Wojaczka i poezja
Jerzy Żelazny
Tytuł felietonu brzmi dość pompatycznie – w żadnej wojaczce nie uczestniczyłem, jedynie podczas pobytu w woju, czyli w zasadniczej służbie wojskowej, z której nie udało mi się wymigać, przygotowywano mnie wbrew mej woli, a przede wszystkim braku kompletnego zamiłowania do udziału w jakiejkolwiek bijatyce… Chociaż, gdyby zaistniała taka potrzeba, „wróg napadł na Polskę z kraju ościennego”, jak brzmią słowa popularnej piosenki, to jako patriota swego kraju, gdyby „ruszała wiara w pole” nie wahałbym się przyłączyć, bo przecież wyuczyłem się rzemiosła wojennego, w niektórych dziedzinach przodowałem, na przykład za celne strzelanie bywałem nawet nagradzany, a jedną z nagród było emitowanie w koszarowym radiowęźle pieśni na moją część „Wołga Wołga mat’ rodnaja”…
Opowiada ta pieśń historię o Stieńce Razinie, przywódcy kozaków dońskich podczas ich buntu (1670 rok) przeciwko samodzierżawiu carskiemu. Ów Stieńka zasłynął utopieniem w Wołdze poślubionej księżniczki perskiej, gdyż kozacy nie godzili się, żeby ich ataman miał za żonę księżniczkę, więc by powstrzymać rozłam w szeregach mu wiernych, podczas poślubnej przejażdżki po Wołdze wrzucił ją do rzeki… i po sprawie. Takim był bohaterem! W tamtym czasie, gdy odtwarzano ją na moją część, nie znałem treści owej pieśni, śpiewano ją po rosyjsku i nikomu nie przyszło do głowy, żeby poznać jej polski tekst, a odtwarzano ją codziennie, dwa, trzy razy albo i więcej.
Wyuczyłem się więc jako tako rzemiosła wojennego na poziomie dowódcy drużyny i, jak brzmiał slogan propagandowy tamtych czasów, „stałem się świadomym obrońcą ludowej ojczyzny”. Na szczęście nie zaistniała taka potrzeba. Armia jednak nie dała mi spokoju, po jakimś czasie, oczywiście pod przymusem, ale bardziej wyrafinowanym, wyszkolono mnie na oficera, na dowódcę kompanii mianowicie i swoją karierę wojskową zakończyłem w stopniu kapitana rezerwy, ba, ludowego wojska, więc się nie ma czym chwalić. Dzisiaj tamta wiedza wojskowa i umiejętności są całkiem nieprzydatne. Pozostały z tych wojskowych peregrynacji wspomnienia, niektóre miłe, inne smutne, denerwujące.
A tutaj piszę o tych miłych, mających związek z poezją. Wspominałem w poprzednim felietonie na niniejszym portalu profity, jakie ciągnąłem z umiejętności recytowania wierszy – zamiast nacierać na domniemanego wroga, to ja wraz z innymi szczęśliwcami śpiewałem piosenki żołnierzom, recytowałem wiersze, ową popularną „Grenadę”. Takich przypadków było więcej, o jednej ciekawszych chcę tutaj opowiedzieć.
W tamtych czasach wojsko organizowało dla żołnierzy przeróżne festiwale, więc jak tu nie brać w nich udziału, skoro gwarantowały urozmaicenie tej jednak ponurej i denerwującej służby. Odbywał się na przykład przegląd kompanijnych zespołów artystycznych, postanowiłem wziąć w nim udział. Zorganizowałem taki zespół, oczywiście nie z żołnierzy własnej kompanii, w niej nie znalazłem żadnych talentów, lecz pod pieczą zastępcy dowódcy pułku namówiłem chłopaków, którzy w jednostce służyli drugi rok, byli podoficerami, wszyscy po maturze, i utworzyliśmy kompanijny zespół recytatorski, postanawiając przenieść na scenę poemat pod tytułem „Wasyl Tiorkin”.
Ów Tiorkin to dzielny wojak, bohater poematu Aleksandra Twardowskiego (1910-1971), rosyjskiego poety, autora między innymi dygresyjnego poematu „Za dalą dal”, poetą, który nieco się wadził z władzą sowiecką. Poemat „Wasyl Tiorkin” to poetycki obraz losów żołnierza Armii Radzieckiej walczącego z Niemcami podczas ostatniej wojny światowej. Tiorkin to oczywiście wojak dzielny, ale również utalentowany harmonista, dzięki czemu jest lubiany przez kolegów i dowódców. Nie wiem, czy w rzeczywistości istniał jakiś Tiorkin, dla poematu nie ma to istotnego znaczenia, zdarzają się tacy żołnierze w każdej armii. Twardowski bowiem starał się ukazać nie tylko dzielność żołnierzy, ich poświęcenie w boju. ale również romantykę wojny. Muzyka, śpiew jest tym motywem, który wzmaga ową romantykę, a ci co posiedli tę umiejętność, są osobami lubianymi. Taką postacią jest ów Tiorkin, który podczas przerw w boju bierze do ręki harmonię, wygrywa tęskne melodie, takie duszoszzcipaltielnyje, jak mówią Rosjanie. A to granie przynosi ulgę w żołnierskim trudzie, łagodzi tęsknotę za domem, za ukochaną, daje chwile wytchnienia i zapomnienia o grozie wojny.
A z owym „Wasylem Tiorkinem” było tak - zgłosiłem zastępcy dowódcy pułku chęć przygotowania na przegląd zespołów kompanijnych inscenizacji tego poematu. Wygraliśmy konkurs w dywizji i postanowiono nas wysłać na festiwal centralny w Warszawie jako reprezentantów Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Było nas pięciu recytatorów i żołnierz, który grał na akordeonie. Po decyzji wyjazdu do stolicy nasz pułkowy zespół wzmocniono żołnierzami z innych jednostek, między innymi naszego harmonistę wymieniono, czego żałowałem, na żołnierza, który był sprawniejszym akordeonistą, ale nasz miał twarz doświadczonego wojaka, a ten przydzielony wprawdzie lepiej radził sobie z instrumentem, wyglądał jednak jak wypieszczony inteligencik, nie kojarzył się z wojakiem otrzaskanym w boju. Oczywiście oficjalne byliśmy żołnierzami z tej samej kompanii, czego nikt nie sprawdzał.
Piękne zdarzenie w życiu żołnierza z poboru - najpierw długo ćwiczyliśmy w garnizonie, potem na zgrupowaniu zespołów w Bydgoszczy, do występów przygotowywał nas znany bydgoski aktor Mieczysław Wielicz. To trwało może z dziesięć dni - w ponurym żołnierskim żywocie był to wyłom nie lada. Tym bardziej, że oprócz nas były też na zgrupowaniu panie, które coś tam śpiewały, trochę tańczyły. Były to w przeważającej liczbie młode żony oficerów, pewnie również sierżantów. Kierownictwo tej imprezy, by zachęcić nasz zapał artystyczny, organizowało wyjazdy gdzieś za miasto, na zieloną trawkę, nad Brdę. Oczywiście te wyjazdy i zabawy, zwłaszcza te z tańczeniem, odbywały się pod ścisłym nadzorem, bowiem kierownictwo zgrupowania było odpowiedzialne za cnotliwe zachowanie się pań, aby któraś nie uległa pokusie, przyciśnięcie się do partnerki na przykład w tangu wywoływało stanowczą reakcję kierownika imprezy, a mimo to niektórzy z naszego zespołu skorzystali z wdzięków pań…
W taki sposób przygotowywano nas do występów Warszawie, chociaż raczej niezbyt skutecznie – pan Wielicz był dobrym aktorem, ale w pracy z amatorami nie miał żadnych doświadczeń, za to był znakomitym gawędziarzem i lubił opowiadać, więc nasze spotkania upływały nam na wysłuchiwaniu ciekawostek z życia znanego aktora, z życia bydgoskich i innych teatrów. Podczas pobytu w Bydgoszczy wałkoniliśmy się nielicho. I wreszcie wyjazd do Warszawy.
W Warszawie wyczuwało się wielki ruch, wielki pośpiech. To był rok 1955, chyba koniec maja, trwały pośpieszne przygotowywania do Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, imprezy głośnej, która odbyła się w lipcu tegoż roku i wywarła wielki wpływ na przemiany w życiu, zwłaszcza w obyczajach, kulturowe, młodych Polaków. Podczas naszego pobytu w stolicy kończono budowę Stadionu Dziesięciolecia oraz Pałacu Kultury i Nauki – dwóch obiektów niezbędnych do organizacji owego światowego spotkania młodzieży, tej komunistycznej pokazówki.
Festiwal zespołów wojskowych trwał kilka dni w Hali Mirowskiej, która w owym czasie była wielką salą sportową i widowiskową. Marna w niej akustyka, nasze recytacje prawie niesłyszalne, wypadliśmy więc nienadzwyczajnie, piękny poemat o Wasylu Tiorkinie nie wzbudził entuzjazmu jury, czym się wcale nie przejęliśmy, naszym bowiem głównym celem było wyrwanie się z koszar, a właściwie z poligonu, z wojskowych ćwiczeń, i wojażowanie w charakterze artystów, a nie zdobywanie laurów.
Z miejsca zakwaterowania do Hali Mirowskiej wożono uczestników festiwalu otwartymi samochodami ciężarowymi, przejeżdżaliśmy w pobliżu budowy stadionu, więc słyszeliśmy polecenia wydawane przez megafony budowniczym, piosenki, które miały umilać pracę, hasła zagrzewające do roboty.
Któregoś dnia zawieźli nas na plac budowy, mieliśmy pomagać robotnikom, jakiś brygadzista kazał nam ładować deski wykorzystane przy szalunkach na samochody, wywożono je poza teren budowy. Oczywiście usłyszeliśmy pozdrowienie, podziękowanie za pomoc przy budowie na miarę naszych czasów stadionu, z megafonów popłynęła piosenka „Połączmy młodzieńcze ramiona, by razem do szczęścia się szło...” Mogę więc z dużą dozą autoironii powiedzieć, że przyłożyłem rękę do budowy Stadion Dziesięciolecia, który, niestety, skończył dość marnie jako wielkie targowisko w naszej części Europy, by zostać z impetem zburzonym, a zbudowano na tym miejscu stadion również godny naszych czasów. Natomiast nie zawieziono nas na plac budowy Pałacu Kultury i Nauki, szkoda, mógłbym też się chwalić, że przyłożyłem rękę do jego budowy i denerwować tych, którzy są zwolennikami jego rozbiórki.
Po powrocie do garnizonu zastępca dowódcy dywizji załatwił nam dziesięciodniowy urlop w nagrodę za zajęcie pierwszego miejsca. I to jest najbardziej śmieszne zdarzenie - nie wyróżniono naszego zespołu, najlepiej oceniono zespół z Elbląga. Komunikat komisji festiwalowej był lakoniczny - w kategorii zespołów kompanijnych pierwsze miejsce zajął zespół z Pomorskiego Okręgu Wojskowego, nie precyzując z jakiej jednostki, z jakiego garnizonu (tajemnica wojskowa?), jaki tytuł przedstawienia. Zastępca dowódcy naszej dywizji uznał, że to my, co rozgłosił w garnizonie i nagrodził urlopem.
W inscenizacji poematu byłem narratorem, mówiony przeze mnie tekst był najdłuższy. Znam do dzisiaj wiele wierszy na pamięć, ale z „Wasyla Tiorkina” tylko dwa zdania: - „Ledwie tknął i jak zagrało! Harmonista - każdy czuł” - tak mówiłem o dzielnym wojaku i harmoniście Tiorkinie. Natomiast dziwnym trafem zapamiętałem piosenkę, którą kończył swą opowieść ów nagrodzony zespół z Elbląga, o przygodzie żołnierza, który chciał jakiemuś zasłużonemu w szkoleniu koledze puścić w radiowęźle płytę, ale się potknął i ją potłukł, została tylko jedna z „Maryniką”, popularną w tym czasie piosenką o dziewczynie lubiącej długo spać: „A ona śpi i śpi, i nigdy nie ma dość...” Zespół tę opowieść kończył przyśpiewką na melodię pieśni dziadowskiej:
Drogi zakładzie nagrań płytowych
i wy szanowni kompozytorzy!
Prosimy bardzo, całego serca,
o nowe pieśni dla nas żołnierzy”.
Był wówczas deficyt piosenek żołnierskich. Cóż, legionowych ani „Wojenko, wojenko” albo „Jak to na wojence ładnie” i innych tradycyjnych polskich pieśni żołnierskich, śpiewać nie było wolno. I ta dość głupawa przyśpiewka zespołu z Elbląga tak się spodobała komisji, więc przyznano mu główną nagrodę, a nasz Tiorkin niczego nie zwojował - piękne strofy Aleksandra Twardowskiego nie zachwyciły komisji.
Jerzy Żelazny
Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także - w "porcie literackim" - recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014)