Rozmowy-z-Rozzy

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 02.01.2020 Печать E-mail

Magdalena Tarasiuk

OJCIEC

Ojciec, tata, stary, ale nie taki zwykły stary, tylko ten zaczerpnięty z rysunku Lengrena, co to go obydwoje uwielbialiśmy. "Słuchaj, stary, a może by tobie kupić skarpetki?", jeśli znacie ten tekst, to wiecie, w czym rzecz. Jeśli nie, trudno.
- Znam, opowiadaj, Rozzy.
- Mój ojciec był dla mnie k i m ś – kumplem, doradcą, oazą spokoju. Nigdy nie podniósł głosu, nie okazał zniecierpliwienia czy irytacji, nie zakazywał i nie denerwował się, chociaż powodów ku temu dostarczałam sporo. Codziennie, jeśli nie miał zebrań ni wykładów na Politechnice, poświęcał mi całe popołudnia, siedząc potem po nocach w swoich cyferkach. Sadowiłam się po drugiej stronie wielkiego biurka i nigdy, nawet przez chwilę, nie miałam czasu na nudę. Graliśmy w pokera na zapałki, uzbrojeni w stosowne do sytuacji miny, okraszone blaskiem hazardu w oczach. Było jeszcze „66”, gry, której kompletnie nie pamiętam, ale musiała nie być głupia, bo w takowe nie grywaliśmy. A kiedy hazard się znudził, to z kart powstawały rozmaite budowle, często niszczone przez przechodzącego kota. Karty były kropelką w morzu ogromnej ilości gier planszowych i rysowanych rebusów. W tych pierwszych główną rolę grał „Chińczyk". Wściekałam się okropnie, kiedy strącał mi pionka, który już jedną nogą był na mecie. Taryfy ulgowej niestety nie było, nigdy żadnych forów nie dostawałam. To były popołudnia dnia powszedniego, ale i pracujących sobót. Niedziela, jak w piosence, była dla nas.
Na pytanie, dokąd idziemy, odpowiadał niezmiennie – w nieznane.

I zawsze to „nieznane" było nowe, niezwykłe, ciekawe z nieco dydaktyczną wonią. Nieważne, czy to była wystawa sztuki, spacer po Warszawie, kino, teatr czy ZOO – zawsze wracałam bogatsza o nowe, mikre nawet, doświadczenie i wiedzę, która do dzisiaj mi się przydaje. Koniec wyprawy wieńczyliśmy wizytą w kawiarni, gdzie tata pił kawę (w domu nigdy tego nie robił), a ja pożerałam najbardziej okazałe ciastko. Pożerałam je głównie wzrokiem, kiedy jeszcze bezpańskie tkwiło w szklanej witrynie. Potem płakałam z żalu, że już nie mogę... – Nie martw się, krasnoludki zjedzą. – Śmialiśmy się, wychodząc i wyobrażając sobie przeżarte i wymiotujące krasnoludki. W drodze powrotnej obowiązkowym przystankiem była wizyta w cukierni „Wróbel", gdzie kupowaliśmy dziesięć ciastek na popołudnie. Ojciec miał na imię Witold.
- Jasna cholera, nie ma już takich ojców! Słucham tego, jak baśni jakiejś. Mów dalej, to piękne.
- A wiesz, że „cholera” to było słowo zakazane? W naszym domu się nie przeklinało! Jedna z moich szkolnych koleżanek posiadała, czarodziejskie wręcz, urządzenie, przywiezione zapewne z bliżej nieznanej mi zagranicy. Niewielki „pistolecik”, który na kolorowych, samoprzylepnych taśmach, wystrzeliwał dowolne napisy. Postanowiłam wystrzelić sobie jedno słowo, zakazane w domu i uznane za bardzo wulgarne, o „kurwach” i „chujach” dowiedziałam się dużo, dużo później. Krótkie i treściwe – DUPA!
Kusiło, jak cholera, również, niemile widziana. Raz w obecności moich rodziców siostra cioteczna powiedziała – Mam w dupie, co inni myślą! – Karina! – zgromiła ją wzrokiem i tonem głosu mama – Jesteś wulgarna jak dziewka z PGRu! Sama, pod nieobecność rodziców, głośno i wyraźnie oznajmiłam psu, że mam go w dupie. Mało się potem pod ziemię nie zapadłam, chociaż Cezar nie zgłaszał pretensji. Ale do rzeczy. Wystrzeliłam i przyniosłam to cudo do domu, nie ukryłam, tylko milcząc podałam ojcu. Cisza, jak makiem zasiał, lecz oko mu zabłysło (znałam i kochałam ten błysk). – Co zamierzasz z tym zrobić? – Pytanie zadane dość surowym głosem nie pozbawiło mnie jednak nadziei. – Nie wiem, tylko proszę cię, tato, to tajemnica. – Patrzyłam na ojca wyćwiczonym wzrokiem zranionego jagnięcia. Obracał napisik w palcach, po czym rzekł. – Skoro to taki cud techniki, to musimy go wykorzystać. Przylepimy na akwarium, o tutaj! – Wskazał miejsce gdzieś piętnaście centymetrów wzwyż od połowy zbiornika. Będzie wskazywała (specjalnie użył rodzaju żeńskiego) alarmowy stan wody. Przylepiliśmy DUPĘ uroczyście i komisyjnie i kiedy wody ubywało, legalnie mogliśmy wyszeptać: trzeba dolać, bo woda poniżej dupy.
Matka nigdy nie dopatrzyła się przestępstwa, bo akwarium miała absolutnie w d… A kiedy tata umarł, odkleiłam tę dupę, by biedaka nie pogrążać, sam już się pogrążył tym, że umarł...

 


O CZERWONOSKÓRYCH I ZIELONYM GROSZKU

- Zaufanie a właściwie bałwochwalcza wiara w prawdę objawianą przez ojca i mnie dotknęła, powiem nawet – boleśnie.
- Jerzy obudziłeś się wspomnieniowo? Mów!
- Poruszyłaś dziecinną zadrę, Rozzy. Ojciec wprowadzał mnie w świat książek. Najpierw on mi czytał, później, dorastając, czytałem podsuwane lektury i dyskutowaliśmy, a właściwie fantazjowaliśmy na wywołane tekstem tematy.
W ramach wspólnych lektur były również opowieści „z dzikiego zachodu„ i Indianie. To chyba u wszystkich chłopców zakochanych w wigwamach, łukach i dzikich mustangach przychodzi moment gdy pytają, dlaczego Indianie to czerwonoskórzy?? Ojciec tłumaczył, że to od czerwono zabarwionej glinki, którą Indianie obrzędowo malowali skórę. Zrozumiałem, że ta glinka spowodowała zmianę koloru ich skóry na stałe i dlatego byli czerwoni. Tak zostało to w młodziutkim mózgu zakodowane i basta. Po Indianach była fascynacja Szklarskim i kolejnymi „Tomkami”, a Indianie już zostali zapamiętani na czerwono. Na lekcjach biologii ambitna nauczycielka zaczęła wprowadzać nas – początkujących badaczy w postawy antropologii. Poznawaliśmy inne nacje i inne rasy. Po Afrykanach, Hindusach przedstawiła nam tablice z rdzennymi mieszkańcami Ameryki w etnicznych strojach.
Indianie – Czerwonoskórzy… oczywiście musiałem wyłuszczyć kolegom i nauczycielce swoją teorię czerwonego koloru skóry Indian. Śmiech i kpina była nagrodą za moją teorię. Jeszcze przez kilka miesięcy koledzy dokuczali mi pseudonimem ”Czerwony Glina”. Chęć popisania się wiedzą i powierzchowne wnioski były moje. Ale winą i pretensjami obarczyłem ojca. Zaufanie zawsze trzeba budować na zrozumieniu, które niestety czasami przychodzi do nas po latach. I po latach z jeszcze większą atencją kochamy początki naszego zmagania z życiem. Że się rozrzewniłem …? Ojciec to ojciec, basta.
- Piękna opowieść, Jerzyk i to w punktu widzenia chłopaka! Bardzo cenna. Z tego, co widzę na swoim przykładzie w kwestii oszukiwania, dziewczyny były traktowane przez ojców zdecydowanie romantyczniej i subtelniej!
A wiesz, skąd się bierze zielony groszek??
Ja, absolwentka biol-chemu zaraz ci wyłożę! – Skąd się bierze zielony groszek? – zapytałam ojca podczas obiadu, kiedy to obydwoje oddzielaliśmy zielone kuleczki od znienawidzonej marchewki. – Z fabryki zielonego groszku – odpowiedział bez zająknięcia, nie mrugnąwszy powieką. – Zaraz ci narysuję, jak to robią. Odpowiedź nie wzbudziła we mnie podejrzeń, ponieważ nigdy nie widziałam groszku w postaci rosnącej. Fasola, owszem pięła się do góry w jakichś mijanych ogródkach, marchewka – oczywiście, z taką zieloną pachnącą czuprynką, kapusta – ależ tak. Nawet całe pole kapusty kiedyś widziałam i piękne zielone gąsienniczki na niej. Groszku nie było w przyrodzie. Był za to w niezliczonej ilości puszek ustawianych, na przykład w „Supersamie”, w wielkie piramidy. Gdyby rósł, zajmowałby zdecydowanie za dużo miejsca i powinien być widoczny, a nie był! Fabryka przemówiła do mnie, a gdy po chwili miałam narysowaną całą linię produkcyjną, groszek przestał być tajemnicą. – O tu, zobacz – pokazywał ojciec na kartce – tu wlewa się zieloną pulpę, która następnie jest przepychana przez rurki i na końcu specjalne urządzenie zwane „kulkownikiem" formuje ostateczny kształt. Potem są dwie drogi, jedne kuleczki wędrują do puszek, inne do mrożonek. Nie wiem, czy świadczyło to o ogromnym zaufaniu do rodziciela czy o moim kompletnym debilizmie, ale w tę fabrykę wierzyłam przez długie lata. Nawet spotkany kiedyś „żywy" groszek na ulicy Polnej nie wzbudził niepokoju. Groszkowo uświadomiły mnie koleżanki z liceum. Do dzisiaj – ukochane (nie tylko z powodu groszku). Przeżyłam szok. Ale wiem, że nie wiązał się on z pretensją do ojca, za bardzo go kochałam. Teraz mnie to nawet rozczula, tak, jak ciebie, Jerzy!
Napijmy się za wspomnienia i „cudownych rodziców”, w końcu dzięki nim możemy!

Magdalena Tarasiuk


Przeczytaj też inne teksty M. Tarasiuk w działach „proza”, „felietony”, „eseje i szkice”, a także w „porcie literackim” recenzje jej książek Tara (2011) autorstwa Wandy Skalskiej oraz I nie mów do mnie Dżordżyk (2014) pióra Jolanty Szwarc