„Śmiech Chryzypa” (odcinek dziesiąty)

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 27.12.2020 Печать E-mail

Jerzy Żelazny

Z PANIĄ KWIK W ŁÓŻKU

Zbudził go chrobot klucza w zamku drzwi. Ktoś się zakrada?  - Fryz uniósł głowę, nadsłuchiwał, w głowie szumiało mu i świstało – to efekt rozrywkowego dnia i tych paru kieliszków cytrynówki wypitych pod pieczone kiełbaski. A chrobot w zamku nasilał się, zgrzytał ostrzegawczo.  Złodziej, bandyta, porywacz? A  może ktoś chce mnie ostrzec przed grożącym mi niebezpieczeństwem? – zastanawiał się, trzeźwiejąc ze snu. Usiadł w pościeli nagi, gdyż nie włożył piżamy, uwielbiał spać nago, zwłaszcza latem. Strach popędzał serce  do mocniejszych uderzeń, waliło w piersiach, jakby zamierzało je rozerwać i zeń wyskoczyć. A może ktoś pomylił pokoje i klucz nie pasuje. To nie był zamek yale, czy inny wymyślny, ale prosty, jakie bywają w zamkach z klamką… Chrobot trwał nadal, dźwięki wskazywały, że ktoś  stara się otworzyć chyba wytrychem… Że też wyjąłem klucz, gdybym pozostawił w zamku, trudniej byłoby otworzyć. Opuścił łóżko, wciągnął spodnie piżamy, zaczaił się z boku drzwi, gdy się otworzą, Jerski zamierzał pierwszy zaatakować, może się uda obezwładnić łobuza, chociaż  wątpił, czy podoła; jeśli to zbir, to zna się na swej robocie, wie jak walnąć, obezwładnić, a on, pisarz, zapatrzony w książki… Mimo tych obaw, postanowił się bronić. Niegdyś na wsi dawał sobie radę w bójkach z chłopakami, niejednemu przywalił, a ojciec, klafciarz, chwalił, tak rób zawsze, nie daj się, bij pierwszy w mordę, kopem popraw albo bykiem... Jednak Fryz nie miał zbyt wielu okazji, by korzystać z rady ojca - był chłopakiem spokojnym, nawet gdy popił, chętniej się śmiał, nie był skory do  awantur. W technikum leśnym, gdy chłopaki kpili z niego, nazywając go siekierką, nie wszczynał bójek, Jurek Karniewski stawał w jego obronie, uspokajał chłopaków, grożąc dowcipnisiom daniem w zęby, bali się Jurka, niezłe miał kopyto. I trenował boks, ale krótko, nie miał serca do tego sportu.

 Znał w młodości kilka chwytów obezwładniających, teraz je sobie w pośpiechu przypominał, ale z trudem, zdał się na przypadek. Jurek, kumpel szlachetny, wciągnął go do grupy trenującej chwyty obronne, ale zmienił szkołę, w nowej  treningów w tym względzie nie było, szkoda, zawsze tego żałował, gdy znalazł się w sytuacji niebezpiecznej, a zdarzało się to, gdy włóczył się w mieście podczas studiów, przesiadywał w barach,  nie lubili w tym mieście bogobojnym studentów, każdego napotkanego w ciemnym kącie lali, nie pytając o zdanie. I nie patrząc, czy gęba dorwanego puchnie.
 A potem, gdy Fryz znowu siedział w samochodzie wiozącym go po odbiór nagrody, wspomniał Karniewskiego – ten Jurek, taki fajny chłopak, był na dobrej drodze, by zrobić karierę, zostać kimś ważnym,   zniszczyła go kobieta, w lesie się zaszył… A może dobrze, że trafiła mu się jędza, dzięki temu został, rzeźbiarzem. Ba, ale nadal klepał biedę, zmagał się ze stresem, zgryzotą, pił, a jego sława, jako artysty, była dość marna.
Chrobot w zamku ucichł, temu komuś udało się go sforsować, drzwi się uchyliły ostrożnie, niezbyt szeroko, jakby osoba wchodząca chciała się najpierw rozejrzeć. Jerski dłużej nie zwlekał  - kopnął w drzwi bosą stopą, zabolała, otwarły się szerzej,  rzucił się na intruza, w mroku dojrzał wyciągniętą rękę, chwycił  ją, ścisnął, coś z niej wypadło, chciał wykręcić, ale usłyszał:
- Spokojnie, Fryzku, to ja… 
Poznał po głosie i po miękkości ciała, że to kobieta, a mimo to nogi mu drżały, ugięły się, łydki sflaczały. Odetchnął z ulgą, ale nie potrafił się uspokoić. Dopiero gdy schylił się po to, co wypadło z ręki pani Kwik, czyli po klucz do pokoju.
- Czyżbyś się wystraszył mnie, słabej kobiety? – zachichotała, masując rękę, bo pisarz, mimo że dość cherlawy, to w dłoniach krzepa mu nie przeminęła. 
-No wiesz – zaczął z pretensją - próbujesz otworzyć drzwi, klucz zgrzyta w zamku… Dobrze, że nie miałem pod ręką czegoś twardego, butelki po cytrynówce na przykład, bo mógłbym cię uderzyć w głowę, i co wówczas?  Nie mając niczego do obrony, żadnego kołka, postanowiłem atakować wręcz, czyli bronić się gołymi rękami, uprzedzając atak – tłumaczył niezdarnie.
- Są krzesła, gdybyś którymś się zamierzył – zachichotała. - No tak, masz rację, z mej strony to nieostrożność, mogłeś przypuszczać, że to jakiś podejrzany typ się skrada. Raz jeden zdarzył się tutaj wypadek - napadnięto śpiącego, zapomniał zamknąć drzwi, ale to była kontrowersja między dwoma gośćmi. O kobietę, wyobraź sobie… A złodziejstwo, rozboje, czyny chuligańskie, mordy, gwałty tu się nie zdarzają, przeniknęły do wyobraźni tylko jako zagrożenie, ono musi istnieć dla higieny duszy. Śmiech wyeliminował wszelkie zberezeństwa, draństwa, zbrodnie, czyli wszelkie zło. Władze wprawdzie twierdzą, że w kraju nie jest całkiem spokojnie i bezpiecznie, ale rządzący muszą ludzi straszyć, sugerując tym sposobem swoją  niezbędność, to stary trick. Chciałam  ci zrobić niespodziankę, tylko ten zamek szwankuje albo wzięłam nie ten klucz. Chcę z tobą porozmawiać, uwielbiam nocne rozmowy. Pozostało mi to z czasów, gdy obracałam się w sferach artystycznych, niejedną noc się przegadało w towarzystwie literatów, plastyków, aktorów. Fajne czasy. – Narcyza umilkła, pewnie wyobraźnia przeniosła ją do jakiegoś klubu, między pacykarzy i rymowańców. Dodała po chwili: - I się popieścić… Ze sławnym pisarzem jeszcze mi się nie zdarzyło. No, Plum, ale to przecież dziennikarz, zaledwie felietony pisze… Powieściopisarz to według mnie wyższe piętro, warto na nie wejść i pohasać.. Powinieneś wkrótce wstać, bo zbliża się pora  wyjazdu, ale załatwiłam  - wyruszycie godzinę później, więc mamy trochę czasu. Wejdźmy do łóżka, chcę się przytulić.
Jerski zawahał się, chciał najpierw rozstrzygnąć ten dylemat:
- Zastanawia mnie jedna rzecz, dlaczego podróżuję tylko nocą?
- No wybacz, wczoraj jeździliśmy za dnia. Aha, masz na myśli twoją podróż do Metropolii po nagrodę. Rzeczywiście, masz rację, ale tak wypadło. Za dnia ludzie chcą cię widzieć, ogrzać się w twej sławie, spotykasz się więc…
- Albo śpię. To jakiś zamysł tych, którzy programują moją jazdę? Tak jakbym miał przebrnąć przez kraj niezauważalnie, a zatrzymywać się tylko w wybranych miejscowościach? Ten plan się nie powiódł,  moja odyseja zyskała już spory rozgłos, gdyż sfotografowano kierowcę Nygla, gdy sikał na poboczu autostrady, zdjęcia znalazły się w sieci i wzbudziły ciekawość internautów, wydało się, że mnie wiezie ten sikający szofer. Czy to nie zastanawiające, a raczej  dziwaczne?
Pani Kwik skwitowała słowa pisarza wonnym i kwiecistym śmiechem. Umiała się pięknie śmiać. Nie pierwszy raz z powodu jej uśmiechu Jerskiego przeniknął swawolny dreszcz, a w krew wniknęły radosne wibracje albo sławetne kurwiki. Powstrzymał jednak owo bulgotanie chęci, wyłuszczając swe zastrzeżenia:
- Miałem lecieć samolotem, a tymczasem zamiast na lotnisko podstawiony kierowca wywiózł na autostradę… I w dodatku ten jakiś Nygel, pyszniący się różowym krawatem, rozwijał swe teorie na temat konieczności zracjonalizowania metod wykonywania wyroków śmierci - w głosie Jerskiego wzmogła się pretensja. Pani Kwik uprzedziła dalsze żale i zagniewanie pisarza, mówiąc:
- Tamten samolot nie odleciał. Służby wykryły spisek; miał  zostać porwany i użyty… - umilkła gwałtownie. Jerski milczał zszokowany, nie dowierzał. Nim wyraził swe wątpliwości, Narcyza powiedziała: - Samolotem przeleciałbyś ino mig do celu, a jadąc samochodem, natykasz tyle na wiele przygód, ciekawych, podniecających, czyż nie?. To oczywiste – byśmy się nie spotkali, a byłaby to wielka strata… - pani Kwik paluszkami uszczypnęła policzek pisarza, jej dłoń pomknęła po nagim ciele torsu w dół, zatrzymując się w stosownym miejscu, to znaczy w pasie, tam, gdzie spodnie piżamy skrywały wstydliwą nagość.
Układ sympatyczny Jwerskiego zaczął brykać, wydziwiać, chociaż, raczej powściągliwie. By go ośmielić, spełnił jej prośbę, wszedł do łóżka, ułożył się na plecach, czekał. Ona zdjęła kwiecisty, jedwabny szlafrok i w przezroczystej koszulce, ale zabezpieczona czarnymi majtkami, wsunęła się pod kołdrę, przylgnęła do jego boku.
- O właśnie,  poleżę obok. Czuję, jak z twego ciała wyfruwają fluidy…
Jeśli Fryzowi uprzednio przemknęła chęć skorzystania z okazji  i pofiglowania sobie z piękną panią Kwik - przecież postępowanie Narcyzy nie budziło wątpliwości, jakie zamiary ją przywiodły do pokoju pisarza -  to ujrzawszy czarne stringi na jej wytwornym tyłku, stracił wszelką ochotę. W jego wnętrzu oklapły podniety wzbudzające namiętność, krew sfolgowała w swym pędzie, by wypełnić ciało jamiste. Nie znosił czarnych majtek u kobiet, można rzec, że miał  na tle tej czerni niebagatelny uraz. Jego ciało usztywniło się demonstracyjnie, a Narcyza kilka razy westchnęła, ale bez skutku, więc milczeli dość niezdarnie. Sytuacja stała się wysoce niezręczna, zapewne śmieszna albo nawet nierzeczywista. Na szczęście Fryz znalazł z niej wyjście, można orzec, że honorowe:
- Skoro tu jesteś, to opowiedz, w jaki sposób udało ci się nakłonić Prezesa, aby wydał dekret, na mocy którego wszyscy w kraju mają obowiązek uśmiechać się, zawsze i wszędzie. Z wyjątkiem ceremonii podczas pochówków.
- No wreszcie! – zawołała głośno z jawnym zadowoleniem i ulgą. – Myślałam, że już o to nie zapytasz, a przyszłam, żeby opowiedzieć.
- Tylko po to? – w głosie Jerskiego zabrzmiał wyraźny zawód, jednak zabarwiony  drwiną. Usłyszał bowiem wewnętrzny podszept, przełam niechęć do czarnych majtek, przecież je zdejmie albo ty je ściągniesz, naddzierając, by wykazać pośpiech, niecierpliwość i  brutalność, kobiety czasem to lubią.  Uwielbiałeś zrywać je z tyłków kobiet,  gońcównie kiedyś podarłeś eleganckie figi, ciasne były, nie mogła ich straty przeboleć, dałeś jej ekwiwalent w dolarach, gdyż podarte majtki kupiła w Peweksie. Lilli nie godziła się na szarpanie desusów, sama zdejmowała, bywało, że z gracją striptizerki. Masz  okazję na przeżycie tej cudownej chwili, by je ściągnąć gorliwie, nadedrzeć, rzucić w kąt, a takich chwil czeka na ciebie coraz mniej, niebawem nadejdzie twój erotyczny niebyt, więc póki co - carpe diem, Fryzku, usłyszał kuszącą zachętę  gdzieś za uszami.
- Oczywiście, po to przyszłam, żeby ci opowiedzieć, bo to ważne, a ty myślałeś, że co? Że mam chęć na bara-bara, fiku-miku? Nie podejrzewałam cię o tak nikłą znajomość kobiecej duszy. Jestem wierna Igorowi, a mówiąc wprost, twoja aparycja nie budzi we mnie niepokojących drżeń, kołatania pod pępkiem…
- A gdzież ten Igor? Czmychnęłaś z jego łóżka? – zakpił. – Może zabrakło mu mocy?
 - W istocie, zabrakło z nadmiaru cytrynówki. Ale skończmy z erotycznymi aluzjami… Jeśli ciekawi cię, jak narodziła się nasza kraina uśmiechu… Lubisz tę cudowną operetkę Franza Lehara, bo ja uwielbiam… Mam chęć zanucić, znasz może jakiś fragment, Krainy uśmiechu, nie? Usta milczą, dusza śpiewa, kochaj mnie…
- Znam to.  –  I Fryz zanucił: Bez miłości świat nic nie wart, kochaj mnie… Pomyliłaś, to aria z Wesołej wdówki , też Lehara.
- Lubię śpiewać w łóżku… I co za różnica, ta operetka czy inna, byleby fajna była… Racja, nie przyszłam tu śpiewać i na dodatek stare melodie… Słuchaj uważnie. Ty siedziałeś w zakichanym grajdole, między lesistymi wzgórzami, nie wytykałeś z niego nosa, ślęcząc nad przygodami starożytnego filozofa i jego osła, a tu działy się rzeczy niezwykłe. Konkretnie to było tak – kończyłam służbę w pałacu Archikratora, już go tak  nazywano, dostałam za usługi w dzierżawę stację paliw, bar, motel i te małe sklepiki z gadżetami, miałam prawo ich pierwokupu, już kupiłam, teraz to wszystko moje, łóżko, w którym się wylegujesz też… Aha, więc Prezes poprosił mnie i powiada, droga Narcysiu, dupko ty moja użyteczna, tak mnie tkliwie nazywał, chociaż ani razu nie skorzystał, nie zaproponował, nie kusił, nie molestował, nie dowiedziałam się, jak to robi… Powiedział więc, chcesz odejść ze służby w pałacu, trudno, twoja wola, siłą cię nie powstrzymam, choćbym mógł, ale nie chcę, bo cię lubię, wręcz uwielbiam, dupko ty moja utalentowana. Wymyśl coś na odchodne, żeby nasze obywatelstwo, on używał często takiego określenia, a miał wtedy na myśli obywateli i obywatelki, panów i panie, słowem – mieszkańców kraju, więc mówi, wymyśl jakiś trick, akcję, manewr, przedsięwzięcie, żeby się ożywiło nasze obywatelstwo. Po ustąpieniu zarazy ludzie cieszyli się, tańczono na placach i w knajpach, wytaczano beczki z piwem na mój koszt, a w czasie zarazy różne gry, biegano, my obydwoje też, cudownie ściągałaś  szmatki… Ale teraz ta euforia zgasła, jak potężnym płomieniem wybuchła, tak i szybko wypaliła się i pozostał tylko popiół. Czyżby lud mój ukochany nie był zadowolony z moich rządów, jest powód do niezadowolenia, przecież ja wszystko dla ludu, kazałem pogonić stare elity, nowe tworzymy, finansowe zwłaszcza, można je nazwać oligarchią, ale ostrożnie tworzymy, by nie denerwować ludu, bo lud albo plebs, nie znosi elit, jajogłowych, cieszy się, gdy się pogardza  przemądrzalskim towarzychem, wykształciuchami, daje im w kość,  ja kocham plebs, sam się z niego wybiłem, jestem przecież taki selfmademan, więc dla dobra prostaków gotów jestem wypruć żyły i je naciągać jak w gitarze na nich brzdąkać, a nawet się upić… Prezes nie znosi alkoholu, taki sztywniak, dziwak w tym względzie – jeden kieliszek i stop, wyobraź sobie jaki to nudziarz!  Prezes jeszcze dodał, to musi być coś prostego, by każdy polubił - mądrala i głupol, pokochał, wzięła go pasja i nas zjednoczyła w jedną zaciśniętą pięść.
Z tą zaciśniętą pięścią to przesadził, ale przemilczałam i za dwa dni zameldowałam się u Prezesa i mówię: - Prezesie mam pomysł: uśmiech! Wydaj dekret zachęcający, ale to zachęcenie powinno brzmieć jak nakaz – wszyscy mają się uśmiechać, bo przecież nam jest dobrze, już po wpadce, jaką była zaraza, podnieśliśmy się, wydźwignęliśmy się, wyszliśmy na prostą, powodzi nam się świetnie, a będzie jeszcze lepiej, tylko trzeba się uśmiechać. A Prezes na to: - Uważasz, że wszystkim ludziom w naszym kraju jest dobrze? Skąd taki wniosek? Myślę, że naginasz rzeczywistość, wszystkim nie jest dobrze, nie może być. - Prezesie kochany, uwielbiany, przenikliwy… - podnieciły mnie te superlatywy, ale Prezes był czujny, nie dawał się omamić pochlebstwami.    - No, no! Nie przesadzaj, mam wrogów, nie wszyscy mnie kochają, bardziej będą wielbić, gdy ujrzą mnie w trumnie, ich pasją stanie się stawianie moich pomników, onanizować się będą ich odsłanianiem, bo my lubim pomniki. - Otóż to, nie wszyscy cię, Prezesie, wielbią, gdyż im nikt w sposób przekonujący nie powiedział, że jest pan wielki. Czasem ktoś przebąknął, żeś zdolniacha, świetny polityczny wywijas, manipulator, potrafisz przeciwników ograć, zagnać do kąta, porozstawiać... To jednak za mało, trzeba ludowi powiedzieć wprost, że jesteś geniuszem i powtarzać przy każdej sposobności, tworzyć okazje, by móc to głosić, powtarzać, lud uwierzy i będzie szczęśliwy, że ma kogo czcić i nikt go tak łatwo od tego nie odwiedzie… Ludziom trzeba stworzyć możliwość, by mogli uzewnętrzniać swoją akceptację, więcej, entuzjazm dla obecnej rzeczywistości, dla systemu, który tworzysz, poparcie i zachwyt dla zmian, bo są dobre, szlachetne, ba! wprost genialne. Hitlerowcy hajlowali na cześć Führera, Stalinowi śpiewali kantaty, a dla nas podobnym znakiem stanie się uśmiech albo więcej, śmiech,  ludowy zdrowy rechot! On zawsze ożywiał przestrzeń społeczną, był wyrazem żarliwości w popieraniu nowego. I nowe elity, które stwarzasz, niech się śmieją, niech dadzą przykład, a stare trzeba jak najszybciej pogonić, wytracić do cna… - Sądzisz, że dekretem można ludzi zachęcić do uśmiechu? – wątpił Prezes. - Jasne, można. Przecież ludzie lubią się uśmiechać, chcą wbrew świństwom, które dostrzegają wokół, trzeba w nich pobudzać chęci do śmiechu, głosić, kto się uśmiecha, ten jest dobrym obywatelem, lepszym sortem, patriotą, zasługuje na szacunek, a smutasy powinni odejść, zniknąć albo stać po kątach, jak niegdyś niegrzeczne dzieci. - Powiadasz, odejść? Łatwo powiedzieć… A dokąd mają odejść? I w jaki sposób zniknąć? - Odejść w niebyt, zniknąć po cichu i na zawsze. Niektórym zapewnić wielką pompę na odejście. Powiedzieć, zasłużyli na godny, honorowy kres życia, na przejście w chwale w wieczny sen.
Prezes raptem podniósł się, odszedł bez słowa z chmurą zamyślenia  lśniącą na jego mądrym czole, w oczach. Po kilku dniach ukazał się dekret o powszechnym uśmiechu. Nie nakazywał, ale zachęcał, twierdząc, że uśmiechanie się zjednoczy obywateli i obywatelki, czyli obywatelstwo, zasypie podziały, a wykluczając ponuraków, smutasów, sztywniaków i wywrotowców, uczyni z nas ludzi dobrych, życzliwych, dobrodusznych, zniknie zawiść, wszelkie zło, zapanuje wzajemny szacunek, radość, miłość, słowem dekretem ustanowiono powszechne dobro i szczęście.
Zapytałam Prezesa, bo ciut zwątpiłam w ten pomysł z powszechnym uśmiechaniem się, chociaż on mego autorstwa: - A kłamstw, wszelkiego  łgarstwa, też będziemy musieli się wyrzec, zwłaszcza politycy? Nasz Kanclerz, on łże jak z nut, da radę powstrzymać się? Czy możliwe jest życie bez konfabulacji, kłamstw, bujd, blefu? Jak potraktować niektóre teorie społeczne albo religie, które są zbiorami bredni? Ludzie w nie wierzą, bez nich nie dadzą rady żyć. A on odpowiedział: - No, właśnie. Może mamy za duże oczekiwania wobec śmiechu? To jednak nie wyklucza, że idei uśmiechania się zawsze i wszędzie  nie należy propagować, nie powinno się zalecać, czy wręcz nakazywać.
Odeszłam z pałacu Prezesa kilka dni później, zajęłam się stacją paliw, motelem, barem… Zaopiekowałam się też Alfredem Nosem, malarzem artystą, który po wyjściu z więzienia tułał się po różnych przytułkach, noclegowniach. Był bez środków do życia, nie zarabiał, jego talent malarski wiądł. Z więzienia wyszedł kaleką, tak go stłukli współwięźniowie, że wylądował na inwalidzkim wózku. Zapewniłam mu mieszkanie w swej willi i utrzymanie, opiekę, warunki tworzenia. On okrutnie skrzywdzony, zaczął się uśmiechać, propaguje uśmiech swym malarstwem, maluje tylko niebo pogodne, obłoki, jakiś czar wionie z tych obrazów, ludzie chętnie wieszają je na ścianach swych domów, a gdy patrzą na nie, ich dusze napełnia ład moralny,  wiara w dobro.
- Jesteś pani, Narcysiu, zdumiewająca, potrafiłaś się wznieść…
- Och mistrzu, przestań, nic nie mów. Jako dziecko strasznie zawiniłam. Całe moje życie zostało naznaczone cierpieniem. I piętnem zła. Nie mogę się z niego wygrzebać, wyzwolić. Gdy patrzę na Alfreda Nosa, to płakać mi się chce albo kląć, serce krwawi. To był taki przystojny, elegancki mężczyzna. Pocieszam się tym, że nie tylko ja jestem winna jego kalectwu. Lecz ja go popchnęłam i się stoczył…
To powiedziawszy, wtuliła twarz w poduszkę, szloch potrząsał jej ciałem. Podniosła głowę, powiedziała, nie otarłszy łez:
- I muszę się uśmiechać, sama to wymyśliłam, skazałam się na męki pielęgnowania uśmiechu... By sobie trochę ulżyć, w moim barze wymyśliłam strefę wolną od uśmiechu. Często tam wchodzę, by posiedzieć i się smucić. I wiesz, Fryzku, dobrze na tym wychodzę, to strzał w dziesiątkę -  bar ciągle pełen  gości, chociaż położony na uboczu. Ludzie przyjeżdżają nawet z daleka, by  przy filiżance kawy albo drinku, a nawet przy schaboszczaku, posmucić się choćby i krótko. Życie bez smutku ciężkie, nie do wytrzymania.
- Pomysł wyborny, przyznaję - bar, w którym nie trzeba się uśmiechać, no! - Jerski zamyślił się, a pani Kwik w tym czasie ziewnęła.
- Powiedz mi, co właściwie robiłaś, będąc w pałacu, w słynnym Empireum, tak go nazywają, słyszałem. Ty wymyśliłaś tę nazwę?
- Poniekąd. Ściągnęliśmy z prac ważnej pani profesor. Ona miała swoje Empireum, w którym nękała młodych swoimi romantycznymi fobiami i zachwytami. Zaczęto ów pałac nazywać Empireum, gdy wymyślono dla Prezesa piękną nazwę Archikrator… Jemu należą się podniebne przestrzenie.
- Jaki to człowiek? Jakbyś go opisała, pani Kwik?
- Nie zapominaj, jesteśmy na ty – zauważyła głosem nagannym. - A Prezes to bardzo fajny, ciepły człowiek, nic w nim groźnego. Stroni od kobiet, ale lubi klepnąć w kobiecy zadek. Nie każdą panią, musi to być zgrabny tyłek, bo to esteta, wybiera panią  i uprzedza, do czego mu ta zgrabna kobieca dupka się przyda. Mnie powiedział podczas pierwszego spotkania: - Pozwolisz, że czasem klepnę cię w twój fantastyczny pośladek? Zgodziłam się, każda się godzi. Uwielbiam to, on poklepuje czule, jakby głaskał kotka. I chodzi o to – ostrzegł - żebyś nie protestowała, nie pisnęła, jak  lubią zareagować na taki gest niektóre panie. Jak, zgadzasz się? – pytając patrzał mi błagalnie w oczy. Oczywiście, uwielbiam być klepnięta w pośladki, zwłaszcza znienacka i przez tak znamienitego pana jak pan Prezes – zadeklarowałam. Był wniebowzięty, trzepnął mnie miłośnie i w tamtym momencie powstała między nami tajemna, ale mocna, trudna do zerwana nić zrozumienia, sympatii, wzajemnego szacunku i zaufania. On po klepnięciu mnie w kuperek nabierał większego wigoru do działań dla dobra… Co robiłam w pałacu, pytasz? Wiele rzeczy, najpoważniejsze to doradzanie w rozwiązywaniu codziennych spraw krajowych. W mojej gestii były te małoważne, ale absorbujące. One bywają najtrudniejsze i nie każdy polityk ma ku temu odpowiednią smykałkę, ja miałam i za to zbierałam uznanie i pochwały. Zajmowałam się też obsługą elektroniczną pałacu, z kilkoma innymi informatykami tworzyłam specjalne oprogramowanie przydatne do zarządzania krajem. Roboty był huk!... Ba, gotowałam nawet obiady Prezesowi, uwielbiał moje smakołyki, powtarzał, że mój kulinarny talent to jego odkrycie.
- Realizował myśl pewnego rewolucjonisty, że i kucharki mogą rządzić państwem – wtrącił Fryz sarkastycznie.
- Nie mów tak! Podczas studiów skończyłam kurs dla kucharek, więc potrafię gotować z polotem…Ukończyłam politologię i informatykę, słuchałam wykładów filozofów, o tych twoich stoikach też, nawet o Chryzypie.
- Czyli wiesz, jak się zakończył jego śmiech?
- Oczywiście. Ten twój „Śmiech Chryzypa” to niebezpieczna książka. I nie mogę pojąć, dlaczego dali ci za nią prestiżową nagrodę. Raczej powinieneś zostać skazany na banicję, mogli ci wręczyć bilet w jedną stronę. Tobie i twej Lilli. Powinno się to podpowiedzieć Archikratorowi. Nie obraź się i nie obawiaj, nie zrobię tego, ale gdybym jeszcze była na służbie w Empireum, to bym to zasugerowała.
Słowa pani Kwik zmroziły Jerskiego. Utwierdzał się, że jego wyjazd po nagrodę był nieprzemyślany, lekkomyślny.  Niepokój w nim narastał z każdym dniem od chwili wyjazdu, a nawet przemieniał się w uczucie zagrożenia… I teraz raptem po opinii pani Kwik o książce pojął  źródło tego niepokoju czy wręcz lęku. Bo myśl, że ci, co zdecydowali o nagrodzie, czyżby to sam Archikrator, nie pojęli intencji jego książki, może nie doczytali jej do końca? I jeśli do nich wreszcie dotrze jej sens, to zamiast nagrody spotka go kaźń? Ten jego sen o kaźni na dawnej strzelnicy wojskowej, to przestroga?… Tymi obawami nie podzielił się z panią Kwik, bezpieczniej było  o nich milczeć.
A ona mówiła: - Wiesz, Fryzku, co mnie śmieszyło najbardziej –tuszowanie Jego niskiego wzrostu – na fotografiach wyglądał na mężczyznę na schwał, a gdy go ujrzałam po raz pierwszy z bliska, pomyślałam, że to nie On. Siedział za biurkiem, a stało na podwyższeniu, nie podnosząc się, wskazał mi krzesło, usiadłam, biurko prawie sięgało mi do brody, a jego twarz nieco sczerwieniała, ale świeciła się jak psu jajca na przednówku. Podniósł się, by mnie przywitać. Wyszło, że jest niższy ode mnie, jego głowa sięgała mi do nosa, zachichotałam, taki konus, a potężne panisko, wszyscy tańczą, jak im zagra. Domyślił się, inteligentna bestia, z czego chichoczę, powiedział spokojnie, każdy, kto mnie ujrzy pierwszy raz na żywo , dziwi się, chce mu się śmiać, ty chyba pierwsza, śmiejąc się, okazałaś się bezkompromisowa i to mi się podoba. Przyjmuję cię na służbę z miesięczną gażą… Gdy wymienił kwotę, zakręciło mi się w głowie – nie wyobrażałam sobie, że można tyle zarabiać. Napomknęłam mu to, a on – twoje kwalifikacje są wysokie, twój CV interesujące… No i ten ujmujący uśmiech jest bezcenny – zachwalał.
- Jak mu się udaję  rządzić krajem, mieć posłuch u tej hałastry, która go otacza, przecież to są nieciekawi goście, łobuzy przeważnie - jeden  drugiego utopiłby w łyżce wody. Albo w kieliszku cytrynówki.
- Skąd tak fatalny twój osąd sfer kierowniczych kraju? Przecież ze swej mieściny do tej pory rzadko wytykałeś nos. Niewiele widziałeś.
- Och, to oczywiste. Ci, co dostają się na szczyty władzy, są zwykle moralnie skażeni, mówiąc oględnie, niefajni, skorumpowani karierowicze. Wystawiając podobną ocenę, jak ta moja, trafia się zazwyczaj w dziesiątkę. Trudno być w polityce człowiekiem przyzwoitym. To wada, a nie zaleta.
- A więc nie dopuszczasz myśli, że są przy władzy ludzie uczciwi, kompetentni, dobrzy?
- Pewnie są. Jako potwierdzenie reguły. Szybko jednak gubią swe zalety, parszywieją. Wiem, że to obiegowa opinia, mało odkrywcza.
- Smutne to, ale niedalekie od prawdy. Są wierni Prezesowi, bo oni go stworzyli, wmawiając mu wielkość, same dobro, mądrość. Nietrudno być geniuszem w otoczeniu bałwanów. Nikt się nie odważy zawołać – król jest nagi. Ta przypowieść wciąż działa, jest niezniszczalna. Bo gdyby ktoś zawołał, Prezes jest głupi, to intelektualny uzurpator, to by oznaczało, że cały dwór by się rozpadł. Tak, mój panie pisarzu, jego otoczenie istnieje dzięki Prezesowi, a on istnieje dzięki wierności otoczenia, czyli tych wszelkich przydupników. Wyjęcie, czyli wyrzucenie z tego kręgu kilka osób spowodowałoby rozpad całego układu, dlatego tak się twardo trzymają razem. I to, że potrafi to tałatajstwo utrzymać w kupie, na tym polega jego wielkość, znaczy się Prezesa. A kto się nieco wychyli, fiknie nieznacznie, ten jest wyrzucany z ferajny, odstawiony na boczny tor i niknie, a nawet siedzi… Ale Fryzku, zbieraj się, już czas, żeby jechać, ja sobie tu jeszcze trochę poleżę w twoim cieple. Senność  mnie rozbraja. Wracając z nagrodą, zatrzymaj się w moim motelu, chętnie się z tobą spotkam. Znów nakryjemy się kołdrą, będziemy rozmawiać, cieszyć się.
Fryz Jerski wychodząc z łóżka, pomyślał z niepokojem, ale czy będę wracał, a najpewniej, przypuszczam,  nie tędy.
                                                                         
Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też wcześniejsze odcinki powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, felietony, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)