„Śmiech Chryzypa” (odcinek osiemnasty)

Category: z dnia na dzień Published: Saturday, 24 April 2021 Print Email

Jerzy Żelazny

 

W ARESZCIE APARTAMENTOWYM  

Pomyślał, to już nie zapyziałe miasteczko, jakie znał z dawnych czasów. Kiedyś jadąc  do Łodzi, miał tu przesiadkę, wyszedł na spacer, ale zaraz zawrócił, nie dostrzegł nic ciekawego. Czy Łódź istnieje, miasto z dawnym wielkomiejskim rozmachem, czy została też zdegradowana do nieruchliwej mieściny, podobnie jak dawna stolica  kraju? Ależ to głupie myśli mnie nachodzą, zawstydził się sam przed sobą, jednak  myśli o zdegradowanym mieście go nie opuszczały, wciąż pojawiając się niby natrętne bzyczenie muchy. Lubił to byłe miasto stołeczne, żal w nim wzbierał z powodu jego degradacji, w młodości spędził w nim wiele radosnych i szczęśliwych dni, zwłaszcza podczas studiów, które mu przerwano brutalnie, bo się wmieszał w polityczne protesty. Był z tego dumny, nawet pobyt w wojsku zaliczał do swych przewag. Kiedyś te przeżycia  zaowocują, pocieszał się dziełem jakimś.
 Zdziwił się, patrząc w głąb ulicy – trotuary były puste, żadnych przechodniów. Wzdłuż chodnika ciągnęła się ścieżka rowerowa, ale nie było widać żadnego rowerzysty. Przypomniał sobie o stojącym na tarasie rowerze. Zawrócił, obejrzał go dokładnie – był w dobrym stanie, sprawny. Wsiadł, jeździł ścieżkami po skwerze, ale ta mała przestrzeń, ciągłe zakręty nie dawała mu satysfakcji, wyjechał więc  na ulicę, pomknął ścieżką rowerową, nie jechał szybko, raczej delektował się jazdą, nikt mu na ścieżce nie przeszkadzał ani piesi, ani rowerzyści. Zauważył natomiast, że ludzie jadący samochodami przyglądali mu się zdziwieni, zaskoczenie i przestrach malował się na ich twarzach, jakby jazda na rowerze stwarzała zagrożenie, była wykroczeniem, niektórzy wymachiwali rękami, czyniąc gesty,   chcieli go ostrzec przed grożącym mu niebezpieczeństwem. Któryś z kierowców nacisnął klakson,  rozległ się krótki, ale gwałtownie nawołujący dźwięk. Co jest – zastanowił się. – Przecież jadę prawidłowo, nie za szybko.

 W pobliżu skrzyżowania ulic zauważył trzech mężczyzn. Nareszcie jacyś piesi ludzie, ucieszył się. Gdy się zbliżył do nich, jeden, najwyższy, podniósł rękę, nakazał zatrzymać pojazd. Niepotrzebnie dał znak, Fryz bez niego by przystanął, gdyż znał przepisy – przez przejście dla pieszych zamierzał przeprowadzić rower,  a stojących mężczyzn zapytać o najbliższy sklep z telefonami komórkowymi, postanowił bowiem kupić sobie nowy smartfon.
Gdy zszedł z roweru, jeden z mężczyzn natychmiast podbiegł, złapał za kierownicę, wyrwał mu z rąk rower, podprowadził do stojącego nieopodal mikrobusu. Fryz spostrzegł, że wszyscy trzej mają pod szyją  różowe krawaty. Zrozumiał, to są faceci z BIP, z sekcji różowych krawatów, o której opowiadał Nygel,  inni też. Czego chcą?
Poprosili go do samochodu, wypytywali, skąd przyjechał, po co, czym się zajmuje. Gdy powiedział, że przyjechał tu na zaproszenie najwyższym władz, dojrzał na ich twarzach konsternację, jeden wysiadł  z auta i gdzieś telefonował, na pewno do swego szefa.
Gdy wrócił do auta, zdecydował: - Jedziemy, mamy pana odwieźć do jego apartamentu.
I zawieźli. Wszedł tą samą drogą, którą opuścił przydzielony mu apartament. Oczywiście wszedł w towarzystwie dwóch przyjemniaczków w różowych krawatach. Prowadząc go, uśmiechali się przyjaźnie. Pozamykali wszelkie zamki, mógł się poruszać w apartamencie, zostawili otwarte drzwi wychodzące na taras i na przypałacowy skwer, natomiast zamek furtki prowadzącej na ulicę został zablokowany. Rower wrócił na poprzednie miejsce. I nadal zachęcał do jazdy.
- Sądzę, że nie będzie pan usiłował przeskoczyć przez plot i zwiać. Zresztą po co i dokąd, wszędzie są kamery, więc nie radzę – rzekł ten, który był starszy rangą – miał w krawacie szpileczkę z czarnym szklanym łebkiem, co oznaczało, dowiedział się później, przodownika sekcji.
- Czyli jestem w areszcie? Za co? – spytał Fryz z uśmiechem szczerze rozbawionym. To zaaresztowanie śmieszyło go, uznał je za groteskowe, surrealistyczne. Nie doceniał powagi sytuacji.
- Wyjaśni to panu kto inny – słowa tego ze szpileczką z czarnym łebkiem w różowym krawacie zabrzmiały oschle i zasadniczo, mimo przyjaznego uśmiechu.
Fryz został sam. Przynajmniej tak sądził. Co tu robić, zastanowił się. Przypomniał sobie o stojącej w barku butelce cytrynówki i kliku butelkach wody mineralnej. Nie zarekwirowali, jak na areszt, dziwne zwyczaje; to znaczy, mogę się napić – postanowił.
Nalewając cytrynówkę do kieliszka, usłyszał głos:
- Proszę nie pić, uda się pan na ważne spotkanie. Niech się pan wyciągnie na łóżku, uspokoi, skupi. Bo rozmowa nie będzie łatwa.
Fryz zastosował się do usłyszanej rady, a kładąc się w łóżku, zdjął buty, a wcześniej marynarkę, pomyślał z goryczą: - A niech to, jestem inwigilowany. Będą mnie podglądać nawet podczas snu? Ciekawe, czy poznają moje senne omamy? Miał nadzieję, że odwiedzi go pani Zenobia, ale skoro podglądają…
Jerski odpoczywał może pół godziny, gdy w drzwiach zachrobotał klucz, potem zapukano. Fryz się zerwał, wciągnął buty,  marynarkę i dopiero powiedział:  - Proszę.
Wszedł mężczyzna wysoki, chudy, w okularach. Na dość smętnej twarzy pełgał uśmiech niepewny, jakby snuł się tam ukradkiem. Fryz nabrał z mety sympatii do osobnika w spodniach z wypchanymi kolanami. To chyba poeta – pomyślał z radością. Lubił poetów, zwłaszcza tych smutnych, a ten był niewątpliwie smutnym poetą z uśmiechem. Uśmiech nie miał absolutnie żadnego znaczenia, przepadał w smętku oczu szarych, z lekka zamglonych.
- Jestem asystentem pana Kanclerza. Zaprasza pana na  rozmowę.
- Jest pan poetą? Smutnym poetą?
- Tak, każdy, kto zerknie w moje oczy, wie, że jestem smutnym poetą. Ale się uśmiecham, inaczej nie da rady – dodał zagadkowo.       
- Ten uśmiech wzmaga pana smutek, taki kontrast. Jak ci na imię? Skoro ty jesteś poetą, a ja prozaikiem, tośmy są sobie bliscy, powinniśmy się zaprzyjaźnić.
- Julian Prokop. Jestem na służbie, z tej przyczyny moje kontakty towarzyskie muszą być skąpe, wyważone.
- Czytałem o tobie. Pamiętam, wydałeś tomik wierszy Psy mojej siostry. Podobno siostra z powodu tego tytułu obraziła się i przywaliła ci parasolką podczas wieczoru poetyckiego. I temu zdarzeniu zawdzięczasz popularność wśród kibiców poetyckich i w kręgach rządowych?
- To  nieprawda. Nie ma tu rządu, więc  nie mogę być popularny w kręgach rządowych. A o kibicach poetyckich nie słyszałem.
- Nie ma rządu? Przecież ktoś kieruje tym…
- Nie kończ, na Boga! Zerknij na ściany, one mają uszy. Oczy też.
- Tak, rzeczywiście, ściany podsłuchują. I podglądają, nie kryjąc tego procederu. Słyszałem, że jesteś popularny wśród ludu, który popiera obecną władzę. Podobno twoja siostra przez to, że cię walnęła, popadła w niełaskę, musiała wyjechać na Wyspy a tam zmywa gary, a była cenioną socjolożką.
- Ceniona socjolożka co wali brata parasolką, dobre sobie! - uśmiechnął się poeta Julian, bez przymusu się uśmiechnął, zadowolony, że może się uśmiechnąć sarkastycznie i nikt o to nie ma o to pretensji. - Zaprowadzę cię do Kanclerza. Uporządkuj włosy, bo ci się rozwichrzyły, jakbyś szykował się do udziału w rewolucji. Spokojnie, rewolucji już nie będzie, powiadają, że wyczerpał się limit rewolucji, historia zbiesiła się i stanęła dęba, ogłaszając swój koniec.
Jerski nie zareagował na opinię na temat limitów rewolucji i końca historii, lecz szedł posłusznie za Julianem Prokopem, poetą smutnym. Szli eleganckimi korytarzami, potem schodami, znowu korytarzami załamującymi się pod katem prostym, jeszcze jedne schody, korytarz, wreszcie stanęli przed drzwiami, nie było na nich tablicy informacyjnej, jakie wiesza się w na drzwiach biur.
- Uśmiechnij się, gdy ujrzysz Kanclerza. Jesteś szczęśliwy z powodu, że dopuszczono cię przed jego oblicze.
- Okej, postaram się – zadeklarował Fryz buńczucznie.
- I jeszcze jedno, Kanclerz lubi mówić dosadnie, używając słów obscenicznych, tobie nie wolno się tym zrażać ani odpowiadać podobnymi. Ty jesteś subtelnym pisarzem, dbasz o czystość języka, a Kanclerz ma przywilej bycia gburem, nieokrzesańcem, bo lud tego pragnie. Wszystko dla ludu, to chyba rozumiesz. Ty limit obscenów wyczerpałeś w swej powieści. Tego się trzymaj.
Smutny poeta, aczkolwiek uśmiechnięty, uchylił drzwi i wsunąwszy głowę w szparę między framugą a drzwiami, rzekł:
- Kanclerzu drogi, przyprowadziłem pisarza Fryza Jerskiego.
- Świetnie, niech wejdzie, a ty, Julianie, czekaj w pobliżu.
Smutny poeta otworzył drzwi szerzej, chciał przepuścić Jerskiego, ale ten się nie ruszył, gdyż przygotowywał uśmiech, by wypadł okazale, ujmująco, nie wszedł więc gabinetu, jeszcze przez moment poruszał wargami, by je ułożyć korzystnie, zniweczyć pewne rozchwianie, które przylgnęło mu do warg w tej przedziwnej podróży. Smutny poeta chciał go zachęcić do wejścia lekkim popchnięciem, a że emocje naprężyły mu bicepsy ponad potrzebę, pchnął Fryza zbyt mocno, więc ten wpadł do gabinetu ze sporym impetem, nieomal stracił równowagę i wyłożył się na podłodze, ale uśmiechał się nienagannie. Kanclerz, który czytał raport funkcjonariuszy BIP o zachowaniu się Jerskiego tego feralnego dnia, nie widział potknięcia pisarza, odłożywszy raport, wyszedł zza biurka z gościnnie rozpostartymi ramionami, wołał głosem pod względem brzmienia bez zarzutu, choć sprawne i wyszkolone ucho, mogło usłyszeć zgrzytający sznapsbaryton. Dla Jerskiego brzmienie głosu Kanclerza było przyjazne, zapowiadające sowite obrywy.
- Mistrzu, nareszcie mogę cię powitać i uściskać. Twa książka o tym ośle i jego panu przezabawna. Najmocniej rozśmieszyła mnie scena, gdy osioł budził się nocą, poczuł się zapewne samotny, więc wymykał się na ateńską  agorę i tam ryczał przejmująco, budząc ludzi, prawie wszyscy mieszkańcy starożytnych Aten zrywali się ze snu, tak przeraźliwie i tęsknie ryczał, a jego pan, czyli filozof Chryzyp, spał cnotliwie, uśpiony spokojem swych stoickich mądrości, które spisywał w nadmiarze, przez co inni filozofowie stoiccy nie mieli roboty. Osioł nie przestał ryczeć, dopóty Cyntia, służąca filozofa, nie przyszła po niego na agorę, pogłaskała go, do ucha wyszeptała kilka obietnic. Że go połaskocze tam, gdzie lubi być łaskotany. Osioł się uspokajał, wracał z Cyntią do zagrody, częstowała go winem, kładł się w pobliżu łoża filozofa, czknął ze dwa razy, ten odgłos budził Chryzypa, który wypominał mu, pewnie znowu włóczyłeś się po agorze i czemu to robisz, twoim beczeniem nikt się nie przejmuję, jesteś kiepskim mówcą, spać ludziom nie dajesz, a od Cyntii wyłudzasz wino, wlewa  ci trochę, żebyś się zamknął.
- Dlaczego mi to opowiadasz, ekscelencjo? Przecież wiem, co napisałem – przerwał mu Fryz.
- To śmieszna scena, nadzwyczajna, jest się z czego śmiać, za to  jesteś ceniony. I zasługujesz na nagrodę… Ale zaraz, jakim prawem mi przerywasz, to bezczelność! – podniósł głos, a jego sznapsbaryton uwyraźnił się, - No tak, słuszna uwaga, nie jesteś u mnie po to, bym wychwalał twój talent literacki, lecz by cię opieprzyć, powiedzieć, żeś głupi palant. Zachciało ci się jeździć rowerem, pedałować.  Jutro zaprowadzą cię do Prezesa, jestem ciekaw, co powie, jak cię ukarze…
- Czyli Archikrator – Fryz znowu przerwał mu bezczelnie w środku zdania. Jednak tym razem Kanclerz nie wpadł w złość:
- Owszem, Archikrator –  niechętnie spojrzał na pisarza, bo od momentu, gdy pisarz przerwał mu opowieść o ośle, patrzał gdzieś w bok, jakby wychwalanie talentu pisarskiego swego gościa zaczęło mu ciążyć, uznał, że się zagalopował. – My tytułujemy naszego przywódcę Prezesem, sympatyczniej brzmi, nam przez to jest bliższy duchowo, nie tak szumny, napuszony. Archikrator to dla ludu. A lud się cieszy, że czuwa nad jego dobrostanem człowiek z nadanym mu tytułem Archikratora. Skończmy z tym, nie po to cię wezwałem, żeby ci objaśniać, jakie stosujemy sposoby, by lud siedział cicho, cieszył się, bo jest mu dobrze, ma mnóstwo jedzenia i niezłe zabawy, więc powszechnym uśmiechaniem się zaświadcza, jak  szczęśliwie żyje się w naszym kraju. Ty, Jerski, nie potrafisz się uśmiechać, robisz to mizernie, niezdarnie, nie ćwiczyłeś. I czemu jechałeś rowerem, dając się przyłapać na dodatek?
- Ten rower stał prowokacyjnie na tarasie, nie oparłem się pokusie, żeby nie wsiąść i nie pojechać. A gdy zobaczyłem tę piękną ścieżkę rowerową, nie potrafiłem zrezygnować z jazdy.. Uwielbiam rowerowe ścieżki, nie w każdym mieście są, ta wasza wprost prowokuje, żeby nią pojechać, a nie dostrzegłem żadnego rowerzysty, więc z nagła wybuchł we mnie bunt i pytanie, dlaczego mieszkańcy nie korzystają z tej boskiej ścieżki. Jazda rowerem to piękna sprawa.
- Trzeba pedałować.
- Trzeba. To istota jazdy rowerem, że się pedałuje.
- Pan jest homoseksualistą?
- Mam kochającą żonę. I syna, który wędruje po świecie. Czemu sądzi pan, że jestem gejem?
- Bo lubi pan pedałować.
- To podła insynuacja. Wypraszam sobie. Ta nasza rozmowa jest dziwaczna. Od Kanclerza należy oczekiwać… - Fryz zamilkł albowiem Kanclerz wstał i gestem Adama Ponińskiego z obrazu Matejki wskazał drzwi. Nie stali tam wprawdzie żołnierze rosyjscy, nawet nie ci w różowych krawatach, lecz smutny, choć uśmiechnięty, poeta Julian Prokop. Kanclerz historyczny gest wsparł bluzgiem:
- Wypierdalaj! Zamknąć go! Odechce mu się jeździć rowerem! – Kanclerz zachichotał z upodobaniem, cieszył się. – Mamy ciula, złapaliśmy go! – wołał!
Dwóch z różowymi krawatami wpadło do gabinetu Kanclerza, a jednak czekali w głębi korytarza. Fryz siedział nadal na wygodnym krześle, nie miał zamiaru wyjść, nie uznawał bowiem wulgarnych poleceń, czekał na słowa kulturalne, nawet grzeczne, ale się nie doczekał. Ci dwaj ujęli go pod pachy, unieśli i wynieśli z podkurczonymi nogami, a Jerski wykrzykiwał:
- Nie dorosłeś do swej funkcji, z ciebie Kanclerz jak z koziej dupy trąba albo rajzetasza. W następnej powieści obsadzę cię w roli  negatywnego bohatera, jakiegoś łachmyty, łajdaka albo przygłupka.
Na korytarzu, gdy drzwi gabinetu Kanclerza zostały zamknięte, Fryz stanął na nogi i już szedł o własnych siłach eskortowany przez tych dwóch, a z tyłu szedł smutny poeta, ale uśmiechnięty. Wyobraźnia Jerskiemu podpowiadała, że wrzucą go do ciemnego lochu, będzie siedział o chlebie i wodzie w towarzystwie szczurów i pająków. Pająków się nie bał, szczurów owszem, ale oni zaprowadzili go do apartamentu, w którym osadzono go wcześniej; drzwi wprawdzie zostały zamknięte zatrzaskiem elektronicznym i dodatkowo zamkiem yale, ale te na taras i na przypałacowy skwer nie zostały zabezpieczone, jedynie furtka na ulicę była trudna do sforsowania. Fryz pomyślał, przy odrobinie sprytu, ale ze sporym wysiłkiem i niestety ryzykiem nabicia sobie guza, sforsowałbym ten płot, uciekł, wsiadł do autobusu, pojechał… Ale jaki sens tej ucieczki, przecież przyjechał po nagrodę, obiecali. Po zastanowieniu się dodał w myślach: Bóg też wiele obiecał, czy dotrzyma obietnic?
Pod wieczór zjawił się smutny poeta, zaproponował wspólną kolację. Zdziwiła Jerskiego i zachęciła do oczekiwania na uroczystość wręczenia nagrody ta wystawna kolacja, którą spożył w towarzystwie smutnego poety, czyli Juliana Prokopa. Dwie kelnerki nakryły stół na dwie osoby. W zestawie potraw nie było sałatki warzywnej, co Fryz uznał za znak szczególny – zamiast niej zjawiły się ośmiorniczki w pomidorach, towarzyszyła im butelka wina egri bikavér, która zastąpiła urzędową i niejako obowiązkową cytrynówkę. Jerski nie pojmował tej strategii w doborze menu, ale milczał, nie dopytywał się kelnerek, z jakiego powodu ta zmiana, sądził bowiem, że i tak by mu nie odpowiedziały. Personel obsługi nie miał prawa  przekazywania gościom jakichkolwiek informacji,  jeśli nie mieli dekretu Kanclerza. Rozmowę wykluczał fakt zastosowania wobec gościa aresztu  apartamentowego, co spotkało Jerskiego. Gdy wniesiono porcelanowy dzbanek z parującą herbatą, zjawił się smutny poeta, czyli Julian Prokop, a oblicze miał rozjaśnione, współgrające tym razem z uśmiechem. Fryz pomyślał, że autor tomiku wierszy Psy mojej siostry został upoważniony do negocjacji z pisarzem, chociaż nie domyślał się na jaki temat, w jakiej sprawie. Poeta zapowiedział:
- Spożywając kolację, omówimy pewien kłopot związany z nominowaniem twojej powieści, mistrzu Jerski, do nagrody. Ona została przyjęta przez decydentów entuzjastycznie przede wszystkim za sam tytuł: Śmiech Chryzypa. Piękny tytuł z powodu słowa śmiech. I to czyj śmiech! – filozofa. Szkoda, że nie bardziej znanego, Platona na przykład albo Arystotelesa, a jeszcze lepiej, gdyby chichotał Kant albo Kartezjusz, ten od Cogito ergo sum albo Mark z Engelsem, czy choćby Nietsche. Zorientowałeś się, że śmiech u nas ceni się wysoko, wyraża bowiem wizję życia w naszej uśmiechniętej  krainie, szczęśliwej dzięki przywództwu uwielbianego Prezesa, który...
- Dlaczego w menu nie ma sałatki warzywnej? – Jerski przerwał mowę wstępną smutnego poety, czym powikłał mu plan negocjacji. A  na dodatek Fryz dodał: - I czemu zamiast cytrynówki podano wino egri bikavér? Jest słabe, po jednej butelce nie zaszumi nam w głowach.
Poeta zamierzał zlekceważyć te pytania, ale po zastanowieniu się postanowił wyjawić powód niestandardowego menu, podejrzewając, że gość nie ustąpi i nawet ostrzej zażąda wyjaśnień.
- Zaszumi, oj zaszumi! Jeśli przy kielichu lubisz śpiewać, wino to zachęci do podjęcia przaśnych melodii, zwłaszcza sprośnych piosenek.
 Fryz zamierzał zauważyć, że nie ma zwyczaju śpiewać świńskich piosenek, ale nie zdążył, gdyż smutny poeta kontynuował: - To wino ma więcej procentów niż zazwyczaj, zostało wzmocnione, aby radośniej się przy nim ucztowało. Nie piją go ci, co są wierni cytrynówce, nie wezmą wina do ust. Odstręcza ich nazwa, w naszym języku oznacza ona krew byka, to chyba wiesz, pisarzu. W Empireum, w Partii Kreatorów działają dwie frakcje. One swe wizje budowanego ładu społecznego demonstrują odmiennym menu – jedni wyrażają swe poglądy poprzez spożywanie sałatki warzywnej i cytrynówki, inni, do których ja należę, preferują egri bikavér i ośmiorniczki w pomidorach. Ten ostatni zestaw spożywają tylko elity, bo masy nie mają takich dylematów, zadawalają się cytrynówką, zakąszając sałatką warzywną, byle byłaby zagwarantowana ich  obfitość. Częstując cię ośmiorniczkami w pomidorach, liczę, że przystąpisz do naszej frakcji. Jesteśmy elitą intelektualną, elitą elit, można powiedzieć. Bo mimo powszechnego zmałpienia, garstka elity intelektualnej przetrwała.
- Stronię od polityki. I przecież po zainkasowaniu nagrody wyjadę do mojej Lilli. Ośmiorniczkami nie skusisz mnie w polityczne zagrywki i przepychanki, nie przyjmę też żadnego urzędu. Dosyć się naskakałem wokół różnych dupków, nawet będąc asystentem profesora Wacława C., nie było tak różowo, jak opowiadam. Dał mi kiedyś dwa tysiące na hulanki, nigdy mu ich nie oddałem, a fakt ten gnębił moje sumienie, podczas snów nadal męczy. Profesor się nie upomniał o te dwa tysiące, może zapomniał, a ja wstydziłem się przypomnieć, że kiedyś wziąłem.
- Z twoją powieścią jest pewien szkopuł – zmienił temat Julian.
- Miałeś rację, poeto smutny, to wino wchodzi do głowy. Już czuję pewne podniecenie. Oczywiście intelektualne.
- To świetnie, więc zastanówmy się nad zakończeniem twej powieści. To, które jest w książce, może utrudnić przyznanie nagrody, a właściwie jej wręczenie. Mogą się w ostatniej chwili rozmyślić i dostanie ktoś inny albo zrezygnują z przyznania.
- A czemuś to? Po co więc tyle ceregieli z moim przyjazdem?
- Nikt, poza mną i jednym bystrzakiem, nie przeczytał twej książki do końca. Było tak – gdy ktoś natrafił na zabawną scenę, a tych jest bezlik, zwłaszcza na śmieszne wyczyny osła filozofa, to kąsanie swego pana w tyłek jest przezabawne, więc czytający tym się zadawalał, rzucał powieść w kąt i rechotał. Natomiast ów bystrzak,  przeczytał do końca i podniósł larum, że książka jest krytyczna wobec przemian, ośmiesza nasze dążenia, szerzy defetyzm, niewiarę w przebudowę, w sukcesy. Te opinie nieoczekiwanie dotarły do Prezesa, kazał mi się stawić przed oblicze swe, polecił przeanalizować powieść i wydać werdykt – dać czy nie dać nagrodę. Dobrze się stało, że Kanclerz nie wie, że mam polecenie. Prezesa przekonam, chociaż jest uparty jak ten osioł Sofista z twojej powieści, który wiele razy nie chciał nosić na grzbiecie swego pana…. – Poeta chwilę milczał, a potem mówił głosem nieco zbolałym - Fryz, zmień zakończenie powieści, w następnym wydaniu musi być inne, a to się dyskretnie wycofa z księgarń. Nie może kończyć się tragicznie - śmiercią filozofa. To wydanie pójdzie na przemiał, makulatura jest nadal potrzebna. Liczę, że niewielu obywateli kupiło książkę, a do końca przeczytał mało kto. Owszem, jest zabawna, ale w sumie nudna.
- A nie sądzisz, smutny poeto, któremu od tego byczego wina policzki rozgorzały, nie sądzisz, że w istocie śmierć filozofa jest śmieszna, godna szczerego rechotu? Przecież nie każda śmierć jest smutna, powodem okazywania żalów, pisania trenów.
- On jednak śmiejąc się, dusił się, więc cierpiał. Cierpienie nie jest śmieszne. My chcemy wyrugować z życia cierpienie. I to my, którzy uwielbiamy jeść ośmiorniczki w pomidorach. To masz ważny zamysł.
- Czyli zubożyć życie. Cierpienie bywa piękne. I fotogeniczne. Ludzie pasjami lubią mu się przyglądać, fotografować. Wielu zachwyca. Ech, chce mi się śpiewać, czuję się byczo po wypiciu byczego wina. Zabiłem byka, cóż to był za byk! Krew z niego sika, siku, siku, sik! - zaśpiewał pisarz na melodię arii Torreadora. Urwał gwałtownie, lekko zawstydzony, oświadczył: - Nie zgadzam się na zmianę zakończenia, nie ma mowy, filozof musi umrzeć. Przecież to piękna śmierć ze śmiechu. Jutro stawię się przed oblicze Prezesa i mu wyjaśnię… - Fryz ziewnął z gwałtownym rozmachem, a oczy mu zmętniały, wstał, zachwiał się, z trudem podszedł do łóżka, runął nań i natychmiast zachrapał.
Poeta Julian Prokop spożył do reszty ośmiorniczki w pomidorach, butelkę z niedopitym egri bikavér schował za pazuchę, potem przywołał kelnerki, kazał sprzątnąć resztki kolacji, po czym wyszedł, starannie blokując drzwi do apartamentu, w którym spał pisarz Fryz Jerski. Przedtem na kartce napisał: Jutro o dziewiątej czterdzieści  pięć śniadanie, bądź gotów.
I Fryz był gotów, nawet o wiele wcześniej. Gdy się zbudził, nie czuł ani krzty kaca. To dziwne, wczoraj wino mnie zmogło raptem, a dzisiaj ani śladu. Cóż to za wino! A zbudził go warkot maszyny, spałby dłużej, ale  warczało pod  oknami. Wyjrzał i zaraz się uspokoił – to na skwerze robotnik kosił trawę spalinową kosiarką. Jak się tu dostał? Wszystkie przejścia pozamykane. Musi być tajemne, znane personelowi  obsługi pałacu – dedykował. Postanowił spróbować wyjść do miasta. Ubrał się i wyszedł na skwer, pozdrowił pracującego robotnika, wystrojonego w szary zgrabny T-shirt roboczy. Jerski podszedł, podał rękę. Ten zatrzymał kosiarkę.
- Jak się pan tu dostał? Wszystko pozamykane…
- Co jak, normalnie. Mam klucze, pilota, który otwiera każdy zamek… Chce pan wyjść i nie wie jak? Zapomnieli poinstruować, dać odpowiednie przyrządy? To się zdarza. Chwalić Boga, to nie jest więzienie – ostatnie zdanie wyrzekł z przekonaniem, zabrzmiało optymistycznie. - Mogę pana wypuścić – zaoferował, czym Jerskiego zaskoczył i zdziwił, ale postanowił skorzystać z oferty.
- Proszę. Wezmę rower.
- O, rower, no, no! - mówił z podziwem. – Tamtą furtką – wskazał  dłonią - wyjedzie pan wprost na ścieżkę rowerową. I do przodu! -zaśmiał się jakoś przedziwnie, Jerski nie rozumiał intencji tego śmiechu. I zastanowił się, czemu mnie wypuścił, personelowi obsługi nie wolno podejmować żadnych czynności, które nie wchodzą w zakres ich obowiązków. Czyżby to zrobił na czyjeś polecenie?
Fryz wsiadł na rower, ruszył ostro, pęd powietrza wywiał mu z głowy wszelkie niepokoje, cieszył się jazdą. Znowu jechał pustą ścieżką rowerową, a obok huczała ulica upchana jadącymi w jedną i w drugą stronę samochodami. Jak poprzednio - zza szyb aut dawano mu znaki ostrzegawcze, ale je zlekceważył. Chciał dojechać do magazynu ze sprzętem telekomunikacyjnym, spostrzegł go podczas poprzedniego rajdu rowerowego, który zakończył się aresztowaniem. Tym razem miał więcej szczęścia – dojechał do sklepu, nabył telefon.
I kto by pomyślał, że Fryz ma w spodniach, pod paskiem tajemną kieszonkę, którą kiedyś wszywano w każde męskie spodnie, by ich posiadacz mógł tam upchnąć jakiś tajemny niewielki przedmiot;  przeważnie chowano w niej zapasowe prezerwatywy, bo to nigdy nic nie wiadomo… Fryz nie nosił w niej kondomów, nigdy nie stosował, raczej rezygnował z okazji, niżby miał się zabezpieczać tak niecnie. Wykorzystał tę przestarzałą skrytkę do przechowywania, karty sim, którą za radą jego syna wyciągnął z telefonu, zanim zarekwirowali mu telefon przyjemniaczki w różowych krawatach. Po zakupie telefonu, jeszcze w sklepie włożył doń rzeczoną kartę, planował, zadzwonię do Lilli. Wyszedł ze sklepu, w nim nie było warunków na rozmowę z żoną, postanowił wrócić do swego apartamentu, upewniając się, że zdąży z nią porozmawiać, nim smutny poeta zjawi się na śniadaniu.
Wsiadł na rower, ale ledwie pokręcił kilkakrotnie pedałami, a zastąpił mu drogę nieoznakowany samochód. Sytuacja powtórzyła się nieomal jak poprzednio – dzwoniono do kogoś, po otrzymaniu polecenia, zawieźli go a do jego apartamentu w  pałacu, a tam czekał stół zastawiony śniadaniem na dwie osoby. Rower tym razem został zaaresztowany.
Po chwili zjawił się smutny poeta, ale uśmiechnięty. I znowu ten kontrast – usta rozciągnięte w uśmiechu, a oczy przepełnione smutkiem i to nie byle jakim, bo  metafizycznym. To  nie przeszkadzało mu w zjedzeniu śniadania. Wyćwiczył swe wargi, które podczas jedzenia ani na moment nie przestały układać się w pogodny uśmiech.
Potem pojawił się boy, powiedział, że Prezes oczekuje panów. Szedł przodem, a oni podążali za nim długimi korytarzami, potem schodami na najwyższe piętro Empireum, gdzie mieściły się apartamenty Prezesa, którego lud wdzięczny i karny nazywał Archikratorem.
Po wejściu do gabinetu zatrzymali się jakieś trzy kroki od drzwi. Za biurkiem ustawionym na podeście siedział z siwą, przerzedzoną czupryną  pan nikłej postury. Fryz chciał  podejść bliżej, ale Julian Prokop powstrzymał go, dyskretnie chwytając za mankiet. Odkaszlnął, przygotowując się do mowy powitalnej, jednak smutny poeta szturchnął go napominająco w bok. Jerski uznał rację poety – wypadało, żeby na ich wejście zareagował Prezes, co najmniej podniósł głowę, by powitać przybyłych jednym ze swych olśniewających, a aczkolwiek niepewnych albo zagadkowych, albo zagmatwanych uśmiechów, ale on trzymał ją opuszczoną - najwyraźniej wodził oczami po jakimś tekście. A gdy ją wreszcie podniósł, uśmiech na jego ustach zgasł, oczy błysnęły złowrogo, ale to był moment, Fryz nie zdążył się przestraszyć, nawet zaniepokoić.
- Witam panów. No, nareszcie mogę przyjrzeć się pańskiemu obliczu, Jerski. Na pierwszy rzut oka nie jest ono plugawe w przeciwieństwie do słów obleśnych, których pełno w twej zacnej powieści, a słowo dupa umiłowałeś. Zgoda, to przyjemna część ciała, zwłaszcza damska dupa, fajnie ją klepnąć, pogłaskać. Czy wiesz, ile razy napisałeś to słowo? Jeden z naszych uczonych zrobił kwerendę – wyszło mu, że dziewięćdziesiąt dziewięć razy. Mogłeś się nie krępować i napisać go setny raz, byłaby okrągła liczba. Innych  sprośnych słów,  takich jak kurwa, nie liczyliśmy. Mnie ciekawiło słowo dupa, bo ono mnie wzrusza – gdy je przeczytam albo usłyszę, zaraz  przypomina mi się zgrabny tyłek pewnej pani, nie wyjawię nazwiska, która ma apetyczne pośladki, chętnie ją tam klepnąłem co najmniej raz dziennie, reagowała przyjaznym chichotem i to były cudowne chwile… - umilkł i  się rozmarzył, patrząc w daleką, zapewne zaróżowioną przestrzeń. Jerski miał ochotę zawołać, wiem, o którą panią chodzi, o Narcyzę Kwik, ale nie miał odwagi zakłócić mu pięknych wspomnień.
Prezes nagle otrzeźwiał, zerknął przytomnie na przybyłych, zwłaszcza na Fryza, wyszedł zza biurka, podszedł do oczekujących z wyciągniętą prawicą, wołał:
- Witam, witam, panie Jerski, mistrzu pióra. Z  pańską nagrodą zrobił się wielki ambaras. Piękna powieść, ale zarazem fatalna. Tak, autorze, na pewno niejednoznaczna, użył fachowego określenia i zawiesił głos na dłuższą chwilę, a w tym czasie pisarz miał czas na refleksję: jaki to mizerny człowieczek, zwyczajny konus o przerzedzonej czuprynie,  krzywym nosie i podziobanych policzkach, choć głos ma donośny, może ten głos mocny, nieco chropowaty, sprawia, że go słuchają, fascynuje nim lud…  I się nie dziwił, że pani Kwik go wielbiła i nadal ma dla niego wiele atencji. To zrozumiałe - Narcyzę bowiem uwodzą defekty w ludzkiej posturze, a na pewno podnieca ją wszelka, zwłaszcza męska,  ułomność. Pewnie z tego powodu lubiła, gdy Igor Plum przebierał się w łachy obrzępały, a nawet kloszarda.
- Siadaj – ryknął raptem  Prezes i  ręką, którą uwielbiał głaskać kobiety w różnych miejscach, ale bez dwuznacznych  ani zbereźnych propozycji, wskazał zdecydowanie fotel stojący przy stoliku, sam zajął stojący naprzeciwko. – A ty, Julianie, załatw, żeby przyniesiono nam po kieliszki cytrynówki i coś na ząb, mam ochotę napić się z pisarzem, tym sposobem docenić jego autorski wysiłek. I zostaw nas, Prokopku, samych, ale nie odchodź  zbyt daleko, bo mogę cię potrzebować.
Przyniesiono dwa kieliszki cytrynówki i dwie tartinki, po szklaneczce wody Krainianka, Prezes rzekł:
- To co, wypijmy, będę ci mówił po imieniu, ale ty musisz mnie tytułować Prezesem, taka obowiązuje u nas etykieta, mnie ona często denerwuje, ale  podporządkowuję się woli otoczenia. Przecież opieram się na ich barkach, unoszą mnie, więc muszę ich słuchać. Niektórzy uważają, że zawsze i wszędzie powinno mnie się tytułować Archikratorem, czemu się sprzeciwiłem, to dobre dla ludu, plebsu, oni  lubią takie słowne błyskotki, dyrdymałki, więc niech się cieszą, niech się podniecają moją sławą i dostojeństwem, ale tu w Empireum, trzeba skromniej, wystarczy Prezes. Nie znoszę tego tytułu Archikrator, zaraz mi się przypomina początek słynnego poematu – i Prezes buńczucznie zarecytował kilka pierwszych wersów:

Dzisiaj wielki bal w Operze.
Sam potężny Archikrator
Dał najwyższy protektorat,
Wszelka dziwka majtki pierze
I na kredyt kiecki bierze…

Umilkł i zaniósł się wytwornym aczkolwiek autoironicznym śmiechem. -To wspaniały poemat, mówię ci Jerski, nauczyłem się kilku fragmentów na pamięć, cytować więcej? Nie chcesz, słusznie, on zwiastuje upadek, klęskę, rozpad całej naszej formacji. Mój tytuł budzi niepokój, ba! brzmi groźnie, pachnie rewolucją, a przynajmniej buntem elit. Lud nie czuje śmieszności tej tytułomanii, lud się cieszy i zajada się kiełbasą i sałatką warzywną. No i w porządku, tak ma być.
- Kim jest ten lud, o którym wszyscy mówią?
- Nie wiem, nikt mi nie wyjaśnił. Ale myślę, że to ci, którym przyschły umysły, nie są w stanie spojrzeć na rzeczywistość trzeźwo, nęcą ich błyskotki, syreni śpiew moich przybocznych farmazonów. I cieszy mnogość kiełbasy, czują się świetnie w tym myślowym zaczadzeniu. I pięknie się uśmiechają. Ty, Jerski, wyobraź sobie, że ja mam tego wszystkiego czasami dość, tej błazenady, hipokryzji, tych oszustw, intelektualnych ma się rozumieć, tego zbałwanienia… Muszę jednak trwać  w tej nierzeczywistości stworzonej z łgarstwa, obłudy i cynizmu. Tak, masz rację, Jerski, jeśli tak myślisz – miałbym dość siły, by obalić ten system oparty na fałszu, sprzedajności, podtrzymywany przez absurd,  niedorzeczność, mity. Tylko co potem? Nastąpiłoby rozprzężenie moralne, chaos, a za powstanie zamętu mnie by obwinili, dojrzeliby moją małość, że czcili kapcana, dupka.  Stałbym się pierwszym winnym, rozszarpaliby za zdradę grupy, która trzymając się razem, odgrywa rolę, jest mocna. Przecież oni, wbrew mej woli, oczywiście nie całkiem wbrew, zrobili mnie wodzem, wmusili władzę, sławią i żądają, bym ją wypełniał z korzyścią dla nich, czuwał, byśmy trzymali się razem, nie zaczęli sobie nawzajem rozdawać kopniaków. Gdybym stracił moc, też dostałbym kopa... I stałbym się  pierwszą ofiarą gilotyny… Właśnie wydałem dekret o wykonywaniu przy pomocy gilotyny kary dekapitacji za szczególnie ohydne i bestialskie zbrodnie.
- A przed plutonem egzekucyjnym kto stanie? – przerwał mu raptem Jerski i chciał zachichotać, ale słowa Prezesa powstrzymały jego chichot, bowiem On  rzekł:
- Ty, Jerski, ty staniesz. Zrobisz to dobrowolnie, nawet z chęcią staniesz. Pytasz za co? To ja ci zaraz udowodnię, żeś winien.
Prezes ze swego biurka wyjął książkę Jerskiego, otworzył na ostatniej stronie, podał mu, polecił:
- Czytaj zakończenie. Od tej linijki zacznij – pokazał palcem.
- W jakim celu, Przecież znam, sam to napisałem.
- Wiem, ale czy zdajesz sobie sprawę z wydźwięku  zakończenia? No, przeczytaj głośno i pomyśl. Zastanów się, jak mój lud może to odebrać.
- Lud nie czyta książek, lud ma to w…
- Czytaj – warknął Prezes, nie pozwalając Jerskiemu dokończyć zdania. Obraziłby lud, a już wiele ciemnych chmur zebrało się nad głową pisarza.
Jerski wziął do ręki książkę, odkaszlnął, czytał:

Scholarcha Chryzyp wróciwszy do domu, zastał służącą Cyntię pogrążoną w smutku, bliską łez.
- Cóż ci się stało, moja droga Cyntio, że się smucisz, na płacz ci się zbiera?
- Panie, mój wybawicielu, tobie zawdzięczam wolność, jedzenie obfite, ciepłe łoże… Wybacz, nie wyganiaj ze służby. Zawiniłam, nie dopilnowawszy osła. Sofista zżarł  figi, które miałeś zjeść przed udaniem się na spoczynek.
- A to niewdzięcznik. Dużo w tym mojej winy, miał dostać na wieczerzę jego ulubiony oset, zapomniałem kupić u handlarza. Gdzie ten niegodziwiec?
- Skrył się i porykuje z cicha, jakby mu coś dolegało. Pewnie się przeżarł. Może chce mu się pić? Dałam mu wody, ale tylko powąchał, odszedł, rycząc płaczliwie.
- Daj mu niemieszanego wina, niech popije winem, to mu przejdzie.
- To się nam urżnie, ucieknie do tej oślicy, tej… Wie pan.
- A niech sobie… Daj mu wina, słyszę, porykuje żałośnie.
Cyntia  specjalną oślą amforę napełniła winem niemieszanym, ustawiła przed progiem domostwa, zawołała osła. Ten zjawił się bezzwłocznie,  powąchał zawartość amfory, podniósł łeb, zaryczał radośnie, a nawet triumfalnie, a potem przykląkł na przednich łapach, pysk wsunął do amfory, chłeptał zachłannie. Scholarchę Chryzypa zdumiał apetyt osła, on pije jak zawodowy pijak, na dodatek skacowany. A może gdzieś w skrytości popija, włóczy się po mieście, gdy nie mam dla niego zajęcia, może zna miejsca, w których dają osłom wino? Takie miejsca za lat dwa tysiące z hakiem nazwą melinami…
I w tym momencie Chryzyp parsknął śmiechem obfitym, szczerym, ale rubasznym. Osioł podniósł łeb, wywinął chrapy, też się zaśmiał, przedrzeźniał swego pana, ale przestał, powrócił do picia wina, gdyż jeszcze pozostało trochę na dnie amfory. A śmiech filozofa nasilał się, nie potrafił przestać, Cyntia próbowała temu zaradzić, powstrzymać ten nieprzytomny śmiech swego pana, ale cóż mogła począć? Raptem scholarcha ucichł, z ust wydobywał się ponury charkot, na Cyntię padł blady strach, osioł też podniósł łeb, przyglądał się swemu panu, a jego ciałem poruszały drgawki, kopał nogami pustkę. Raptem filozof ucichł,  znieruchomiał. Cyntia rzuciła się na ciało pana, zaczęła nim potrząsać, wołając, panie mój, nie. o bogowie!... A osioł Sofista ugryzł scholarchę w tyłek, ale ten się nie poruszył, nie ożył, leżał martwy. Wtedy osioł podniósł łeb, zaryczał żałośnie, a potem pognał na agorę, ryczał przejmująco. Ludzie się zbierali na rynku, poznając, poznając rozpaczliwy głos osła filozofa Chryzypa. I pojęli, że stało się coś niedobrego z jego panem. Sofista z opuszczonym łbem ruszył do domu filozofa, a za nim tłum mieszkańców Aten. Scholarcha wciąż leżał pod kolumnadą portyku, nad nim, szlochając, stała służąca Cyntia.
- Co mu się stało? Zasłabł? Upił się?
- Nie żyje – mówiła Cyntia, zalewając się łzami. – Umarł ze śmiechu. Gdy osioł zaczął chłeptać wino niemieszane, przewracać oczami z zachwytu, uszami klapał do rytmu z siorbaniem, pana ogarnął śmiech, taki nieprzerwany, zachłysnął się pan śmiechem i umarł – opowiadała Cyntia, wciąż roniąc łzy, a osioł zaryczał płaczliwie, z nieprzebranym żalem.

Jerski zamknął książkę, położył na stoliku, patrzał na uśmiechniętą twarz Prezesa, z niepokojem czekając na Jego słowa, lecz Prezes milczał, być może oczekiwał, że pisarz sam dojdzie do wniosku, jak niestosowna jest ta końcowa scena powieści. Nie doczekawszy się samokrytyki autora, wybuchnął, a na tę chwilę znikł uśmiech z jego twarzy:
- Jak mogłeś coś takiego napisać! Umarł ze śmiechu, no! To oburzające. Wkładamy wiele wysiłku, by mieszkańcy naszego kraju śmiali się, chichotali, rechotali, rżeli, zarykiwali się, parskali, zrywali boki, pękali, tarzali się w śmiechu, kwiczeli i tak dalej. Albo tylko delikatnie, ujmująco uśmiechali się. A lubią się uśmiechać. Bezustannie i czule. A ty co, pisarzu? Kazałeś swemu bohaterowi umrzeć ze śmiechu. I czemu?
- Taka jest legenda – ten sławny stoik, jeden z największych filozofów epoki hellenistycznej, umarł ze śmiechu, patrząc na pijącego wino osła.
- Tak się nie może kończyć powieść, wykluczone. To defetyzm, czarnowidztwo, niewiara w powodzenie naszej sprawy, naszych dobrych zmian.
- Czyli co chcemy osiągnąć?
- Tego nawet nie wiesz? Ty, pisarz? To pytanie cię kompromituje. I fakt, że dwa razy przyłapano cię na jeździe rowerem. To niesubordynacja, pogwałcenie mego dekretu, jawna z niego kpina.
- Dlaczego mieszkańcy nie mogą jeździć rowerami?
- Bo mają obowiązek korzystania z samochodów. Wygodniejsza jazda, nie trzeba pedałować.
- Zbudowaliście piękne ścieżki rowerowe. Teraz są bezużyteczne.
- Nie my budowaliśmy, lecz nasi poprzednicy. Rowerami jeżdżą biedacy, których nie stać na samochód, a naszych obywateli stać na piękne, nowoczesne, hybrydowe auta. Rowerzyści nas kompromitują, więc nie pozwalamy. Ilością samochodów mierzy się zamożność społeczeństw. Zrozumiał?
Fryz milczał. Ta jego podróż po nagrodę wydała mu się jakąś nierzeczywistością, jakby snem. Lilli miała rację, mówiąc, nie jedź, dadzą ci kilka tysiączków na otarcie łez, damy sobie radę bez nich. Po co nam ich pieniądze, wprowadzą tylko nieład w nasze życie, niepokój, a może i wstyd, że połasiłeś się na ich pieniądze, podstępne srebrniki.
- Jeśli nie masz nic do powiedzenia, to żegnaj autorze „Śmiechu Chryzypa”.
Prezes przycisnął  guzik w leżącym na stole pilocie, weszło dwóch w różowych krawatach.
- Zabierzcie go do SP. Niech tam nad nim popracują – Prezes prztyknął palcami i kciukiem pomachał wymownie. - Bywaj, pisarzu –pożegnał go uśmiechem szczerym i życzliwym, a nawet czułym.
Gdy ci dwaj prowadzili go korytarzami Empireum, Jerski zapytał:
- Cóż oznacza ten skrót SP? – Nie spodziewał się, że mu odpowiedzą, jak do tej pory nie dowiedział się, co oznacza BIP. Kiedyś ktoś mu powiedział, no BIP, to po prostu BIP. Wszyscy tak mówią, nikogo nie obchodzi, co oznaczają te litery. Zdziwił się więc, gdy jeden z prowadzących go różowych krawaciarzy powiedział:
-  Literki SP oznaczają Salon Przedsenny. Tam pana przygotują.
- Do snu wiecznego – dodał drugi.
                                                                  
Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)