculus Rift, czy Samsung Gear VR, oferującymi dostęp do wymarzonego miejsca w dowolnym kraju świata.

W internecie znajdziemy reklamy podróży, hoteli, restauracji, obietnice przystępnej ceny i zapewnienia traktowania nas jako wyjątkowych przybyszy, godnych wtajemniczenia, zasługujących na inicjację w uroki świata.  Pojętych na ogół jako leniwy wypoczynek nad basenem, brązowienie skóry, słodkie, lepkie lokalne trunki z oferty all inclusive. W towarzystwie małych grup ludzkich, dobrze ujednoliconych ceną, zorganizowanych, lecz niekoniecznie spojonych tymi samymi pragnieniami. Ale zostawmy to na razie na boku.

Nic, co przedstawione jako możliwość, nie staje się przez to namacalne. Choć większość podróżujących zdaje się już przenosić swoje życie w wirtualność świata, pragniemy ciągle jego „twardej” namacalności.

 

Skąd Sycylia?

Zestawienie Wycinek i Sycylii wydaje się dziwaczne, nieprzystawalne, lub całkiem nieuprawnione, przyznaję to. Ale kontrasty nie do końca zawierają w sobie sprzeczności. Czasem się uroczo dopełniają. Bądźcie cierpliwi! Wędrówki za tajemnicą bywają inspirujące.

Już w dzieciństwie, znając li tylko własny przydomowy ogród, bardziej warzywnik z kilkoma drzewami owocowymi, niż rozległy, a utracony ogród Mamy, ciekaw byłem innych wersji ogrodów, niemal pewien, że ich południowe odmiany górują nad wszystkimi. Południe miało magiczny wydźwięk przygody – samo brzmienie słowa przyprawiało mnie o dreszcz podniecenia. Dźwięczało jak rozgrzana blacha. A wiec Sycylia jako produkt niezrealizowanych ciągle tęsknot dzieciństwa?

Pierwszy prawdziwy smak Południa niezamierzenie, lecz skutecznie, dostarczył mi niegdyś, czy może przywrócił stryj Roman, marynarz, przywożąc w latach pięćdziesiątych sycylijskie pomarańcze z rejsów na linii lewantyńskiej, upadłego dziś armatora – PLO, posyłającego tam swoje drobnicowce. Nie chciałbym jednak by Sycylia kojarzyła mi się tylko z przedwigilijnym nastrojem zimowej burej szarości PRL. Pomarańcze, wówczas prawie nieosiągalne dla wielu, zdobywane w długich kolejkach umęczonych ludzi, po kilogramie    na głowę, wydawały się baśnią z zapomnianej epoki, nierzeczywistym kontrastem wobec rzeczywistości. Te zapamiętane przeze mnie, jeszcze nieomal ciepłe, z prawie krwisto-czerwonym miąższem, niezbyt grubą skórką, soczyste pozostały we mnie na zawsze jako symbol słonecznego południa. Ach, złotoczerwone owoce Sycylii! Jakże różne od dostarczanych później łykowatych pomarańczy kubańskich. Socjalistycznych w decorum i w ideologicznie ubogim miąższu.

Jeśli urzekły mnie te owoce, to nie ja jeden doznałem tej fascynacji, nie tylko zresztą smakowo-zapachowej, lecz także wzrokowo-dotykowej. Zapowiadały dodatkowo wymarzone spodziewane świąteczne  prezenty pod choinką i czujne oczekiwanie na kroki św Mikołaja po skrzypiących drewnianych schodach domu na Zamkowej 17 w Elblagu.

Te pochodzące z Azji przedstawicielki gatunku drzew cytrusowych, przyniesione przez karawany z Chin, przez Indie przyjęte i rozpowszechnione na Półwyspie Arabskim i w północnej Afryce, za sprawą arabskich podbojów stały się endemicznymi drzewami nie tylko Sycylii, lecz i całej południowej Europy, a ich owocom przyznano niemal jednogłośnie rangę symbolu radości, szczęścia i zdrowia. Jako takie, ich wyobrażenia zadomowiły się i znalazły na licznych obrazach różnych malarzy, od quatrocenta po czasy współczesne. Oglądając katalogi dzieł, zarówno te zgrzebne rosyjskie o zbiorach Ermitażu i Galerii Tretiakowskiej, raczej czarnobiałe z lat sześćdziesiątych, jak i późniejsze z Wydawnictwa Arkadia, lub obrazy w europejskich zbiorach muzealnych Madrytu, Amsterdamu, Edynburgu czy Watykanu, natknąć się można na wzruszające, choć całkowicie ahistoryczne ich przedstawienia.

Np. na pomarańcze na pierwszym planie stołu w obrazie z Ostatnią wieczerzą, autorstwa Jacopo Bassano ( kto je tam dostarczył?) , na Madonnę stojącą pod drzewkiem pomarańczy w prześwietlonym krajobrazie południowych Włoch w wyobrażeniu Cima da Cogliano z XIV wieku, czy na dogrzewane ciepłym światłem południa, na parapecie okiennym bogatego wnętrza domu, tuż za plecami małżeństwa Arnolfinich, w często reprodukowanym obrazie autorstwa Van Eycka. (Jestem nieomal pewien, że mój stryj nie miał w tym żadnego udziału, nie podrzucił ich tam wracając z rejsu!).

Nie zaskakuje nas także, że są one podmiotem licznych martwych natur w malarstwie Niderlandów; np u Jana Davidsz de Heem’a czy Pietera Claesz’a, stanowiąc czasem rodzaj alegorii chwały, wieńca-korony otaczającej głowę Wilhelma Orańskiego, przedstawiciela wkrótce już zwycięskiej dynastii orańskiej. Lub u Hiszpanów: Francisco de Zurbarana i Luisa Melendeza, mistrzowsko operujących światłem południa i cieniem baroku. A prawdziwą furorę jako temat malarskiego studium światła, koloru i geometrii  pomarańcza zrobiła w XIX wieku. Z całą dekoracyjną wspaniałością i smakowitością tego owocu, malowanego tak jakby wbijało się weń zęby, spotykamy się na płótnach impresjonistów i ekspresjonistów: Paula Gauguin’a, Paula Cezanne’a, Rafaela Romero Barrosa, Vincenta Van Gogha, Henri Matisse’a, Paula Monndriana, Maurice’a Vlamincka,  czy współcześnie u Amerykanki  Gertrudy O’Keefe. Moje zmysły i wyobrażenia, wspomagane przez malarskie, literackie i muzyczne przedstawienia i tytuły (poezje Garcia Lorci, Miłość do trzech pomarańczy Sergiusza Prokofiewa wg bajki Carlo Gozziego, czy - przekornie - film Mechaniczna pomarańcza Stanleya Kubricka wg powieści Anthony Burgessa) atakowane były zatem od młodości przez obrazy i symbole pomarańczy.

Doskonała kulistość ciepła, pomarańczowa radość miąższu, czuły luksus (wówczas), powszechna (dziś) dostępność, zawarte w owocu – jakże można pozostać obojętnym, nie być przezeń uwiedzionym? To tłumaczy wyjątkową pozycję tego owocu na Sycylii i fakt, iż jest ona symbolem-godłem także kilku krain, np. stanu Floryda.

Zapach hermetycznie zamkniętego wspomnienia - pierwszej pomarańczy w moim życiu, nawet dziś otwiera się nagle jak szkatułka. Nie dziwię się, że odwiedzając Sycylię, bajeczną Taorminę, jej starówkę i widok na Etnę, bijące serce Sycylii, Gałczyński zapamiętał przede wszystkim aromat i barwę czerwonych pomarańczy. Z właściwą sobie prześmiewczą ironią, w duchu własnej gry z politycznymi przymusami i trendami, kontrapunktuje to wspomnienie groteskowym porównaniem obietnic uroków i rozkoszy szarej sowieckiej Moskwy, w której pomieszkiwał był z rodzicami w latach 1914-1918, i gdzie rozpoczął naukę. Odwiedził ją w 1931 r. tworząc prześmiewczy i demaskatorski tekst „O sporcie  w sowieckiej Rosji”, i ponownie z delegacją polskich pisarzy  w 1948 r. (z pewnością pomarańcze – po rosyjsku apelsiny - nie ubarwiały wówczas ubogich radzieckich sklepowych wystaw i straganów). Gałczyński nie mógł mieć takich politycznych złudzeń. Tę opowiastkę uroczo przytacza we wspomnieniu o poecie Jolanta Szwarc w "Latarni Morskiej".                  

Do K.I.G. muszę jeszcze powrócić niejednokrotnie, bo to on rzucił na mnie urok poezji i wprowadzał w arkana poezji licealistę, który – leżąc w wannie, (a woda, jak wiadomo, sensualnie ułatwia płynność myśli i skojarzeń ) – pisał listy miłosne do  wpół-maturzystki Jagody i zaczytywał się -jak i ona - w jego wierszach, zawartych w pięciotomowym wydaniu jego Dzieł (Czytelnik, W-wa, 1957), pierwszym po odwilży październikowej w 1956 r., i nie bez wsparcia – o chichocie i przewrotności historii! – zwrotniczego literatury, Jerzego Putramenta, a wbrew swojemu wcześniejszemu pognębicielowi ze szczecińskiego zjazdu ZLP w 1949 r., Adamowi Ważykowi.

Na razie powróćmy do całkiem dalekiego od poezji stryja.

Stryj, odsłużywszy trzy lata w Marynarce Wojennej, kontynuował pływanie na statkach i dostarczył mi - nieco nieświadomie, nie do końca zamierzenie - nie tylko smak owoców, lecz i obrazów południa, pierwszych marzeń o; morzu, zapachu wysp, łopocie żagli na żaglowcach, falach rozcinanych dziobem oceanicznych olbrzymów – transatlantyków,   czy małych drobnicowców i statków – trampów, przemieszczających się niespiesznie między portami z tajemniczymi ładunkami w swoich wnętrzach. Może przypominały się mi sylwetki greckich okrętów na wazach jońskich, smukłych z uniesionym zawadiacko dziobem i piękną rufą, poruszanych długimi wiosłami lub ukośnym żaglem. Przewożących zuchwałych żeglarzy wojowników, w których role sam się wcielałem dziecięcą wyobraźnią. Przechowało się moje zdjęcie z tamtego czasu, rozmarzonego chłopca w marynarskich: czapce i mundurku. Dlaczego przyjmowałem tak chętnie owe obrazy, ja, który-m morza nie zaznał wcześniej i zobaczył po raz pierwszy w wieku 10 lat?

Dlaczego wydały się mi tak znajome i bliskie? Jakby już gotowe tkwiły w mojej podświadomości, w jednej z zagubionych odnóg pamięci, wstawione tam wcześniej, pozostawione na jakiś czas w zapomnieniu, lecz utrwalone, przechowane i wywołane w nowych okolicznościach. Wytłumaczenie – jedynie prawdopodobne - odkrywałem długo, dochodząc prawdy dopiero po latach. Otwierając szafy ze szpargałami, fotografiami, zapomnianymi tekstami. Repetycje pamięci, ich siła i czar, bywają przemożne, drugi plan wysuwa się niekiedy przed pierwszy, inne postacie, zdarzenia i plany wkraczają bezpardonowo w strumień opowieści.

Jak powiada Oskar Miłosz: Szafa pełna jest niemego zgiełku wspomnień (Oskar Miłosz w: L’amourese initiation, ( Oskar Vladislas de Lubicz-Miłosz, Wyd. A.Silvaire, Paris,1958,  tłumaczenie polskie: Artur Międzyrzecki, Wyd. Lit., Kraków, 1994, Miłosne wtajemniczenia, cyt.za tekstem: Ewa Górecka: Przeszłość w liryce K.I.Gałczyńskiego, „O przestrzeni jako znaku minionego”, Akademia Bydgoska im. Kazimierza Wielkiego, 2003).

Ale na razie wróćmy do zamiaru i celu podróży.

Czy w najwcześniejszych dziecięcych i młodzieńczych wyobrażeniach o szczęśliwych ogrodach, bezpiecznych przystaniach i morskich zatokach, Sycylia została wytypowana do tej roli? W końcu wyobrażenie Raju nie godzi się na tylko symboliczne zaistnienie, kołysanie na niespokojnych wodach wspomnień i marzeń; potrzebne mu materialnie fizyczne, geograficzne zakotwiczenie o twarde dno. Nie przyjmujemy do wiadomości hipotetycznego smaku pomarańczy, musimy go spróbować, Sycylia zaś pełnić może rolę dostawcy, spełnić funkcję co najmniej raju dyżurnego.

Jeśli zatem na południe, to w kierunku śródziemnomorza. Tam, gdzie inspiracji szukali wielcy poeci symbolizmu, zakochani w starej formie sonetu, ( dla mnie pełni on w poezji rolę pomarańczy; doskonałej kulistości i najbardziej żywego koloru i smaku słowa) zrodzonego na Sycylii; Stefan George, Hugo von Hoffmanstahl, i - oczywiście, oczywiście! – Maria Rainer Rilke (w swoim wielkim cyklu:„Sonety do Orfeusza”, opublikowanym w 1922 r). Więc tam, dokąd w podróży po Włoszech i do północnej Afryki dotarł był poeta w 1902 r. z Louise Andreas-Salome, (bo jakże podróżować bez ukochanej kobiety?), mówiąc, że w podróży: trzeba stale być nowicjuszem., z otwartymi oczyma, wyobraźnią, chłonną skórą i głodną duszą. Kosztować Sycylię  jak doskonały, dojrzały owoc zachwytu. Czyli jak pomarańczę. No, to już jakiś pomysł – powiedzieliśmy sobie z Joanną.

Trójkąt otoczony wodami, Sycylia. Skrót historii cywilizacji śródziemnomorskiej. Ta szkatułka wszelkich wyobrażeń, mieszanka wszelkich kultur, nieustanne pytanie o sens dziejów i składniki ludzkiej natury, mieszającej wszystkie ingrediencje w jednym naczyniu. Czy obiecuje otworzyć się dla naszych oczu, odemknąć pod naszymi palcami, przybliżyć smaki, zapachy i kolory?

Wyspa. To słowo także przyprawiało mnie o podniecenie, sensualny dreszcz. Nie inaczej niż jako wyspę wyobrażałem sobie przecież Raj, oba pojęcia łączyły się tajemnie w jednię. Coś, co jak zbawczy brzeg dla rozbitka wyłania się z głębi, z bezkresu niepewności,

tkwi jako centrum ocalenia, obdarzone pięknem, przywilejem nieśmiertelności, dostępnej tylko wyznaczonym, niewinnym i wtajemniczonym. Nic zatem dziwnego, że moje kruche, niepełne wykształcenie, dziecięce i młodzieńcze lektury  (Crusoe, Swift, Stevenson, Verne, London i Melville, pełne tajemniczych wysp i mórz), już zawodowe podróże w wyspowy świat Karaibów i Seszeli, kształtowały i nie zmieniały tego zasadniczego trzonu wyobraźni i pamięci, zachowując tak samo dyletancki i wyspowy charakter przyswajanych pojęć. Bywałem rozbitkiem, kapitanem Nemo, wielorybnikiem Ismaelem, Sindbadem Żeglarzem, Odyseuszem. I po latach sobą, udającym się na morza w nadziei na zdobycie- jak Jazon – złotego runa.

Więc Sycylia? Oczywiście, przecież bywałeś już tam! – podpowiada usłużna pamięć. Jako lekarz okrętowy. No, tak!, potwierdzam, tyle, że moje odwiedziny wyspy w latach osiemdziesiątych  na pokładzie pasażerskiego statku były pośpieszne, samotnicze, zdawkowe jak nagłe włamanie do nie swojego domu. Ograniczone do krótkich postojów w portach: Katanii, Palermo i Empedokles, z ledwie do dziś przetrwałym zapachem morza i drgającego w przesyconym solą powietrzu powidoku Etny i rozłożonych pod nią, majaczących dachów miasteczek - paesi etnei. Ale może były wcześniejsze – nie ustępuje pamięć - potrudź się bardziej! A najlepiej odnów tę wizytę! I – co najistotniejsze - koniecznie w towarzystwie bliskiej osoby, podchwytywującej i wzmacniającej rezonans fascynacji.

Tak, czy inaczej, trzeba wybrać środek lokomocji. Nie dojdziemy tam piechotą, poboczami, nie powtórzymy etapowej wędrówki plemion z całym ich dobytkiem, bydłem, suszonym mięsem pod siodłem, glinianymi dzbanami, tarczą, przypasanym mieczem i skórzanym przyodziewkiem. Nie udamy się konno, nie będziemy rozbijać namiotów na kolejnych etapach, otaczać się palisadą, ani wystawiać straży. Nie ponowimy także wyboru morskich dróg, jak ja sam w latach osiemdziesiątych, ani jak wcześniejsi najeźdźcy ze wszech stron, płynący na ich groźnych, płaskodennych łodziach wiosłowych z wizerunkiem Meduzy – symbolu zemsty, lub smoczymi głowami na dziobach, czy trierami o skośnych żaglach, czarnych, brunatnych lub czerwonych.

Nie zabłąkamy się na nią jak Odyseusz w powolnym, może przemyślnie niechętnym, odwlekanym powrocie do biednej, skalistej Itaki, do nudnych obowiązków wobec wiernej żony i zawistnych współplemieńców- zalotników. Ominiemy wzburzone morza, podwodne skały, słone bryzy, które macerują skórę. Nie będziemy cierpliwie w nadbrzeżnych zaroślach wyczekiwać pomocy Nauzykaji, córki Alkinoosa króla Feaków, by wysłuchać jego niedoli w kraju Kiklopów. Nie lubimy wszak zwłoki i poddawania się chwilowym, przypadkowym pchnięciom kapryśnego wiatru i klątwie Posejdona, rzuconej za obrazę i krzywdę jego podopiecznego, jednookiego Polifema.

Nie wybierzemy się statkiem pocztowym, lub dyliżansem, jak arystokraci: rosyjscy, angielscy, polscy, przez wieki peregrynujący do Italii z przystankami w kolejnych zajazdach, ze zmianą rozstajnych koni i cierpliwym znoszeniem pluskiew w niewygodnych łożach, oferowanych  za wygórowaną cenę przez chciwych oberżystów. O roli insektów- pluskiew   w literaturze, tych paskudnych współtowarzyszy dziewiętnastowiecznych podróży, wplatających się w los i złośliwie nękających skórę i wrażliwość poetów pragnących tylko romantyczności, lecz upominanych przez bardziej złożoną rzeczywistość nie pisano zbyt często. Ośmielił się napisać – nieomal jako  jedyny – Jarosław Marek Rymkiewicz („Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze”, w: Żmut, VI tom, z cyklu:Jak bajeczne żurawie, Wyd. Sic, 2012, Warszawa), we wznowionej  książce z 1987 r..

Nie pojedziemy motocyklem, jak Muratow, czy choćby samochodem z otwieranym płóciennym dachem, ani szybką koleją CGV czy Pendolino, zdecydowani nie marnować kilku dni urlopu, zdecydowani pominąć wszystko, co nie pozwala na niemal natychmiastowe osiągnięcie celu. W tym przypadku nie mamy w sobie cierpliwości ogrodników. Cierpliwość w ogóle nie jest cechą naszej epoki. Jesteśmy szybkożercami. W internecie zaoferowano nam fast-food. Możemy łapczywie konsumować.

Zapewne zatem polecimy. A skoro nie jesteśmy ptakami, ani aniołami, skoro nie mamy skrzydeł własnych, ani zmyślnie przypiętych jak te Ikara ( o, pamiętamy jego wymuszoną okolicznościami, niefortunną i krótką przygodę lotu nad Morzem Jońskim – Ikaryjskim!) , to musimy się zdecydować na narzucony wybór.

Co prawda Dedal wymknął się losowi, jakoś dotarł był  na Sycylię  i zbudował tam świątynię Apolla, ofiarując mu wota ze swoich skrzydeł, lecz nie przyniosło mu to ulgi od klątwy labiryntu, o czym zaświadcza Herbert w dialogu ojca i syna pomieszczonym w Strunie światła ( PAX, W-wa,1954).

Ostateczne zwycięstwo samolotów nad aniołami i Ikarem jest bezdyskusyjne, nowoczesność pozbawiła nas złudzeń, co do sprawności mięśni, skrzydeł z piór i wosku, pozostawiając nam w rekompensacie mechaniczną łatwość i względną wygodę  przemieszczania. Trzeba przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza nudny instruktaż stewardess, ciasne fotele, utyskiwanie sąsiada, nie wybrzydzać na tłoczących się współpodróżników.

Tak więc lot Ikara pozostał nadal przestrogą dla próbujących całkiem indywidualnie udawać się na Sycylię. Łatwo za bardzo zbliżyć się do słońca, rozmarzyć o własnej boskości, czy – przeceniając własne siły i upajając się nadmiarem przestrzeni i wolności spaść ostatecznie do morzą. Jego nieudany wyczyn pozostał trochę zlekceważony, żeby nie nie powiedzieć całkiem niezauważony w rankingu osiągnięć, (o czym przypomina obraz Ikar Pietera Breughela przedstawiający obojętnych, skupionych na swoich zajęciach: chłopca, chłopa przy orce i marynarza) -  nie nadaje się zatem do naśladowania. Jest raczej gorzkim przypomnieniem o nużących krokach do podjęcia; konieczności wynegocjowania w biurze podróży właściwej relacji między ceną,  komfortem i odległością  do pokonania. Realizm oczekiwań jest tu dla nas nie do przecenienia, a korekta w ocenie własnych sił i finansowych zasobów musi być równie brutalna jak przyjrzenie się z boku ikaryjskiej przygodzie. W końcu jednak samoloty wpadają do morza rzadziej niż Ikar: w przypadku Ikara i Dedala prawdopodobieństwo upadku wynosiło 50 procent!

Zatem, trochę z przymusu, wybieramy (?) łatwość. Tj. charter. Pocieszamy się, że mimo wszystko ta namiastka trudu podróży nie jest tak nieprzyzwoicie banalna wobec jej zakreślonego celu, Jesteśmy już wszak stateczni, wiek spoczywa na naszych barkach, młodzieńczość już nie tak skrzydlata.  Nie jesteśmy w podróży inicjacyjnej, nie nam dostępna energia, dezynwoltura i ranga podróżników takich jak Bruce Chatwin, Patrick Leigh Fermor, Robert Byron, czy James Knock, ( lub Andrzej Stasiuk) korzystających z przygodnych środków lokomocji i bez pośpiechu podążających ku niejasno rysującym się celom ich młodzieńczych wędrówek.

Zresztą - czyż oni także nie korzystali z dostępnych w ich epoce środków lokomocji, poddając się wyobrażeniu czekających ich ogrodów, poszukując nie tylko dostępnego, wygodnego na miarę współczesnej im techniki, ale i skutecznego (choć tajemnego do nich) przejścia? I w miarę możności omijali pluskwy.

Mimo wszystko wierzymy w staroświecką romantyczność naszego zamiaru, przydając podróży z góry nastrój przygody. Joannie, współczesnej i zbuntowanej artystce-malarce, jakoś to odpowiada. Pokłady marzenia nie zostały jeszcze wystarczająco zbadane, w żadnym zaś przypadku wyczerpane.

 

Wątpliwości wyboru.

Nie wiemy, czy to będzie Sycylia second hand. Nie wiemy, czy uda się nam dorzucić garść świeżych wrażeń i refleksji nad przemijającym i odnawiającym się pięknem świata. Jesteśmy skromni i pełni pokory wobec artystycznych peregrynacji Muratowa, Banachów, Herberta i tak wielu innych. Nawet jeśli będą towarzyszyć naszym wyborom i podszeptywać je naszej pamięci. To chyba Herbert powiedział gdzieś, że „turysta ślizga się po rzeczywistości, jak kropla wody po szybie”. Gładź szyby zawsze oddziela, wyklucza ścisłe przyleganie do oglądanego świata, chropowatość i zagłębienia pamięci czynią go bliższym i dotykalnym.

Nie będziemy zapewne prawdziwymi wędrowcami. Będziemy zaledwie przechodniami, zaproszonymi do pośpiesznego poznania jednego z ogrodów Europy. W tym szybkim świecie, nie da się chyba osiągnąć więcej. Powolność, cierpliwość, stopniowość osiągania celu, lub bezinteresowna bezcelowość, jest już dostępna jedynie Cyganom, bezdomnym, oryginałom, szalonym fantastom, emerytom, nie przykutym do codzienności rytmem obowiązków i okowami pracy, nie lękającym się puścić w nieznane. Ale może i zakochanym, niosącym wszystko, co potrzebne, z sobą? Zabierających z sobą wszystkie pięć dobrych zmysłów

A jeśli tak, to cała nadzieja, że w wędrówkę zabierzemy nasze przenośne ogrody; rozbudzoną wyobraźnię, pamięć przeczytanych książek, zapamiętanych obrazów, znajomość historii, wrażliwość zmysłów. Zostawiając sobie jednak choć trochę miejsca na zaskoczenie zobaczonym. I na odkrycie, lub przypomnienie tego, czego doznaliśmy wcześniej, lecz przykryliśmy niepamięcią. Mając nadzieję, że dostrzeżemy i nie odrzucimy Ideę Stałości, to Nieznane, czy raczej zagrzebane w ludzkiej pamięci - jak idealny, boski wzór wbudowany w nasz kod. – Tak, jak tego oczekuje od filozofów i obywateli Sokrates, (lecz nie od poetów, niestety!, - których chętnie by Platon, jego uczeń, wygnał! – oskarżając i posądzając ich o sianie ułudy, zwodniczość, wichrzycielstwo, brak mądrości).  Nie do końca pasując do ich wyobrażenia obywateli idealnego Państwa-Miasta (Dialogi, UW Verum, Warszawa 2012), pytamy siebie, czy naprawdę filozofowie mogliby zastąpić poetów w opisaniu świata, rozpoznania błysku piękna w ogrodach Raju?

Nie spodziewamy się wielkich odkryć, nie będziemy pionierami na nieznanych kontynentach. Będziemy podążać ich śladami, jednocześnie pozostając uciekinierami –  ale i wędrowcami peregrynującymi ku śródziemnomorskim źródłom, by potwierdzić swoją tożsamość, nawiązać wymianę myśli i emocji z innymi, rozmawiać ze zmarłymi dawno antenatami, z ich dalekimi krewnymi, zstępnymi z linii wspólnego losu.

I z sobą. Wszystko tkwi już w nas od zawsze? – według Joanny obrazy, tworzone przez nią tu i teraz, istniały już przedtem. Pokrywając płótno farbami, paradoksalnie odsłaniają to, co już wcześniej wiadome, przeżyte, lecz skryte za zasłoną. Bardzo to jednak platońskie.

Może w końcu okaże się, że w gruncie rzeczy zwiedzaliśmy własną głowę, umysł i złożone tam w depozycie: wiarę, wiedzę, upodobania, prawdziwe przekonania i fałszywe mity. Czy Sycylia będzie wystarczająco sprawnym filtrem, by odrzucić to, co wartościowe, od tego, co banalne. Życie jest megapodróżą. Podróż nie zastępuje życia, podróż jest życiem, są w niej zarówno śmieci jak i cenności, dobro i banał. Szukając jej wartości w innym miejscu, dobra w odmienności form, powtórzmy raz jeszcze za Rilkem: tylko Nigdzie jest złe, godziwe jest wszelkie bycie (cit. idem).

Tu, w domu wszystko na swoim miejscu: kubki na kawę, rząd wypranych koszul, kalendarz z terminami spotkań, zobowiązań, książki oczekujące dłoni, rozpoczęte obrazy. Wszystko znajome, oswojone. W trybach unormowanego życia, uwięzieni wśród sprzętów i nawyków, przekonani o jedynym i najbardziej dla nas odpowiednim miejscu, potrzebujemy podróży jak burzy, lub choćby świeżej bryzy wymiatającej zaduch i kurz z naszych wygładzonych przekonań,  mieszczańskiej stałości i unikania niespodzianych wyzwań. Tu, w domu powtarzają nas lustra, nie doznamy zagubienia, brakuje nam nieprzewidywalności. Więc może jednak czas na odzyskanie tego, co nieznane, lub tylko zapomniane?

Zaczynajmy zatem odmawiać naszą modlitwę podróżnych. Nad porzuconymi ogrodami antyku, granicami świętej przestrzeni, nad zgiełkiem ludzkich namiętności, nad wybuchami wściekłości podziemnych chtonicznych sił przeobrażających krajobrazy, nad mglistą przeszłością i jaskrawą wielobarwnością aktualnego życia. Nie będziemy kolejnymi najeźdźcami, barbarzyńcami, grabieżcami (choć te miliony odwiedzających! Zabierających kamienie z Partenonu, gliniane tabliczki z ruin ziguratów, kawałki lawy spod Etny! – cokolwiek, co ma zaświadczyć o pobycie, choć nie o przeżyciu spotkania z duchem miejsca. Spojrzymy łagodnie, wyrozumiale i z czułością sprzymierzeńca w głębie i wysokości tej wyspy, w twarze jej mieszkańców, by przez wiedzę i wyobraźnię dotrzeć do jej zapomnianego dzieciństwa, spadku po bogach i tyranach, by zrozumieć gwałtowne dojrzewanie i długą, pogodną starość Sycylii, pomarszczonej jak jej pomarańcze i mądrej jak twarze starych ludzi. Kiedyś, na jednym z placyków Taorminy w przelotnej tam bytności, pisałem o tym, na gorąco, (dosłownie) w sjeście, wśród kotów i starców drzemiących na wyplatanych krzesełkach, zastygłych w lawie czasu.

Sprawdźmy niezbędne narzędzia uprawy. W nadziei, że nasze banalne, naskórkowe spostrzeżenia, komentarze, szkice i rysunki ( liczę na Ciebie, Joanno!) dotrą do prawdy, esencji istnienia i wiecznego uroku tej śródziemnomorskiej perły. Czepiajmy się  rozpaczliwie – jak krzewinki – szczątków naszej wiedzy, resztek greki i łaciny, fenickich i arabskich pozostałości w mowie i akcencie, by scalić rozproszone elementy w jedność, złączyć epitopy tożsamości i uczynić je topoi. Niech to, co utracone, wołające ze szczelin czasu, stanie się znów żywe i plastyczne. Przechadzając się po dzisiejszej Sycylii nie usłyszymy już tych antycznych języków, ich niezwykłości i urody. Będziemy zatem, wyspo, słuchać ciebie innej, dzisiejszych żywych języków całego świata, które także kiedyś znikną. Będziemy patrzeć oczyma zakochanych: kobiety i mężczyzny, doznających waloru chwili, opisywać jej krótkie trwanie ręką malarki i rzemieślnika słowa. Będziemy rozpoznawać twoją zwodniczość, dociekać w czym nas nadal współtworzysz, jak się odciskasz na naszej skórze, siatkówce i duszy.

To założenie. A co naprawdę wyniknie z nasłuchiwania i oglądu, to się zobaczy. Poddamy się wyrokom chwili i  niezmiennym siłom: wiatrowi czasu, odczuciu dekadencji sił i potęg, które doznały zmierzchania, gnicia banalności, zachwytu odradzania. Będziemy łowić szepty przeszłości, motyle barw trzepocące nad makią i skałami, tajemnicę żyzności morza, wilgotności i suszy pól wyspy, żywotność i energię współczesności, by rosła wspólnota z nią i w nas. Byśmy doznali odczucia powrotu do ogrodu, oddalili utratę i poskromili obcość. Czyż nie to właśnie jest powołaniem ogrodników, ich zadaniem?

Podróże są powrotem, a nie ma nic bardziej dojmującego niż pragnienie powrotu do wspólnej przestrzeni, pragnienie, by czuć się prawowitymi dziedzicami topoi. Idei wspólnoty, miasta, agory i ogrodu, pokonania tego, co oddziela zewnętrzne i wewnętrzne, godzenia przeciwieństw.

W zimnym szarym świetle lutego i pierwszych ciepłych zwiastunach marca dojrzewa w nas Sycylia pomyślana, skąpana w słonecznym żarze, w jaskrawym i namiętnym dźwięku metalicznego nieba, cykad i ulicznych piosenek. Z jednej strony czysta idea Sycylii, z drugiej jej fizyczność, z jednej mity wyspy, z drugiej jej materialność dotykowa i smakowa. Nieokreśloność estetyki i pełna cierni prawda historycznych faktów.

Wyobrażona, oczekująca na konfrontację, dopełnienie, korektę. Wiosna służy takim pragnieniom. Im bardziej szara, niepewna siebie, tym bardziej oczekująca na spełnienie. Jedyne czego nie trzeba się obawiać na Sycylii, to zapewne pogoda. Ona jedna odpada jako źródło zawodu, cierpienia, rozczarowań. Czy i w nas zagości pogoda, a ogrody dzieciństwa otworzą się i dojrzeją?

Bogdan Jaremin

 

 

Przeczytaj też wiersze B. Jaremina w dziale „poezja”, a także w „porcie literackim” recenzje jego zbiorów poetyckich Treny lipca (2013) oraz Pracownia czasu (2015)