Święta i śnieg

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 20.12.2020 Печать E-mail

Jerzy Żelazny        

                                                                                                         Żale Agatona

Do świąt Bożego Narodzenia jeszcze tydzień, gdy to piszę. Wyglądam rankiem przez okno - „ Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem…” – przypomina mi się refren popularnej niegdyś piosenki. Przed miesiącem, no, może nieco wcześniej, było złociście, trwała złota polska jesień…
W prognozie pogody obiecywano śnieg, a tu ani jednego śnieżnego płatka. Jakież to będą te święta?  Czarne jak od kilku lat? Czyli smutne. A w tym roku jeszcze smutniejsze z powodu pandemii. Nie czuje się tego nastroju z powodu wyjazdu do rodziny lub oczekiwanego przyjazdu. Zawsze odczuwało się podniecającą radość, w tym roku nic z tego. Ludzie rezygnują z wyjazdów, święta będą obchodzone w gronie rodzinnym wspólnie mieszkającym, bez  odwiedzin krewnych z dalszych stron. Kto mieszka w większej rodzinie, czasem wielopokoleniowej, ma szczęście, inni mniej, zwłaszcza starzy, samotni… To przykre.

 Wracając do śniegu - mnie  święta Bożego Narodzenia kojarzą ze śniegiem, jazdą saniami, lepieniem bałwanów, łyżwami, ślizgawką… Z dzieciństwa nie pamiętam „czarnych” świąt, zawsze był śnieg. Może było inaczej, zdarzały się bezśnieżne, ja jednak pamiętam te śnieżne, gdy przed domem wiatr usypał zaspy, trzeba było przekopywać korytarze a nawet tunele, drogi zaśnieżone, zapadało się w śniegu po kolana, jeżdżono saniami, rozlegał się dźwięk dzwonków zawieszonych na końskich szyjach… Dzisiaj to widoki niewyobrażalne, a ja je pamiętam. Fakt, mieszkałem w rejonie kraju bardziej wysuniętym w kierunku północno-wschodnim, gdzie zimy nieco sroższe niż tu w środku Pomorza. Cała Polska niegdyś była położona bardziej na wschód, więc i zimy zdarzały się ostrzejsze. Powstało jednak przysłowie – gdy w Barbary po wodzie, w Gwiazdkę po lodzie. I odwrotnie. Powiada się, że przysłowia są mądrością narodów, musiało zatem być Boże Narodzenie raz mroźne, innym razem podczas odwilży lub mrozy  jeszcze nie nadeszły, bo przecież to porzekadło powstało na podstawie obserwacji aury.

Najbardziej z dzieciństwa pamiętam wieczory wigilijne. Jak zapewne każdy, kto dzieciństwo spędził w kręgu kultury chrześcijańskiej. Część mego dzieciństwa, zwłaszcza ta, kiedy się wierzy w św. Mikołaja, przypadła na czasy okupacji. Jeden wieczór mocno zapadł mi w pamięć. Tkwi we mnie  do dzisiaj jakimś ciepłem i jasnością. Od południa padał śnieg. Siedzieliśmy przy wieczerzy wigilijnej - mama, siostry i ja. Ojciec, jako rzemieślnik budowlany został przez Niemców wywieziony w głąb Niemiec, by naprawiać to, co alianci zbombardowali. Starszy brat też był nieobecny. Mama przygotowała wigilijną wieczerzę, z tego, co urosło i się uchowało w przydomowym, niewielkim gospodarstwie – potrawy z kapusty, maku, grochu, buraczków, ziemniaków, własnej mąki. Oczywiście jaj, mleka, twarogu, grzybów i owoców ususzonych jesienią. Moi rodzice nie byli rolnikami – podstawą utrzymania rodziny była praca ojca, który był, jak wcześniej napisałem, rzemieślnikiem budowlanym. Jego zarobki wspierane były przez niewielkie przydomowe gospodarstwo, które prowadziła matka przy naszej, dzieci, pomocy. Mieliśmy nawet własny staw, a w nim karasie, liny. Tej zimy był jednak zamarznięty, nie szło złowić ryb. Na Wigilię przyniósł nam sąsiad, który pomagał łowić je rybakowi niewodem  w pobliskim jeziorze. Były to płocie, wzdręgi, chyba jeden szczupak… Jak na czasy okupacji było to dość obfite menu.

W połowie wieczerzy na podwórzu zaszczekał pies. Zawołałem,  św. Mikołaj przyjechał! Chyba się zdziwiłem, że na świętego szczeka pies. Ale  on nie szczekał jak na kogoś obcego, lecz radośnie popiskiwał, łasił się. Zamarliśmy, oczekując w ciszy. Może to ktoś, kto chce  skorzystać z tego dodatkowego talerza, który matka stawiała podczas każdej wigilijnej kolacji. Stukanie w sieni, podobne, gdy się strząsa śnieg z obuwia, szelest wyszukiwania w ciemności klamki… Drzwi się otwierają, do izby wchodzi tata w mocno ośnieżonym płaszczu, na głowie w znanej nam baranicy oblepionej śniegiem.
- Zdążyłem – powiedział z mocno zmęczonym uśmiechem. Miał na myśli wigilijną wieczerzę.
Rzeczywiście, to cud, że zdążył. Niemcy zgodzili się  na wyjazd do rodziny w ostatniej chwili (jako z dziada pradziada Pomorzak, był traktowany przez okupanta nieco łagodniej). Jechał pociągiem ekspresowym, który bodajże z Lipska zdążał do Królewca (niem. Königsberg, obecnie Kaliningrad) między innymi przez Poznań, Toruń. Ojciec powinien wysiąść w Toruniu, dalszą podróż odbyć lokalnym pociągiem, zatrzymującym się na wszystkich stacjach. On jednak chciał wysiąść w Jabłonowie, niewielkim mieście ale z węzłową stacją. Zwykle tam wysiadał, ale przeliczył się, pociąg ekspresowy się nie zatrzymał, następna stacja, na której miał postój, to Iława. Tam mógł wysiąść i wrócić na stację położoną najbliżej naszej wsi. Byłby na niej późnym wieczorem, a stamtąd do domu piechotą około trzech godzin marszu. Pojawiłby się w domu późną nocą. Miał jednak szczęście – pociąg do Królewca  stanął tuż przed opuszczonym semaforem na tej małej  stacyjce. Ojciec chwycił swój kuferek i zdążył wyskoczyć z pociągu. Miał jeszcze przed sobą siedmiokilometrowy marsz do wsi, w której mieszkaliśmy. I zdążył na wigilijna wieczerzę.

Radośnie śpiewaliśmy kolędy, potem przyjechał wuj z dwiema kuzynkami, mama i siostry wsiadły do sań, pojechały na pasterkę do sąsiedniej wsi. Ojciec zrezygnował, za bardzo był zmęczony i zabrakło miejsca w saniach, dla mnie również. W naszej wsi nie było kościoła – Niemcy po wkroczeniu zamknęli go, gdyż w międzywojniu mieszkańcy urządzili kościół w budynku poniemieckiej szkoły, co Niemców zdenerwowało, wyrzucili więc kościelne wyposażenie, pusty budynek czekał do końca wojny, po czym znowu zaczął pełnić funkcje sakralne.  

Nocą odwiedził nasz dom św. Mikołaj. Oczywiście był niewidoczny. Na moim talerzu stojącym pod choinką oprócz słodyczy i kilku mało znaczących drobiazgów, leżał scyzoryk z trzema ostrzami, korkociągiem, rzecz w owym czasie dla chłopca bezcenna – każdy chłopak posiadający scyzoryk, należał  we wsi do chłopackiej „arystokracji”. Domyślałem się, że to nie zasługa św. Mikołaja, lecz mego taty, któremu udało się przywieźć scyzoryk z Niemiec. Moje szczęście krótko trwało -  tuż po świętach zgubiłem ów scyzoryk w śniegu. I nigdy nie odnalazłem, śnieg stopniał, scyzoryk przepadł. Nawet nie zdążyłem pochwalić się wiejskim chłopakom posiadaniem tak pięknej i pożądanej rzeczy.

Jerzy Agaton Żelazny

 

Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, w tym odcinki nowej powieści Śmiech Chryzypa, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)