Szelesty czasu (II)
Jerzy Żelazny
Czas jest ojcem prawdy.
François Rabelais
2. CZAS RACZKOWANIA
Będzie tęgi chłop
Stary Napierski, czyli Napieraj, ojciec Rocha, stał przed drzwiami domu Proroków, czyli taty Edziucha i mamy Weronki i się zastanawiał, co powiedzieć. A chciał się przyjrzeć Weronce, gdyż od czasu narodzin nowego Proroka nie widział jej z bliska. Nie oczekiwał od niej żadnych czułości, jedynie przyjazny uśmiech, lubił przyjrzeć się majstrowej, pogadać, opowiedzieć śmieszny wic. Uważał ją za przystojną kobietę, więc się gapił i wzdychał tęsknie, a oczy mu wtedy napełniały się mgłą.
Zapukał i nie czekając na zaproszenie, nacisnął klamkę, pociągnął drzwi i ujrzał Weronkę z nagimi piersiami. Zmieszał się stary Napieraj tym widokiem, ale patrzeć nie przestał, a kobieta zamiast zakryć swą nagość, trwała z odkrytą piersią, jakby ją wzrok mężczyzny sparaliżował. Chciała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle, oniemiała. A Napieraj podszedł do znieruchomiałej kobiety, dotknął jej nagiej piersi, rzekł:
- Ładne masz cycki, Weronka, pozwól, że je ucałuję - ukląkł przed siedzącą, ale gdy jego wąsiska musnęły jej ciało, kobieta odepchnę głowę natręta, pisnęła lubieżnie. Napieraj zatoczył się, ale nie stracił równowagi, natomiast mocno się zmieszał i zawstydził. Kobieta podciągnęła ramiączka halki, zakrywając piersi, włożyła bluzkę.
- Wybacz, Weronka, ale masz tak kuszące cycki, musiałem dotknąć - zamilkł na chwilę, potem zapytał: - Karmisz jeszcze małego piersią?
- Karmię, a co wam do tego?
- Nic a nic. Chciałem sprawdzić, czy są tak jędrne, jak wcześniej…. No są, jakbyś wcale nie rodziła.
Napieraj podszedł do kołyski, w której leżał Jerzak, przyglądał się dziecku z jakąś nachalnością w oczach. Mały nie spał, machał rączkami, fikał nóżkami, sprawiając wrażenie, że się cieszy, bo ktoś na niego patrzy, pisnął radonie.
- Mogę wziąć małego na ręce.
- Weźcie, tylko ostrożnie, on jeszcze kruchy.
Stary Napieraj delikatnie wziął na ręce Jerzaka, mówiąc:
- Chodź, opa do wujka! Lubię takie małe knuzłe. A to będzie chłop na schwał ten twój Jerzak - zaczął huśtać dziecko.
- Skoro lubicie dzieci, to czemu nie macie wnuka? Wasz syn już dawno po ślubie. I co, nie śpią razem?
- Śpią, śpią, a jakże, aż łóżko trzeszczy, a Hanucha, synowa, pięknie pojękuje, miło słuchać. No i nic.
- Z was, sąsiedzie, to stary zbereźnik. Podsłuchuje, no! I czemu powtarzacie: „Kto ma pszczoły, ten ma miód, a kto dzieci ten ma smród”.
- Tobie powiem - to takie usprawiedliwienie ich niemocy, że się im nie udaje.
To powiedziawszy, znowu wpatrywał się w synka Weronki. - On już raczkuje? – odsunął od siebie dziecko, jakby chciał je położyć w kołysce.
Próbował, ale jeszcze za mały.
Napieraj położył dziecko na podłodze, opierało się kolanami i rączkami o dość brudne deski, tkwiło tak przez moment bezradnie, potem podniosło główkę, zerkając najpierw na matkę, potem na sąsiada, a ten rzekł:
- No, maszeruj, naprzód, dasz mały radę! – Dzieciak posłuchał, raczkując w kierunku otwartych drzwi. Zatrzymał się na progu, obejrzał się na dorosłych, patrzących na dziecko z podziwem, wyglądało, że chce się zapytać, czy maszerować dalej, na podwórze, na pobliską łąkę, nad bagno, w szeroki świat. Jednak matka podbiegła doń, wzięła go na ręce, przytuliła, mówiąc z zachwytem:
- Oj ty mój śliczny bobasku, już potrafisz raczkować. – A potem zerknąwszy z niepokojem na sąsiada, zapytała: - W jaki sposób skłoniliście Jerzaka, żeby zaczął raczkować. Jeszcze dziś rano próbowałam go nakłonić, ale na nic.
- Ba! – rzekł Napieraj, włożył kapelusz, coś bąknął na pożegnanie i wyszedł dumny, jakby zdziałał coś nadzwyczajnego.
Po śmierci Marszałka
Jerzak wytrwale raczkował, gdy zmarł Józef Piłsudski. W dniu pogrzebu Marszałka w kościele parafialnym miało się odbyć nabożeństwo żałobne.
- Nie pójdę – oświadczyła stanowczo mama Jerzaka. I dodała, uprzedzając pytanie cieśli: – Bo zmienił wiarę, porzucił nasz Kościół katolicki, poszedł do ewangelików. Żeby się rozwieść i wziąć sobie nową babę, bo stara mu się przejadła – zakończyła ze złością. I dodała: - W „Rycerzu Niepokalanej” pisali.
Nie lubiła mama Jerzaka Marszałka Piłsudskiego, wielbiła Witosa, bo jak został premierem, nie wyrzekł się wideł od gnoju – uzasadniała butnie.
Tata Edziuch skwitował jej słowa kwaśnym uśmiechem, ale nie wdał się w sprzeczkę o to, który z nich ważniejszy, bardziej zasłużony. Tylko oświadczył:
- A ja pójdę – głos taty Edziucha zabrzęczał zgrzytliwie, z ukrytym chichotem, jakby podczas żałobnej mszy zamierzał wyciąć jakiś numer. Czasami lubił zrobić coś głupiego.
Co on kombinuje? - zastanowiła się Weronka. Przestała się głowić, co zapowiada ten stłumiony chichot jej chłopa, nie miała czasu, poszła doić krowę Munię.
Na nabożeństwo żałobne Edziuch wymknął się cichaczem, nawet nie spostrzegła kiedy. Leoch ostrzegł matkę:
- Tata w odświętnym ancugu, ale boso podszedł drogą pod las.
- Boso? – jęknęła. – Wiedziałam, że obmyśli jakiś szpas, nie na darmo uśmiechał się głupio. Leoś, przypilnuj Jerzaka, a ja polecę, zawrócę go. Przecież to wstyd na całą wioskę - on, majster, boso do kościoła, ludzie, co to się porobiło? – Weronka zrzuciła z nóg drewniaki i boso pognała piaszczystą drogą pod las. Wołała, zatrzymaj się, stój! Przystanął dopiero w dołku, który dzielił drogę na część piaszczystą i zarośniętą murawą.
- Czego chcesz? Nie masz roboty? – warknął, ale miękko.
- Edziuch, boso wybrałeś się do kościoła? Bój się Boga chłopie, co ludzie powiedzą? Do kościoła trzeba w butach…
- Marszałek nie zasłużył, żebym zdzierał buty. Nie dał mi orderu. Taki chciwus.
Tata Edziuch był na wojnie polsko-bolszewickiej, opowiadał, że tłukł bolszewików kolbą karabinu, gdy zabrakło naboi, padali jak muchy pod packą. Upierał się, że zasłużył na order, co najmniej na Krzyż Walecznych, ale mu nie dali, podobno z listy odznaczonych skreślił go sam Piłsudski. Nikt nie wiedział dlaczego. Niektórzy mówili, że Edziuch zmyślił tę historię.
- Daj spokój żalom, co ci po orderze, on jeść ci nie da.
- Nie chodzi o jeść, ale o cześć - ukuł Edziuch sentencję.
- Phi, ale mi cześć, kawałek blaszki! Chodź, nad jezioro, usiądziemy na naszym pniu. Dawno tam nie siedzieliśmy. A za Marszałka pomodlisz się jutro, na niedzielnym nabożeństwie, też proboszcz odprawi za jego duszę.
Wyszli z dołka na wzgórek, droga tu porośnięta apetyczną trawą, krowa Munia chętnie ją skubała, posapując kontenta. Edziuch, gdy doszli do głównego traktu, ustrojonego brzozami, zatrzymał się, rozglądał, przysłuchując się szelestom drzew, zwłaszcza liściom brzóz. Potem złapał Weronkę za rękę, pociągnął w las i puścili się ścieżką po stromej skarpie ku jezioru. Zatrzymali się dopiero przy pniu sosny zanurzonym od wielu lat w wodzie. Usiedli na odziomku, który wystawał ponad wodę. Edziuch złapał Weronkę za rękę, głaskał, rzekł:
- Pamiętasz, zaczęło się od głaskania twej ręki, a skończyło… Skusiłaś i musiałem się żenić.
- Żałujesz? Ta Niemka, ta Inge lepiej ci smakowała?
- W życiu! Dobrze, że wtedy mi dałaś. Planowałem wyjechać na Pomry, pewnie bym się tam błąkał, tułał, jak ten chłop babki Chmielowej… Zostałem, bo mi zasmakowałaś. I Leoch był w drodze.
- Tak to się często zdarza, że grzech zmienia się w szczęście.
- Jak coś tak smakowitego można uznać za grzech? Tego nie potrafię pojąć. Bóg natchnął nas chęcią do kochania i zakazał, głosząc, że to grzech.
- Dałam ci przed ślubem kościelnym, więc grzech.
Edziuch miał dość tej gadki, więc powiedział:
- Ciekawe, czy pod tym pniem siedzą raki?
Weronka spojrzała na wodę koło ,pnia, zerwała się z piskiem i brodząc w płyciźnie, oddaliła się, wołając:
- Siedzą, jeden wysunął kleszcze, chciał mnie capnąć za pietę.
Edziuch pośpieszył za nią, objął i przytuleni chodząc w wodzie, śpiewali: „Idzie rak nieborak, gdy uszczypnie, będzie znak, wciąż otwiera kleszcze swoje, mamo ja się raka boję”. Trwało to dość długo, woda w płyciźnie była ciepła, przyjemnie w niej brodzić po kostki.
Opamiętała się Weronka, wyszli na brzeg.
- Wracajmy, Leoś opiekuje się gzubami, jeszcze coś zmalują.
- Spójrz na nasze nogi, ale zrobiły się białe.
- Jo, wypłukaliśmy je, brodząc w wodzie. To na część Marszałka. Szkoda, że się nam w drodze zabrudzą.
- Tylko piasek nam je oblepi, łatwo go strząsnąć.
W domu było gorzej. Ledwie weszli na podwórko, usłyszeli płacz dziecka i wołanie Leocha:
- Mamo, Jerzak narżnął w gatki i beczy.
Mama, cyca
Stało się to w niedzielę poobiedzie. Tata siedział przy stole i kurzył fajkę, a na drugim krańcu stołu syn Leoch ustawiał ołowiane żołnierzyki, przygotowując je do defilady, córka Kundzia siedziała na stołku pod ścianą, mama natomiast tam gdzie zwykle – na małym szymelku, plecy opierając o kafle kuchennego pieca, czyli platy. Były ciepłe, mama lubiła wygrzewać plecy. Jerzak siedział na kolanach Kundzi i usiłował chwycić siostrę za nos, ale nie mógł dosięgnąć. Tata przygląda ł się dzieciakowi z uwagą, był ciekaw, czy da radę wetknąć paluszek w dziurkę nosa dziewczynki. I nagle tacie wymsknął się pierd, cienki, choć donośny, długi i jakby zakręcony. Zupełnie niepodobny do codziennych odgłosów, gdyż zwykle były krótkie, głośne, przypominały wystrzał z armaty. Wydawało się, że zapowiedział ten wydłużony, niejako dystyngowany pierd taty zdarzenie niezwykłe, raczej radosne i zdumiewające. Leoch zaśmiał się krótko, ale szczerze i z aprobatą dla wyczynu taty. Kundzia piskliwym chichotem wzmocniła to wrażenie.
- O niechże cię!… - wyraziła mama zachwyt swoim ulubionym okrzykiem.
A Jerzak przestał się interesować nosem siostry, wiercił się na jej kolanach, zsunął się z nich i raczkując, przesuwał się ku mamie, a podnosząc głowę, poruszał wargami, jakby chciał zawołać, mamo, weź mnie. Weronka jednak się nim nie interesowała, wyczyn taty oszołomił ją i nadal trwała w zachwycie. Przebudziły ją słowa taty:
- Ten dzieciak na tej brudnej podłodze… - nie dokończył, tylko wypuścił z ust obfitszy kłąb fajkowego dymu.
- Miałam wyszorować z rana, ale mi zeszło przy obrządku - usprawiedliwiła się.
Jerzak obrócił głowę i spojrzał na tatę, zdawało się, surowym wzrokiem, jakby chciał wesprzeć mamę i powiedzieć, czego się czepiasz, nygusie, mogłeś podnieść dupę i wydoić krową, dać świniom żreć, kurom rzucić ziarna, kaczkom do korytka nasypać poszturanych kartofli obsypanych otrębami. Potem odwrócił głowę i raczkując dzielnie, zbliżył się do matki. Chwycił za skraj spódnicy, pociągnął i zawołał:
- Mama, cyca!
Domownicy oniemieli z podziwu – to były pierwsze słowa, które udało się Jerzakowi wypowiedzieć wyraźnie, z powagą.
- To on potrafi już mówić? Nie za wcześnie? – dziwił się tata Edziuch. I dodał: - Wyrośnie na najmądrzejszego Proroka.
W oczach mamy Weronki pojawiły się iskierki szczęścia i dumy.
- Och ty mój kochany żarłoku – podniosła synka i sadzając go na kolanach, obnażyła pierś. Jerzak gorliwie, posapując, przyssał się do sutka, ssał z apetytem, z przymkniętymi oczami. Nikt się nie odezwał – w ciszy przyglądali się ssaniu dzieciaka – opróżnił jedną pierś, potem zajął się drugą, a gdy skończył, zasnął na kolanach matki.
Po latach, a właściwie do końca dni swoich, upierał się, że pamięta to swe zawołanie: mama, cyca, w owo niedzielne popołudnie, gdy tata Edziuch puścił niezwyczajnego bąka.
Hej, boćku, nie leń się!
Gniazdo uwite na dachu domu czekało na powrót boćków zza morza. Tata Edziuch przed laty umieścił tam koło od starej bryczki wuja Tylocha. Miało ułatwić bocianom urządzenie gniazda. Ptaki przyjęły ofertę i jednej wiosny zbudowały piękne gniazdo, osiedlając się na domu Proroków, po czym triumfalnym klekotem obwieszczały każde nowo zniesione bocianie jajo.
– Boćki, gdy siedzą na dachu, to piorun nie trzaśnie w dom – cieszył się tata.
Kundzia siadała w kucki na podwórzu i zadzierając głowę, przyglądała się ptakom poprawiającym gniazdo, które podczas zimy zostało nieco uszkodzone przez wiatry i śnieżyce. Dziewczynka wołała:
- Hej, boćku z czarnym ogonkiem, nie leń się, przynieś nam dziecię, chcę mieć siostrzyczkę.
Ptaki jednak nie zwracały uwagi na wołanie małej, zajmując się gniazdem. Albo odfruwały na łąki, nad Trzciniak, łowiąc żaby, zaskrońce i inne pełzaki. Gdy wracały, Kundzia podglądała je, wypatrując zawiniątka z dziecięciem. Świadkiem tych wołań był Jerzak, który z zapałem raczkował na podwórzu, jakby się szykował do wyścigów w raczkowaniu maluchów. Na prośby Kundzi, by bociek przyniósł siostrzyczkę, Jerzak przystawał, spoglądając na gniazdo boćków z uwagą, ale milczał wyniośle i ani razu nie zableblał, widać sprawa pojawienia się nowej siostrzyczki była mu obojętna.
Inaczej było z Leochem - on już nie wierzył w bociany ani w świętego Mikołaja, naśmiewał się więc z siostry, mówił:
- Ty nie pros boćka, lecz tatę, niech mamie zrobi duży brzuch. On w portkach ma specjalny dziób do robienia brzucha mamie - śmiał się. – Każdy chłop ma taki dinks…
- Ty też? Pokaż.
- O, jaka ciekawa – szydził Leoch. – Za smarkata jesteś, żeby ci pokazywać. W bociany wierzy, a już by chciała oglądać chłopacki wisiorek.
Kundzia obrażona uciekła do kuchni, wtuliła twarz w fartuch matki i zaczęła płakać. Weronka domyśliła, że łzy dziewczynki to sprawka Leocha. Cisnęła nóż do kipki, przerwała obieranie ziemniaków, wyjrzała na podwórze, krzyknęła:
- Coś ty jej zrobił, ty diachle rogaty! Jak tylko skończę gotowanie obiadu, to ci werżnę na dupę, bo się psocisz małej, co za lontrus niewarty!
Leoch milczał taktycznie i wcale się nie przeląkł, wiedział bowiem, że matka wkrótce zapomni o obietnicy.
Co napisał Jerzak
Była sobota pod wieczór. O tej porze wracał tata Edziuch z roboty. Leoch warował na niego przy furtce, żeby pierwszy opowiedzieć tacie, co się wydarzyło w domu przed południem.
- No powiedz, skoro czekasz na mnie przy furtce – tata domyślił się, czemu Leoch wyszedł mu naprzeciwko.
- Jerzak napisał na ścianie…- zaczął chłopak z powagą.
- Napisał – przerwał mu tata głosem niedowierzającym. – Co napisał? No mów! – ponaglił go, bo chłopak zamiast opowiedzieć o zdarzeniu, chichotał, zakrywając twarz rękami.
- Kiedy się wstydzę. I będziesz się złościł.
- Nie będę. Mów, skoro zacząłeś.
- Na ścianie nabazgrał dupa, ale ja go nie nauczyłem tego słowa – zastrzegł gorliwie Leoch.
Tata Edziuch oparł rower o ścianę domu i szybkim krokiem wszedł do jego wnętrza. Przeszedł przez kuchnię, zerknąwszy na krzątającą się przy placie mamę Weronkę, otworzył drzwi do sypialni, gdzie siedząc na kocyku, Jerzak bleblał zapalczywie, jakby się z kimś niewidocznym przekomarzał lub wykładał swoje rację.. Zobaczywszy ojca, wołał wyraźnie i zapałem - tata dupa, tata dupa. Umilkł i po dziecięcemu zachichotał. Ucichł, gdy do izby weszła mama Weronka.
- Mówił Leoch, że mały pisał po ścianie. Nie widzę.
- Przecież wytarłam.
- Ale jak pisał, przecież nie zna liter. I czym pisał, kredkami?
- Czym? – mama Weronka parsknęła śmiechem. – Zrobił kupę, a potem mazał palcem po ścianie. I wyszło, jakby chciał napisać słowo dupa.
- Skąd zna to słowo? Leoch albo Kundzia go wyuczyli? Leoch zarzeka się, że nie on, więc Kundzia? A może to ty? Mówiłam, żeby nie wymawiać przy małym brzydkich słów.
- Ja? Przecież byłem w robocie.
- Wiem, kiedy je usłyszał i zapamiętał. Bystry chłopak! Wczoraj głaskałeś mnie po pupie, powtarzając – moja niezdarta dupa, a jaka smaczna ta dupa jak jabłuszko… Jerzak przysłuchiwał się z otwartą buzią. Dzisiaj, gdy poprawiałam mu w kołysce posłanie, dotknął mego pośladka i zawołał - dupa. Nie mogłam powstrzymać śmiechu, a on jeszcze raz…. A gdy wyszłam, narżnął w pieluchy i mazał po ścianie.
- Uważasz, że zapamiętał to słowo, gdy pieściłem twoje cudo?
- Cudo, cudo – zawołał dzieciak, popiskując radośnie.
Tata Edziuch z przejętą twarzą wyszedł do kuchni.
- Wyrośnie, na najmądrzejszego Proroka – rzekł tata Edziuch wciąż z przejętą twarzą..
Prorok na topku
Nikt się nie spodziewał, że stanie się to tamtego dnia. A jednak stało się - Jerzak dokonał tego wyczynu niespodzianie i niejako z nonszalancją.
Do tamtego dnia sprawa sikania małego Proroka, jak również załatwiania grubszych potrzeb, była kłopotliwa i nieprzyjemna – rzadko udawało się zapobiec, by Jerzak nie nasikał w świeżo wciągnięte majteczki albo nie narżnął w pieluchy. Wprawdzie mama Weronka stosowała zabiegi profilaktyczne, ale były mało skuteczne. Chwytając Jerzaka za uda, unosiła go nad wiadrem przeznaczonym do tych spraw, zachęcała go: - No, psipsiaj, psi, psi, psi! Albo gdy chodziło o grubszą konsystencję, nawoływała: - Eaj, eee, eee! - Nie zawsze te wysiłki matki przynosiły oczekiwany rezultat – Jerzak w najmniej stosownej chwili sikał w majtki lub wypełniał je na gęsto.
Tata Edziuch kupił mu w mieście elegancki topek, bo ten używany przez starsze rodzeństwo gdzieś się zapodział. Podejrzewano, że Paciurajda, włócząc się po podwórku Proroków, buchnął go dla swej najmłodszej córki, nazywanej Pućką. Topek od kilku tygodni wisiał na sztachecie płotu, wietrząc się, oczekiwał na czas, gdy będzie przydatny dla najmłodszego Proroka. I zmilknął. A tego dnia widziano Paciurajdę włóczącego się w pobliżu. Często wchodził na podwórze Proroków i zaglądał w różne katy. Gdy go pytano, czego tu szuka, odpowiadał: - O, psiakość, znowu się pomyliłem, te chałupy są do siebie podobne, można zabłądzić.
Edziuch, gdy go spotkał, mówił wprost: - Chcecie coś ukraść, kurę albo kaczkę a może królika? Ja was znam pod tym względem…
- Oj, panie majster, tak się nie godzi posądzać człowieka… - Jeszcze coś dodawał, ale bełkotał niezrozumiale.
Nie można było sprawdzić, czy Pućka siada na topku Proroków, gdyż Paciurajdy nikogo nie wpuszczali do swego domu. Gdy się ktoś zbliżał do ich chałupy, zauważała intruza Paciurajdka, siedziała bowiem pod oknem i przędła wełnę na zarobek. - Lezie ktoś! - wołała. Wtedy wychodził na zewnątrz najstarszy syn, piętnastolatek, Michał, zwany garbatym Michem, i pytał: - Czego? Jeśli ktoś przyszedł po uprzędzoną wełnę, wołał matkę. Ta wynosiła przygotowane motki wełny, pieniądze za usługę wkładała do kieszeni fartucha i wracała do izby, siadając przy kółko, na którym przędła przez całe dnie, czasem w nocy.
Tata Edziuch machnął ręką na stary topek, i zdecydował: - Kupię inny, należy mu się elegancki. – I nabył na targu w mieście używany, ale jak nowy, z porcelany, przystrojony kwiatkami. Podobno sikał weń jeden z małych Działyńskich, którzy bywali w tych okolicach. Miał więc topek Jerzaka genealogię hrabiowską.
Edziuch postawił owo piękne i wysłużone naczynie w kuchni na poczesnym miejscu, stało tam dwa dni, oczekując na zrobienie go naczyniem użytecznym dla najmłodszego Proroka. Jerzak, który pląsał na czworakach po kuchni, kilka razy zbliżał się do nocnika, przyglądał się uważnie, jakby chciał dociec, w jakim celu postawiono ten wykwintny pojemnik w takim miejscu, by każdemu rzucał się w oczy. Dotykał go, głaskał, chciał się chyba z nim oswoić albo przekonać, czy jest mu przyjazny.
I tamtego dnia raczkując bez majtek, zbliżył się do owego historycznego topka i nagle na nim usiadł. Nikt nie zauważył, jak to zrobił. Spostrzegli dopiero, gdy na nim siedział, nadymając pokraśniane policzki. Spoważniał na chwilę, jakby dokonał w tym momencie coś niesłychanie ważnego, a potem podniósł się, zrobił kilka kroków w pozycji wyprostowanej, a potem opadł na czworaki i gnał w tej pozycji w kierunku drzwi wejściowych, te były otwarte na szerz, minął sień, zatrzymał się przy drzwiach z sieni na podwórze. Te były zamknięte, więc znowu stanął na dwie nogi, dosięgnął klamki, uwiesił się na niej i tym sposobem otworzył drzwi i miał przed sobą przestrzeń całego podwórza, a nad nim niebo kuszące swym bezkresem.
Mama Weronka zajrzała do topka i zawołała zachwycona:
- O niechże cię, synku! – i wyjawiła powód swego zachwytu: - On nasikał do topka!
Wyszła na próg domu, by się przyjrzeć bohaterowi zdarzenia, a on na czworakach posuwał się na przeciwległy kraniec podwórza, który był łagodnym wzgórkiem porosłym murawą. Jerzak usiadł gołym tyłkiem na trawiastym wzniesieniu, rozglądał się z błyskiem w dziecięcych oczach, jakby chciał zawołać: - Podziwiajcie mnie, zrobiłem to, o co zawsze były pretensje, narzekania, a jeden raz dostałem klapsa w dupę.
Tata Edziuch wyszedł ba próg, a spojrzawszy na syna, orzekł:
- Zuch, chłopak. Będzie dobrym majstrem.
Zbiegły się kury, obstąpiły Jerzaka, zachowując bezpieczny dystans, dziobały między źdźbłami murawy, co jakiś czas zerkając na dziecko. Przyszła też kwoka z gromadką kurcząt. Nie przestając kwikać, zatrzymała się też we stosownej odległości, natomiast kurczęta podbiegły ufnie do dziecka, wchodząc mu na nogi, starały się z małym zaprzyjaźnić. Wkrótce między małym a kurczętami rozkwitła komitywa zuchwale i beztrosko. Tylko kogut stał nieco z dala, uważnie i czujnie obserwował scenę zadzierzgnięcia relacji przyjaznych między malcem a kurami, zwłaszcza pisklętami. I widać był kontent, gdyż zapiał wyniośle i z dużym kunsztem.
Jerzy Żelazny
Przeczytaj też u nas opublikowaną w odcinkach powieść Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)