„Śmiech Chryzypa” (odcinek szesnasty)

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 26.03.2021 Печать E-mail

Jerzy Żelazny

 

WIECZORNY DZWON

Myliła się Truda, ci dwaj, w tym czasie, gdy wjechała w las, wyprzedzili ich, czekali w posiadłości Gregora, nie ujawniając swej tam obecności.
- Jedziemy do Gregora, już mówiłam – powiedziała Truda, uruchomiając silnik. - To już niedaleko. Prześpimy się, zjemy  śniadanie, wrócimy, gdy się w mieście nieco uspokoi, opadnie kurz. Władze ustalą, co się stało bez potrzeby przesłuchiwania nas. 
- A któż to jest ten Gregor? – niepokoił się Jerski. - I jaki kurz opadnie, o czym ty mówisz, Trudchen, do cholery?
- Nie mów do mnie  Trudchen. To zdrobnienie może używać tylko Juras. Bo on mnie wyciągnął od saksońskiego bauera, u którego z ziemi wgrzebywałam szparagi. To ciężka harówa, krzyż boli, ręce, nawet dupa, bo trzeba się schylać.   Jurasa spotkałam na targowisku, gdy sprzedawał te swoje cudactwa. Wywiózł mnie z tego piekła szparagowego, wziął do domu, dał kąt do spania, pokochał – niepytana opowiedziała fragment swego życiorysu, przemilczając istotne i ciekawsze momenty.
- Nie przesadzaj, Trudchen. Ja bym miał pokochać takie  przemądrzałe babsko - oburzył się Karniewski, ale to ostatnie słowo wypadło miękko, czule.
 - No, ładnie, ale po co jedziemy do tego jakiegoś Gregora? I powiedz, Jurasku, czemu wyciągnąłeś mnie z tego waszego KWAK-u, wplątując w jakieś operacje, a może batalie, czy proceder zwalczania, a raczej unicestwiania, bezdomnych pijaczków, kloszardów i innych zasrańców. I to w wyrafinowany albo bzdurny sposób, a na pewno zbrodniczy. Czy my teraz będziemy ciągle uciekać i co rusz natykać się na czyny haniebne? I po co jestem wam potrzebny? Ja się nie nadaję na terrorystę.
- Terrorysta! Cóż to ci skacze po głowie? Masz patrzeć,  żebyś  wiedział jak tu jest – zamiast Jurasa odpowiedziała Truda. On milczał, jakby był bezwolny w rękach Trudy. – Tobie zdaje się, że śnisz, że to, co powoli odkrywasz, jest snem. Chcę cię  przebudzić, żebyś jako pisarz  dał świadectwo. Bo dzieją się wiekopomne sprawy.

Przed północą byli na miejscu, czyli w gospodarstwie agroturystycznym Gregora. A niech to, zachwycił się Fryz - zabudowania wokół obszernego podwórza przypominały mu te w Rosochach, tylko tamte, gdy odwiedził ostatnim razem Jurka, a to przecież dość dawno temu, były zaniedbane, rozpadały się, tutaj wszystko mieniło się porządkiem, nawet specyficzną elegancją, chodniki wyłożone kostką brukową, podobnie parking, na którym stało kilka samochodów osobowych i jeden dostawczy. Między chodnikami rosła trawa upstrzona  chwastami, w których poczesną rolę wiódł mniszek mieniący się żółtymi kwiatami, kwitły obficie, a wiele już przekwitłych bieliło puszystymi rzęskami dmuchawców. Z domu, który niegdyś mógł być leśniczówką, dość sporą, z dużym poddaszem przemienionym, jak się za chwilę okaże, w salę balową; to stamtąd  dolatywała muzyka, owe tango, które słyszeli, nim  rozpadła się rudera w mieście, będącą salonem i sypialnią przeróżnych mętów oraz meliną Jurasa i Trudy, do której spraszali trunkowych przyjaciół i nieprzyjaciół. Fryz pomyślał, to dalszy ciąg tamtego tanga z rozpadającej się rudery, chyba wniknęliśmy w jakąś nierzeczywistość, w piersiach mu zadrgał  niepokój, czyżby ten dom też się miał za chwilę rozpaść, ale uspokoił się, dom wyglądał solidnie, nie przypominał nadpróchniałej rudery, przeciwnie – zgrabny i solidny dworek.
- No, tośmy nieźle trafili, muzyką nas witają, tangiem… Znowu to wredne tango – powiedział Juras, a jego twarz pokrył frasunek, więc przypominała któryś przez niego wyrzeźbiony świątek.
W piersiach Fryza wzmogło się kwilenie niepokoju, rozsierdził się smutek i przypomnienie, iż z owym tangiem związane są niedobre zdarzenia - Łucję, swoją pierwszą miłość, trzymał w ramionach ostatni raz przy dźwiękach tego tanga. A przecież uwielbiał tę melodię, ten smutek też, chętnie współczuł Łucji, bo ten lekarz zdążył narobić jej bachorów, czwórkę, co rok prorok,  i umarł długo przed nastaniem zarazy, została wdową na długie lata. Czasem, gdy rozmyślał nad jej losem, to ogarniało go nie tylko współczucie, ale i cierpienie, jakiś ból go dopadał, dusił, ale nikł na szczęście, zmieniał się w satysfakcję – wzgardziłaś mną, a ja doznałem szczęścia z Lilli, jak dobrze, że w tamtym czasie pojechałem za rzekę w wujowym kapeluszu słomkowym, a ten chociaż pofrunął z wiatrem, baraszkował w nurcie królowej rzek, stał się pierwszym impulsem naszego związku z Lilli. I Fryz nagle jakby się ocknął, o czym ja myślę, jakieś sentymentalne wspomnienia, a za chwilę nie wiadomo, co się wydarzy.
Czekali pod domem, wysłuchując dźwięków tanga, dopiero po chwili podszedł do nich mężczyzna ubrany w niby mundur leśnika, ale bez dystynkcji, natomiast ozdobiony akselbantem, zwisającym od prawego pagonu ku kieszonce na tymże boku. Ukłonił się, mówiąc:
- Witam szanowną panią i szanownych  panów. Proszę wejść na górę, pan Gregor oczekuje.
Na schodach Juras zapytał Trudę:
- Dzwoniłaś, uprzedzając Gregora, że przyjedziemy? Prosiłem, żeby nie…
- Ależ nie uprzedzałam, nie dzwoniłam. Nie wiem, czemu August, no, ten dozorca, powiedział, że Gregor czeka. Przypuszczam, że ma nakazane, aby wszystkich przybyszów witać tymi słowami.
Weszli do sali, pewnie balowej, a przynajmniej na ten wieczór, a może i na dłużej, urządzono w tej obszernej izbie miejsce do tańców. Stali chwilę przy wejściu, chyba nikt ich nie zauważał, byli zajęci tańczeniem przy dźwiękach syntezatora, na którym grał, jak go później przedstawiono przybyłym, profesor Krzysztof Kinkopf, zwany też Trzęsący Pałą, gdyż grając na fortepianie potrząsał do taktu głową, co było dość pocieszne. Grał melodię Ostatniej niedzieli  i też potrząsał głową, ale nikomu to nie przeszkadzało, byli pochłonięci tańcem tak niezmiernie, że zdawało się, iż cały świat wtopił się w ten taniec, a w melodię wniknęły wszystkie sny, marzenia, blaski słoneczne, lśnienie księżyca w towarzystwie mgławic  gwiezdnych, smutek pożegnań, wszelkie tęsknoty i beczenie samotnego barana na jesiennej łące. Jedna z tancerek z rudą koafiurą, obejmował ją dryblas o zakazanej facjacie, ale uśmiechniętej i czujnej – wymknęła się z objęć  swego partnera, podeszła do Jerskiego, dygnęła, powiedziała z uśmiechem oferującym kobiecą gotowość:
- Można prosić?
Fryz bez namysłu podał jej dłonie, zachowując bezpieczny dystans, chociaż jej piersi osmyknęły się czasem o tors partnera zadziornie łaskocząc. W pisarzu krew zaczęła od tych dotknięć szaleć, ale trzymał się mocno, w myślach mnąc jedno zdanie, za stary jesteś Fryzku, żeby... Natomiast porzucony partner owej damy podszedł do Trudy, skłonił głowę, rzekł szarmancko: 
- Zapraszam do tanga…
- Spierdalaj, kurwa – warknął Juras, chwycił Trudę w pół i zaczęli tańczyć.
- Oj nieładnie tak się odzywać – przytrzymał  Jurasa za rękaw.
- A kim ty jesteś? Łapsem. Nie zasługujesz na lepsze słowa. A ja wyrzeźbiłem postać Prezesa…
Truda wsparła swego partnera gorącym uśmiechem.
Sponiewierany słownie gość odsunął się, wyciągnął z kieszeni różowy krawat, zawiązał go pod szyją, stanął pod ścianą, opierając się plecami, twarz przystroił uśmiechem, przez który przebijała złość. Jego najwyraźniej kompan, obściskujący kobietę o rozkosznym wygięciu tyłka, z uśmiechem bezustannym, ruchem ręki nakazał mu, by się uspokoił. Posłuchał, przygasł, podszedł do szwedzkiego stołu, ze sporych rozmiarów salaterki na talerzyk nałożył sobie sałatki warzywnej, zaczął jeść, przedtem wypijając kieliszek cytrynówki.
Partnerka Fryza po kilku tanecznych figurach, skróciła dystans, przylgnęła bujnymi wdziękami do ciała mężczyzny, a ten nie protestował, tańczył z powagą, jak przystało wielkiemu pisarzowi. Tancerka kusiła półgłosem, uśmiechnij się, mistrzu, będziesz milszy. Widziałam cię w telewizji, od razu poznałam, gdy tylko wszedłeś, a w telewizji cudownie się uśmiechałeś. Kazali ci? O, widzisz, potrafisz, jak fajnie! Chcesz, bym cię wzięła do mego pokoiku? Jest przytulny, różowe zasłonki, będziemy się kochać… Pani, co też pani, jestem stary, te rzeczy…  Ale fajny staruszek z ciebie i gieroj, do mego wzgórka łasi się coś fajnego, twardy i czuły, zdatny do miłosnych wtuleń. Taki sławny jeszcze mnie nie bzykał, chcę się przekonać, jak to jest. O, znowu czuję, jak o udo moje się ociera, zaleca się,  fajnie w portkach ci bryka, staruszku,  zbereźniku.
 Wyglądało, że tańczą tango milonga. Muzyk ujrzawszy ten manewr rudej  tancerki, zmienił melodię, zabrzmiało Tango milonga, ale zdołał zagrać tylko kawałek tej melodii, oburzył się bowiem najważniejszy tancerz, to znaczy sam Gregor Latos, zawołał:
- Miała być To ostatnia niedziela grana ustawicznie, choćby do świtu, do zatracenia. A potem od początku…  I da capo al fine – wołał głosem bulgoczącym. Profesor Kinkopf  ripostował:
- To też tango Petersburskiego, ale dosyć grania, trzeba przywitać wielkiego pisarza, Fryza Jerskiego, wyrwać go z objęć tej żarłocznej i nienasyconej rudej pięknotki, tej Elwiry. Witam mistrza pióra…
- To on pisze piórem, nie na  komputerze? – zdziwiła się ta z wypiętym tyłkiem.
- Pan Fryz Jerski tutaj? – Gregor porzucił swoją damę i pospieszył przywitać się z przybyłymi. - Cóż za zaszczyt, wielki pisarz w mojej skromnej posiadłości. Witam cię, Dawidzie. Fajny pseudonim wymyśliłeś.
- Kim pan jest, że znasz moje imię,, nie posługuję się nim od dawna.
- Pokazywali cię przecież w telewizji. Gęba twoja wydała mi się znajoma. Zasięgnąłem języka… Wiesz, są tacy, co tropią u różnych znanych osób pochodzenie żydowskie. Zwróciłem się do nich i trafiłem w dziesiątkę. – Ty jesteś dawny Dawid Fryzjerski, przechrzczony Żyd. Przecież u nas prawie u każdego pisarza bulgocze w żyłach żydowska krew, jeśli nie całkowita, to jej domieszka w jakimś tam procencie.
- Pleciesz Grzechu – rzekł Juras i się lekko nabzdyczył. – Owszem, nazwisko zmienił, bo nie chciał, żeby kojarzyło się z mistrzem grzebienia. Powiadasz Żyd, skąd ci przyszło do głowy. Jego ojciec był klafciarzem, Żydzi za taki fach się nie brali, za ciężki. I popatrz na jego nos? To ma być żydowski nos? Taki zadarty zobaczysz na każdym portrecie Kościuszki.
- Nos  nieważny. Już w młodości zasłaniał się tym nosem kościuszkowskim.
- Panie Latos, szefie, skończ z tą antysemicką gadką – wtrąciła się do rozmowy Truda. – Przecież uwielbiasz muzykę klezmerską.
- Jaki on Latos, ale się przechrzcił, przecież to Grzegorz Łatuszek, vel Łatuszyński, pod tym nazwiskiem wydał jedną powieść, marną poznaję łapserdaka, wywijasa. To są jego te chałupy? – ożywił się Fryz. – Sporo nakradłeś – rzucił trochę bezmyślnie oskarżenie, ale zaraz się wycofał. – Wybacz, Grzegorzu, tak mi się głupio chlapnęło, ale dzisiaj taka gadka powszechna, jeśli ktoś trochę ma, to nakradł, władza lansuje takie poglądy… Odwołuję wszystko, co przed chwilą powiedziałem. I wybaczam ci te ciągoty i aluzje antysemickie,  wiem, że  nieszczere, szczeniackie. I żeby przypodobać się plebsowi, głupolom wodzonym po wertepach myśli przez politycznych cwaniaków.
- Zakombinował i to jego ten elegancki szajs – potwierdził Juras. - Dorobił się podczas zarazy. Poprzednik zbankrutował, wykorzystał koniunkturę na cwaniactwo, kupił za grosze, dobrze pokręcił  baśką i ma. A czy to zakombinowanie można nazwać złodziejstwem, nie mnie o tym sądzić, ale to chłop w porządku, też pisarz przecież.
- A mam, a co się nie podoba? Ech, pogadamy, Dawidzie, skoro do mnie zaglądnąłeś, to ci powiem, co wiem. Tyś mnie za młodu zadenuncjował. I zrobiłeś przysługę. Co, nie lubisz tego imienia i dawnego nazwiska. Ja też jakiś czas pisałem się inaczej, kazali za poprzedniego reżimu… Jak wysoka ta twoja nagroda? Będziesz przy forsie nareszcie?
Profesor Krzysztof Kinkopf wrócił do syntezatora, stał przy nim chwilę, rozglądał się wokół, jakby raptem dojrzał rzecz niezwykłą, zdumiał się czymś, wsłuchiwał się w jakiś dźwięk brzmiący jasno, ale jak przestroga, która nadleciała z daleka. Potem przeleciał palcami po klawiaturze od basów w górę…  I zagrał początek piosenki, która w sali wznieciła spory popłoch. Jerski słysząc te melodię, szepnął: - O, ja … Ale dalsze słowa zagłuszył mu sznapsbaryton profesora:
Wieczorny dzwon odezwał się,
Gdym pierwszy raz całował cię.
Fryz w jakimś natchnieniu albo olśnieniu włączył się do śpiewania, zaczął drugim głosem, ale były to inne słowa, niż te, które zwykle śpiewano:
Wieczorny dzwon, ostatni raz,
usłyszeć chcę. W dolinie wiatr
rozniesie ton. I inny bard
zastąpi mnie. I już nie ja,
choć bardzo chcę, lecz będzie on
śpiewać przez łzy -  wieczorny dzwon.
I o dziwo, wszyscy obecni włączyli się do skleconego naprędce chóru, chociaż ze słowami gubili się, każdy znał nieco inne. Tylko ta melodia brzmiała lirycznie, ale ponuro, jakby ktoś szedł na zagładę, a wokół cienie martwych i żywych ciągnęły bez końca na wzgórze. Fryz miał w  oczach łzy, czym się sam zdziwił, jak i inni, ale Juras rozumiał Fryza, ale dlaczego rozumiał i co rozumiał, tego już nie wiedział. Gregor podszedł do okna, przystawiwszy głowę do szyby, starał się dostrzec coś w mroku. Jego partnerka przytuliła głowie do ramienia Gregora i też wpatrywała się w mrok. A melodia wciąż płynęła niczym czarne obłoki po błękicie nieba, ciężkie od deszczu, który powinien lunąć, ale na niebie gwiazdy powstrzymywały chmury, nie potrafił przywiać ich wiatr.
Tylko ci dwaj - ten jeden, co chciał tańczyć z Trudą, ale został skarcony przez Jurasa, i ten drugi, co emablował panią o wypiętych pośladkach, jakby chciała je zgubić - wciąż się pożywiali sałatką warzywną, pili cytrynówkę. Miny ich były smutne, ale przecież się uśmiechali, jednak zza uśmiechów wychylał się smutek zawzięty, adekwatny do roli, jaką tu spełniali. Stojąc przy stole szwedzkim, zajadając, co nie przeszkadzało im obserwować z uporem śpiewających, jakby chcieli wedrzeć się w ich myśli, odgadnąć kto w jakiej intencji śpiewa.
Gdy pieśń ucichła, nastała pauza, z którą nie wiadomo było, co uczynić, Ruda Elwira przystąpiła do urzeczywistnienia kaprysu uszczęśliwienia swymi wdziękami pisarza Fryza Jerskiego. Szepnęła, chodź, kochany, tylko piętro niżej, mam tam czuły pokoik z różowymi zasłonkami, wynajmuję, jutro muszę opuścić, bo skończył mi się kontrakt, więc tylko tej nocy mogę, a wnet się skończy ta cudownie śniona noc, jutro odjeżdżam w dal… Pociągnęła Fryza, poszedł z nią bezwolny schodami na parter, a tam do pokoiku; rzeczywiście, zasłonki napełniały izdebkę ciepłym różem, legli na łóżku, Fryz poczuł na całym ciele gorąco, gdy go przygarnęła rozkosznym łonem i zaczęła manipulować przy jego spodniach, chcąc się sama obsłużyć.  Już się miało to stać do sedna, ale Jerski usłyszał głos: - Fryzku, nie! Nie rób tego, nie pozwól! Ona ma czarne majtki, nie znosisz czarnych majtek. -  Zerwał się, rozglądał po izbie, byli sami, ale głos wyraźnie należał do Lilli.
- Nie mogę, Lilli tu ś jest, słyszałem jej głos, napomnienie. Ja jej nigdy…
Pozapinał spodnie, nawet nie spojrzał na tę, która była chętna, wrócił na salę balową, a tam profesor Krzysztof  Kinkopf grał znowu Ostatnią niedzielę, ta melodia przewijała się przez całą noc, była niby jakieś memento… Znowu tańczono, a na podłodze, suficie, na ścianach snuły się cienie nieco przyduszone chichotem.
 Truda objęła Jerskiego za szyję, mówiła półgłosem: - Fryzku, kochany, wróciłeś, pięknie, nie dałeś się skusić tej rudej dziwce. Usiądź, odpocznij, napij się, to cię wzmocni, ale nie tej ohydnej cytrynówki, ale naszej przepalanki, mam w torbie, Juras wziął z sobą, zaraz ci wleję. – I Truda  napełniła kieliszek, który też wyciągnęła ze swej niewielkiej, ale przepastnej torebki. Przywołała Jurasa, który od pewnego czasu wpatrywał się w  trwający wciąż mrok za oknem. Zbliżywszy się do Trudy, rzekł – Nie za długo trwa dzisiaj noc. Jakby nie mogła przeminąć, świt zwleka z nadejściem, coś go zatrzymało?…  Truda dotknęła jego głowy, szepnęła: - Porzuć swe mroczne wizje, napij się z pisarzem i pójdziemy spać, bo padniemy. Za dnia zapewne nas znajdą, a może już tu są, tylko, gdzieś warują, delikatnie się obchodzą, bo z nami jest pisarz. I ty potrafisz rzeźbić pięknie uśmiechnięte gęby.
Gdy wypili przepalankę, zapijając alkohol wodą mineralną Krainianka, która od jakiegoś czasu robiła prawdziwą furorę - produkowana przez spółkę, której udziałowcami były ważne fisze tej krainy, podobnie jak i cytrynówki, jej spożywanie było poniekąd czynem patriotycznym, gdyż zdobywane tym sposobem fundusze szły na wsparcie reform.
Nagle  z rozmachem otworzyły się boczne drzwi, a w nich pojawiła się kobieta w negliżu, na oko czterdziestolatka, może starsza, ale trzymająca styl młodszej . Miała na sobie szlafrok powyżej kolan, bezczelnie rozpięty, pod nim koszulkę, też kusą, jaśniał seksownie dyskretny róż. Nikt na nią nie spojrzał, z wyjątkiem  tych dwóch w różowych krawatach, obżerających się sałatką warzywną,  bo ten drugi też  wcisnął pod szyję krawatkę w tym kolorze.
- No to się zacznie – szepnął jeden.
- Ciekawe, komu przyłoży? Będziemy i interweniować?
- Skoro oficjalnie jesteśmy ochroniarzami…
- Może nie będziemy musieli. Patrz, kto przyszedł.
Chodziło o Augusta, który się pojawił trochę zdyszany, stanął za panią w negliżu, mocno spięty, chyba gotów komuś dać w mordę.
- Cisza! – wrzasnęła nagle pani w negliżu.
Ucichło, Krzysztof Kinkopf przerwał grę w pół taktu, zerwał się, zawołał czułym głosem, ale z perswazją.
- Sylwia, na Boga, jak ty wyglądasz?
- Krzychu, siedź na dupie, nie wtrącaj się; ja tu mam z jakimś palantem do pogadania. Pytam się, kto mnie wykorzystał, jaki bydlak  wlazł na mnie, gdy byłam w trakcie odlotu. Który wał mnie wykorzystał?
- Co znaczy wykorzystał, Sylwia? Jak to rozumieć?
- Mówiłam, Krzychu, bądź cicho. Co, nie wiesz, o czym mówię? Wyruchał mnie któryś, gdy spałam  na prochach.
Stało się cicho, uśmiechy na twarzach nie zgasły, trwały, ale powykrzywiane, chociaż nie u wszystkich,  Krzysztof Kinkopf i Jurek Karniewski, nabrali powagi, ale zmętniałej, wstydliwej, bo w istocie sytuacja była raczej mało śmieszna. Fryz zdążył się zdziwić - niektórzy robią miny poważne, gdy sytuacja staje się śmieszna i odwrotnie… A jednak to było mocne oskarżenie, więc Gregor chciał sytuację ratować, może nawet załagodzić, zatuszować, bo czuł pismo nosem, że zostanie w nią wplątany, a sprawa się rozniesie po okolicy, w niego uderzy, mówił:
- Sylwia, jeśli to prawda, to trzeba jakoś inaczej, po cichu, dyskretnie. Gnaty poprzetrącam, nogi z dupy powyrywam albo się gościa wykastruje.
- Przestań  Gregor, co z tobą? Za radykalnie. I nie będzie po cichu ani dyskretnie. Czy ja jestem jakąś… Żeby na mnie włazić, gdy śpię?
August przysunął się do pani Sylwii, przystawił usta do jej ucha, coś szeptał. Gdy skończył, Sylwia chwile się zastanawiała, a potem zwróciła się do Augusta głosem, który był słyszany w całej sali:
- Myślisz, August, że tak zagrać? Sądzisz, że będzie miał odwagę powiedzieć? – I głośniej oświadczyła: - Jeśli ten, co mnie wykorzystał, gdy nieprzytomnie spałam, przyzna się i natychmiast pokaja, przeprosi, przyrzeknie zadośćuczynienie, to nie pójdę do prokuratora, wybaczę.
 Cisza zapadła wyczekująca, wstydliwa, pełna zaciekawienia, nieprzychylna dla Sylwii – po co wywleka takie sprawy, psuje zabawę! – można było wyczytać na wielu twarzach oburzenie, chociaż niezbyt radykalne. Mężczyźni spoglądali na siebie podejrzliwie, ale z nadzieją, że któryś się  przyzna i tym samym zdejmie podejrzenie z pozostałych. Jurek Karniewski, czyli Juras zakrył dłońmi twarz, jakby tym gestem odciął się od zdarzenia, zasłonił wstyd, który nim targnął boleśnie.
- No,  czekam, niech ten palant się  odezwie – głos pani w negliżu zabrzmiał bardziej zdecydowanie, nieustępliwie, groźnie.
I raptem Filipek, syn Gregora, pętak jeszcze, chociaż już dwudziestolatek, ale niezbyt wyrośnięty ani o rozłożystych barach, taki wypierdek mamuta, stojący w pobliżu swego ojca, odezwał się, mówiąc płaczliwie:
- Pani wybaczy, ale leżała pani tak pięknie z rozsuniętymi nogami, wszystko było na wierzchu, nie mogłem się oprzeć, pomyślałem, że pani mnie zaprasza, abym skorzystał, poznał rozkosz, która się z pani wylewała, jakiś mrok zasnuł mi oczy, po omacku wszedłem doróżka, chciałem się najpierw tylko przytulić, poczuć ten oszałamiający zapach i ciepło tchnące…
- Och, Filipku, ty? Dlaczego postąpiłeś tak niecnie? Przecież chciałam przeżyć z tobą noc, byłoby nam bosko, a tyś podstępnie, niefajnie się zachowałeś, a miałam cię za subtelnego młodzieńca, który zasługuje na ten czar przedziwny, który niesie noc zasnuta przyjazną ciemnością, szelestem pachnącej posieli, miała to być nasza tajemnica…
W tym momencie Gregor zgrabnym ciosem palnął Filipka w szczękę, chłopak wykopyrtnął się, poleciał na drogi koniec sali, nieomal upadł pod nogi pani w negliżu,  a ta wrzasnęła:
- Nie bij chłopaka, nie zasłużył. Ja mu wybaczam, to piękny chłopaczek, jeszcze niewinny. Chciałam go wtajemniczyć w miłość nauczyć, jak kochać się z kobietą dojrzałą, jak się do niej zabrać. Przecież widziałam, że drżał cały, patrząc na mnie, pożerał oczami me ciało, to w istocie cudowne patrzenie, podniecające, lubiłam!
Do sprawy raptem włączył się Jurek Karniewski, czyli  Juras, zawołał, zbliżając się do pani w negliżu:
- Sylwia, zamilcz. Nie wstyd ci?  Córeczko, to trzeba jakoś inaczej… Och, córeczko, kim ty się stałaś, jaki język! To straszne.
- Tata, ale jak inaczej? I ty tutaj, skąd się, u diabła, tu wziąłeś?
- Wyjaśnię ci, ale wyjdźmy. I pozwól, że cię uściskam… Tyle lat szukałem cię, wymykałaś mi się…
 - Ty też uciekałeś przede mną – gdy cię namierzyłam, toś czmychnął gdzieś, przenosząc się  niewiadomo dokąd. Nie, tato, nie mogę się z tobą witać czule. Najpierw musimy wiele sobie wyjaśnić, potem czułości. Dobrze, chodźmy. Auguście, czy dla nich jest apartament?
- W stodole, numer szósty – poinformował August i podał Sylwii klucz. – To apartament dla dwojga, jedna osoba musi spać w salonie na kanapie. Tak wypadło, wszystko zajęte, zarezerwowane.
- Okej, wiem, zaprowadzę. Proszę cię, tato. I panią Trudę proszę. Pana Jerskiego też proszę. Niech wreszcie wystawię rachunek za spierniczone życie, za wszystkie płacze, bóle duszy, chichoty i naigrawanie się obcych, przyjaciół i nieprzyjaciół…
Sylwia szła przodem schodami na parter, za nią Juras z Trudą, na końcu Jerski. Profesor Krzysztof Kinkopf grał Marsz Radetzkiego, który było słychać nawet na podwórzu. Brzmiał nieco zabawnie i tylko Fryz szedł w jego rytmie, co też było śmieszne. Nagle Kinkopf zmienił melodię, do uszu Jerskiego doleciały słowa …lecz będzie on śpiewać przez łzy – wieczorny dzwon. Gdy melodia ucichła zrównał się z Sylwią, powiedział:
- Czyż to nie panią spotkałem nagusieńką nad jeziorem w pobliżu leśniczówki Rosochy. To moje rodzinne strony, lubię tam czasem spędzać weekend, pogapić się na wodę, wędkę zarzucić. W tym jeziorze – uśmiechnął się figlarnie – ukryłem swoje dziecięce skarby i sny, wałęsając się tam, próbuję je odnaleźć, ale do tej pory mi się to nie udało, jedynie złudne nadzieje, majaki, które się włóczą za mną. Gdy ujrzałem panią, pomyślałem, o znalazłem, ale byłem z kolegą, nie chciałem się dzielić tym skarbem, a pani raptem znikła. Zapamiętałem ten pieprzyk na pani twarzy, nad górną wargą z lewej strony. I on dzisiaj tkwi w tym samym miejscu i lśni jak wtedy. Urzekł mnie, dlatego pamiętam… Tylko włosy ma pani inne, już nie tak anielskie, jak wówczas. Myślałem, że to jakaś miejscowa  pani, a to elegantka ze stolicy, dawnej oczywiście. I na dodatek jest córką mego przyjaciela z lat młodzieńczych, co za przypadek. Jam w tobie, pani, nad tym jeziorem ujrzał jedną z tych Trzech gracji Rubensa… Wyznaję ze wstydem, mam fioła na punkcie malowideł tego flamandzkiego malarza. Tylko wówczas włosy nie były rubensowskie, raczej warszawskiej, no, elegantki.
 - Myli się pan, już nie mieszkałam w mieście rodzinnym mego ojca. To miasto stało się niemodne. Wtedy wynajmowałam apartament w Koluszkach. Tak się jeszcze wówczas nazywało to słynne miasteczko. A nad tym jeziorem chciałam odpocząć, a właściwie to szukałam swego ojca, miał w pobliżu  pracownię, ale już go tam nie było, z chałupy pozostały gruzy i śmieci. Znalazłam nad jeziorem ciche miejsce, by się rozebrać do naga, uwielbiam, gdy słońce pieści czułe miejsca, wnika w zakamarki, rozgrzewa je do syta,  a tymczasem spłoszyło mnie dwóch palantów… Nie przypuszczałam, że jeden z nich to wielki pisarz. I czego ty, pisarzu, szukałeś w tamtym lesie, nad jeziorem – chłopca, który biegał z rozczochraną czupryną w podartych portkach  i tęsknił za matką, której ciepła nigdy nie doznał, tylko szorstkość spracowanych dłoni ojca?
- Znam to uczucie – przeszłość to nieznana przestrzeń, w której wszystko było inaczej. Ty opowiadasz nie o mnie, lecz o sobie .
Sylwia zawołała do ojca i jego partnerki, którzy  stali przed wrotami stodoły, czekając, aż ktoś je otworzy.
-  Dlaczego nie wchodzicie?  Drzwi są otwarte. Znasz, pisarzu, moje życie, skąd?
- Domyślam się, znam urywki życia twego ojca i matki, z nich buduję twój życiorys, fantazja pisarska jest mi pomocna, to bardzo ciekawa, chociaż, myślę, dość ponura egzystencja. Owszem, bogata w przeróżne doznania, właściwie to większość dotychczasowego życia spędziłaś na zabawie, miłostkach, podróżach, chętnie obdarowywałaś swymi wdziękami… Ten Grzegorz, czyli jak go nazywacie, Gregor, to twój ostatni kochanek?
- Nie, w żadnym wypadku. Ma jakąś inną cipę, rozlazłą cipę – ucięła zdecydowanie Sylwia.
Juras nacisnął klamkę, drzwi się otwarły, były częścią wrót – żeby wejść do stodoły, nie trzeba było otwierać wrót, lecz tylko niewielkie zrobione z oheblowanych desek drzwi. Były stare, wyglądały na zmurszałe, ale autentyczne, nie żadna podróbka i trzymały się mocno zawiasów. Fryz rozmawiając z Sylwią, nie zdążył się zastanowić, co jest w środku, siano, czy słoma, był bowiem przekonany, że stodoła jest autentyczna, w takim stanie, jakie było jej pierwotne przeznaczenie. Czuł lekkie podniecenie, gdyż wyobraził sobie, że będzie spał na sianie lub słomie, a wysoko pod dachem co rusz  fruną ptaki, najpewniej wróble albo jaskółki. Dawno już nie zaznał takiej przyjemności znanej mu z dzieciństwa – czasem z ojcem, zamiast w domu, latem spali w stodółce na sianie, które gromadzili dla krowy na czas zimowy. Tymczasem, gdy wszedł do wewnątrz, zdumiony ujrzał, że w wielkiej stodole o dwóch klepiskach, czterech sąsiekach zostały ustawione kontenery,  właściwie wbudowane  apartamenciki o dwóch izbach - saloniku i sypialni,  była też łazienka i oddzielnie wygódka oraz przedpokój. Jeden z tych apartamentów został przydzielony Jerskiemu, Jurasowi i jego konkubinie. Chwilowo weszła doń również Sylwia.
Usiedli w saloniku dookoła okrągłego stolika, miejsca starczyło dla wszystkich, nawet jeden fotel stał pusty. Juras wyciągnął przepalankę z  torebki  Trudy a ona zakręciła się wokół naczyń, stały w barku, tam też znajdowała się woda mineralna. Dała każdemu do ręki szkło,  a na stoliku ustawiła butelki z wodą Krainianka.
- Powiedz, tato, dlaczego nas porzuciłeś. Nigdy szczerze tego nie wyznałeś. Zostawiłeś nas, skazując mnie na humory matki, czasem okrucieństwo. Zamykała mnie w izbie, gdy spiknęła się z jakimś szemranym towarzystwem, a ja sama – z dziur myszy wytykały swe ryjki, ohyda… Miałam wtedy trzy, cztery lata. Gdy poszłam do przedszkola, trochę było lepiej. Powiedz mi tato, czemu mnie zostawiłeś z tą złą kobietą, matką? Rzeźbiarzem jesteś, a takim łobuzem… Jak można być artystą i jednocześnie skurwielem?
- Przestań, Sylwia, mówisz do ojca, to go boli – powiedziała  Truda bez złości, raczej z politowaniem albo proszącym tonem.
- To co słyszałem od ludzi, trudno było z nią wytrzymać i się Jurasowi nie dziwię, że zwiał – powiedział Jerski.
- On nie zwiał, to raczej ona, a dziecko mu odebrała, żeby mieć go ciągle w garści, mogła Jurka małą szantażować,  ciągnąć od niego szmal; sądzili się o opiekę nad małą. A sądy w tamtym czasie zwykle stawały po stronie kobiety -  usprawiedliwiała go Truda. - Z tego co ja wiem, to sędzina, przyznając opiekę nad tobą, Sylwia, Teresie, ograniczając ją ojcu, chciała chronić dziecko, uważając, że będzie lepiej dla małej, jeśli rodzice nie będą się  kontaktować, bo każde spotkanie tych dwojga kończyło się awanturą.
- Ona była jak  suka spuszczona z łańcucha – mówił Juras, a oczy mu całkiem pociemniały. - Wdarła się do mego i matki mojej mieszkania i prawie od pierwszego dnia wszczynała kłótnie, stawałem po jej stronie, byłem dla matki niesprawiedliwy, cierpiała z mego powodu, po jakiejś scysji z Teresą drugi raz dostała zawału i nie udało się lekarzom jej uratować. Brakowało pieniędzy po śmierci matki, Teresa urodziła, rzuciłem studia i poszedłem do pracy, w dyrekcji lasów, w której pracowała mama, dostałem robotę z niezłą pensją. Mogłem kończyć studia jako ekstern, ale jednego dnia wpadła Teresa z pretensjami, wykrzyczała żale, że ciągle musi sama… Bo w istocie, ja przed południem w pracy, a po południu w bibliotece, zbierałem materiał do pracy magisterskiej, a ona w domu, a chciała bywać tu i tam. To by jakoś przeszło, ale wtrąciła się do sprawy kobieta, młoda mężatka, pracująca wraz ze mną w tym samym pokoju, powiedziała, że pani mąż się stara pogodzić pracę i naukę… A ta jak na nią nie wsiądzie, że pewnie ze mną chce kręcić,  wyzwała od takich owakich, kobieta rozpłakała się, poszła wyżalić się do szefa. Wstydziłem się pokazać  w biurze, ale musiałem, poszedłem do swego szefa, ten przystał na moje odejście, poradził, żeby wziąć jakieś leśnictwo, miałem odpowiednie kwalifikacje, by podjąć pracę jako leśniczy, wywieźć tę cholerę do lasu… Skorzystałem z rady, pojechałem na Pomorze, dostałem leśnictwo Rosochy. Przenieśliśmy się z Warszawy do lasu. Teresie się nawet spodobało, duże mieszkanie, miałem pracę na miejscu, wyjeżdżałem  do lasu  na krótko, zaczęła się  wiosna, trzeba było doglądać sadzenia lasu, całe dnie sami, było fajnie, kupiłem motocykl na raty…. Fajnie było niedługo, jej się zaczęło w lesie nudzić, tęskniła za miastem, przyjaciółkami, tylko ja i dzieciak, wyrzekała, jak pokutnica siedzę. Zaczęła mnie śledzić, dokąd idę, jadę motocyklem, gdy wychodziłem z leśniczówki, odkryła, że do kobiet sadzących las, a przecież musiałem wydać im sadzonki, rozdzielić robotę i pilnować, żeby sadziły bez fuszerki. I to się jej nie spodobało, że ja w lesie z kobietami, pewnie z niejedną chowam się w krzewach – pomawiała. A potem wyśledziła, że ja lubię w karczmie napić się piwa, pogadać z ludźmi, przyszła za mną i draka.
- Wuj mi opowiadał, on mieszka w tej wsi, że butem ci wlała, a ty ją grzecznie na siodełko motocykla i do domu – uśmiechał się Jerski, chociaż nie chciał się śmiać, raczej uśmiechnął się z powodu opowiadań wuja, gdy spędził tam kilka dni, rozbawiły go te zaczepki wiejskich chłopaków – Lala, felga ci pękła, nadaje na  rosół, ugotuj leśniczemu! – wołali za Teresą jadącą rowerem  z torbą zakupów.
- Jednego dnia, to był środek lata, zwinęła manatki, wzięła dzieciaka, zamówiła taksówkę, która zawiozła ją na dworzec, wsiadła do pociągu, pojechała do Warszawy. Nasze, moje mieszkanie stało puste, zajęła je… Juras umilkł.
- I co? -  Sylwia nie patrzała w oczy ojca, lecz gdzieś w bok, ale jej głos nadal brzmiał agresywnie.
- Chcesz wiedzieć więcej? Po co? Czy to ci nie wystarczy, żeby dojść do wniosku, że naszego związku nie dało się kontynuować?
- Nie wystarczy. Mogłeś wrócić do Warszawy i się z nią jakoś  dogadać, ułożyć.
- Tak myślisz? Wróciłem. No nie, tego nie można nazwać powrotem. Pojechałem, żeby ciebie zobaczyć, wziąć na ręce, pohuśtać… Nie wpuściła mnie do mieszkania. Do mojego mieszkania! Nie chciałem robić awantury. - Juras umilkł na chwilę, wszyscy czekali na dalszy ciąg opowieści, ale Karniewski, mówiąc następną kwestię, niejako podsumował swe żale: - Miałem wrażenie, jakby ktoś zło spuścił z łańcucha i ono usadowiło się w świadomości tej kobiety, zaczęło ją kąsać, a ona to kąsanie przekazywała dalej, wszędzie pozostawiając krwawe ślady. Pierwszą jej ofiarą była moja matka, potem ja, w sposób podstępny wyrzuciła mnie z mieszkania i nachodziła, gdziekolwiek osiadłem, znajdowała mnie i szantażując, wyciągała ode mnie pieniądze. I nie chodziło o alimenty dla ciebie, te płaciłem regularnie, ale pieniądze dla siebie, przez jakiś czas potrafiła mnie czarować, obiecywać różności, skusić do miłości, by potem wydrzeć wszystko, co miałem, oskubać do ostatniego grosza i zadrwić z mojej łatwowierności. Myślę, że ty też byłaś ofiarą, dręczyła cię, ja to wiem. I padła ofiarą zarazy… Wreszcie spokój. Czyżby ta zaraza to zrządzenie losu, przejaw sprawiedliwości, tej nieziemskiej, bo czasem się nam wydaje, że ona gdzieś tam istnieje, bo ta ziemska bywa bezsilna, nie daje rady, potrzebna boska... Ale gdzie ten Bóg?... - Juras zamilkł, czekał na jakieś przyjazne słowo,  może współczucie. I doczekał się, Sylwia westchnęła, mówiąc:
- Oj tato, tato…
Fryz chciał powiedzieć, tyle tylko masz mu do powiedzenia? Milczał jednak. Ziewnął, nagle opadło go zmęczenie, przymknął oczy, rzekł:
- Przeminęło świtanie, niech się świat przekręci, ja idę spać.
I zrzucając buty, wyciągnął się na kanapie, zasnął momentalnie. Truda przykryła go kocem i wyszła z Jurasem do sąsiedniej izby, pełniącej rolę sypialni. Sylwia dopiła ze szklaneczki wodę mineralną, podniosła się, popatrzyła wokół z żalem, a może ze współczuciem.
- Też pójdę - powiedziała na głos, nie wiadomo do kogo, Truda i Juras wyszli, a Jerski spał nieporuszony.
                                                  
Jerzy Żelazny

 


Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)