„Muzeum Dusz Czyśćcowych” Wojciecha Gawłowskiego

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 24.05.2018 Печать E-mail

Jolanta Szwarc

ŁAŃCUCH POKARMOWY

Wojciech Gawłowski w trzecim wierszu, licząc od końca, tomiku „Muzeum Dusz Czyśćcowych” przywołuje z pamięci podmiotu lirycznego kobietę, która po przeczytaniu nekrologu powiada z zapłakaną twarzą – Historia została opętana / przez Szatana! To stwierdzenie nie wyczerpuje treści wiersza „Moja jawo, mój śnie”. Jeśli cofniemy się o ponad dwa tysiące lat, to zobaczymy opętanego, który wyszedł z grobów, a Jezus mu powiedział: „Wyjdź, duchu nieczysty, z tego człowieka.” I wyszły demony, cały legion i poprosiły, by Pan posłał je w świnie. „Tak duchy nieczyste wyszły i weszły w świnie. A trzoda około dwutysięczna ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora. I potonęły w jeziorze.” Tak pisał o tej historii św. Marek, a autor ciągnie dalej. Galopujemy / na grzbietach świń, / w które weszły demony / wypędzone przez Pana / z opętanego mieszkańca cmentarza.

I co? Stoczymy się na nich do przepaści. Dla mnie to niemożliwe, bo te świnie z demonami się potopiły i stały pokarmem dla ryb. Ryby jadł człowiek, a z nimi fragmenty demonów. One zadomowiły się w ludziach, ale rzadko można mówić o opętaniu takim, żeby nieszczęśnik „ łańcuchy kruszył, a pęta rozrywał, i nikt nie zdołał go poskromić. Wciąż dniem i nocą krzyczał, tłukł się kamieniami w grobach i po górach.” (Mk 5, 1-17)
Zapewne współczesne demony inaczej niewolą ludzi. Ich występowanie szeroko się rozeszło, ale działają sprytniej. Nie awanturują się. Wszczepiają zło w ludzkie mózgi. Czasami rozwadniają je, czasami zamieniają w beton. Konsekwentnie prowadzą wojnę z dobrem i wpędzają nas w przepaść metaforyczną, cokolwiek by ona znaczyła. Nie pomogą kapoki i inne zabezpieczenia. Koniec. A potem… niebo, czyściec lub piekło.

Wracam do początku tomiku, którego tytuł zaczerpnięty jest z pierwszego wiersza zamieszczonego w książce. Muzeum Dusz Czyśćcowych / można zwiedzać nie wychodząc z domu. O, to coś dla mnie. Już się zaczęłam cieszyć. Czyściec wydaję się być nierozłączny z takimi pojęciami jak niebo i piekło. O piekle sporo czytałam i nasłuchałam się w kościele, szczególnie wtedy, gdy do miasteczka przyjeżdżali kaznodzieje wygłaszający homilie w czasie rekolekcji. Będziesz się smażyła w piekle, ty duszo potępiona, diabeł cię na widły weźmie. Pokuta, każdy ma swoją pokutę i może uzyskać odpust zupełny lub cząstkowy z czasu zawieszenia między niebem a piekłem. Przyznać muszę, że nie wyobrażam sobie zegara wieczności. Jednak metafizyczny przeciąg kołacze okiennicą. // Ikona Świętej Lilianny z Cordoby / wyświetla się na ekranach laptopów / naszych córek.
Święta Lilianna, Lilioza, Liliosa została stracona w roku 852 albo 853. W tym czasie nie cała Hiszpania była chrześcijańska. Znaczną częścią władali muzułmanie i karali za wyznawanie religii innych niż islam, dlatego 27 lipca wykonano wyrok śmierci na dwóch małżeństwach i zakonniku jawnie głoszących, że są chrześcijanami. Takie postępowanie zaważyło na tym, że uznano ich świętymi. Wyświetliło mi się to i jeszcze więcej na ekranie komputera – zatem zasłużyli sobie na niebo, nie dostali wyroku w zawieszeniu. Czy ma to być sygnał dla czytelnika – tak rób, a wkroczysz do nieba. Piękne przesłanie.

Jednak w wierszu „Powiedz to!” poeta przedstawia drugą stronę medalu. Wiersz poprzedza motto zaczerpnięte z „Odmowy” Hermanna Hesse, niemieckiego noblisty z 1946 r.
Lepiej zginąć z rąk faszystów / Niż samemu być faszystą / Lepiej zginąć z rąk komunistów / niż samemu być komunistą.
Pomyślałam, że jest to piękne nawiązanie do św. Lilianny z Kordoby, ale jest jednak pewne „ale”. Poeta w pierwszym wersie zapisze: Powiedz to umarłym. Nie powiem, bo skończyło się ich życie, a zasługi trudno wymierzyć. Głód życia / odbiera siłę żywym. // Nie mogą znieść / tej nieludzkiej prawdy. // Generał armii / prymus komunizmu / na łożu śmierci / przystępuje do sakramentu pokuty / ścieląc sobie posłanie / na sen wiekuisty. // Blaskiem chwały jaśnieją weteranów czoła. / Cierpliwie czekają puste miejsca na cokołach.
Nie mogłam się oprzeć chęci przytoczenia tego wiersza w całości. Często próbujemy oceniać ludzi, wchodzić w ich skórę, mówić – gdybym ja był na twoim miejscu, to bym zrobił inaczej. Zapewne inaczej.

Biblia wyznacza serce na siedlisko sumienia. To tam siedzi wewnętrzna jaźń ludzkiej osoby, czyli wszystko to, co składa się na „ja” i „moje”. „Początkiem każdego dzieła – słowo, / a przed każdym dziełem myśl. / Korzeniem zamierzeń jest serce, / skąd wyrastają cztery gałęzie: dobro i zło, życie i śmierć, / a nad tym wszystkim język ma pełną władzę.” (Syr 37,16-18).
Mówiąc inaczej, każdy ponosi odpowiedzialność za swoje decyzje. Jeśli sumienie nie czyni wyrzutów, to dobrze, chyba że wyhodowaliśmy sumienie przewrotne, dalekie od dobra. Takie sumienie jest skalane, a więc nie jest zdolne do prawidłowych ocen. Poeta zapisze: Ambicja, miłość własna / Nie zna miłosierdzia! / (Na próżno Herbert przestrzegał / przed oschłością serca!).

A jednak jest, oschłość serca prowadzi do złych kontaktów między ludźmi, do różnych konfliktów niosących zawieruchę. Co wtedy robić? Poeta radzi: A ty wstąp w ciszę, patrz okiem cyklonu / Lej trąby powietrznej przeciąga nad domem. Nigdy nie byłam w środku cyklonu. Podobno to jest ciche, spokojne miejsce z kawałkiem nieba nad głową. Można przetrwać.
Patrzeć okiem żywiołu / żywiołem być pospołu. Dobrze się widzi z ukrycia, chwyta kawałki życia i w książkach je zamieszcza. Sen z jawą się przeplata, mijają szybko lata, przechodzą burze, kręcą się wkoło, cóż może się zdarzyć. Ktoś rodzi się, by żyć, ktoś umiera, by… powiedzmy bez rymu, by wpaść w ręce śmierci. Nie chcę, żeby była po polsku kobietą, wystarczy przesunąć granicę, nie, nie przesunąć, przejść przez nią i już będzie der Tod, mężczyzna – marzy się poeta. Wtedy pod powieką zatrzymam wersy – Śniła się polszczyzny rozległa Syberia / Meteoryt tunguski przebił wnętrze Ziemi / Poezja niemożliwa potencja odwieczna / Czytamy. Zaczytani, olśnieni i niemi. Razem z Tymoteuszem Karpowiczem poszukujemy początków języka, pierwotnej czystości. Obserwujemy piszących i tych, co czytają. Szukamy właściwych ludzi i miejsca, żeby spotkać się we właściwym czasie, a czasu coraz mniej. Dzieciństwo się oddala, już chyba nie potrafimy zręcznie i zamaszyście / podetrzeć dupę / łopianowym liściem.

Poeta z Ostrowa jakoś nie wprowadza mnie w dobry nastrój. W ogóle 22 maja zmienił się nie do poznania, kiedyś był radosny i młody, czas dłużył się wyczekiwaniem pełnoletniości, bo w małym miasteczku było małe kino, a bardzo chciałam chodzić na filmy dozwolone od lat osiemnastu. Z filmami nie mam już problemu, ale nim się obejrzałam już mija kolejny 22 maja. Najpierw mąż, potem dzieci składają życzenia. Między telefonami zabiera głos Wojciech Gawłowski i wciska w moją jaźń wersy – Dorośleję do śmierci i coś tam, coś tam, że puzzle losu złożone. Nic ująć, nic dodać. / Póki ich nie rozrzuci śmiertelna choroba // Do znudzenia mówią: Życie wielkim darem! / Czasami bywa ponad ludzka miarę.
Przerzuciłam kartkę i mam ciąg dalszy nastroju w wierszu „Bywaj!”. Jakie znaczenie pasuje do tego czasownika? Pożegnanie jak w piosence „Bywaj dziewczę zdrowe, Ojczyzna mnie woła” ? Może przywołanie albo powitanie? Bywaj, bywaj / bycie ogołocony / jutrzenko litości!

Dwudziesty drugi maja trwa. Przewracam kartkę – „A czy znasz ty…” – A znasz ty tego, / którego syn / zerwał z życiem? Następny wiersz „Stacja Druga” – Mówią: Krzyż ci na drogę / Krzyż na dole niedole. Nie powiem, że dźwigam jak On. Gdzieżbym śmiała, ale biorę na siebie i idę. Dwudzieste drugie maje mijają, a ja idę. Potykam się o małą jak piąstka / czaszkę zwierzęcia /…/ ostrożnie mijam / trzy ślimaki… dochodzę do cmentarza w małym miasteczku na Kujawach, zapalam znicze. Idę dalej przez wiersze, przez siebie, zachodzi mi drogę pierwsza i zarazem ostatnia dla mnie „Miodowa pełnia księżyca”.
„Stare kobiety”, które w domach ubierały zmarłych do trumny, miały wśród nich posłuch, są teraz niepotrzebne. Wszystko załatwiają zakłady pogrzebowe. Niby nic się nie zmieniło, tylko środki perswazji są inne, kiedy szykują ich w podróż. W końcu klienci odchodzą.

Jeszcze niedawno chodziłam pierwszego listopada na Cytadelę i Cmentarz Zasłużonych, by zapalić znicze na obcych grobach, bo z bliskiej rodziny wszyscy byli wśród żywych, a teraz poopadali jak liście z drzew. Dostrzegam samotnych, jak przychodzą na pogrzeby obcych, by być pośród żywych w modlitwie, komunii / Samozwańcy cierpienia, wolni pokutnicy. Niby drzewo genealogiczne ciągle się odradza, ale pojawiają się inne liście i inne owoce, tylko pień, póki co, mocny i krążą w nim soki. To spoiwo / ta litania / bytu.
Zatrzymałam się na chwilę, ot, taka przerwa w podróży, żeby pomyśleć o tomiku Wojciecha Gawłowskiego raz jeszcze.

W ogóle dziękuję autorowi, że go napisał i losowi, że mogłam przeczytać zawarte w nim wiersze z nienarzucającymi się rymami i rytmem wystukiwanym w krótkich wersach.
Trzeba powiedzieć, że poeta zmusza czytelnika do uważnej lektury, do uświadamiania sobie przekazywanego sensu i to nie zawsze jednoznacznego. Zostawia uchyloną furtkę i wybór czytelnikowi, który może ją otworzyć i wejść w wiersz „aż do samego środka, do jądra gęstwiny”. Ale czy to możliwe, żeby autor i czytelnik mieli taką samą wewnętrzną jaźń człowieczą? Takie samo rozumienie dobra i zła, życia i śmierci. Myślę, że niezupełnie, choć wszyscy mamy po cztery kończyny, po jednej głowie i jednym kręgosłupie.

Mimo że czuję się zmęczona, to jednak zainspirowana i dlatego wyruszam / w dalszą drogę / w głąb zimy, ufając, że moja zima będzie łagodna.

Wojciech Gawłowski „Muzeum Dusz Czyśćcowych”, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, Sopot 2018, str. 56

Jolanta Szwarc


Przeczytaj też w ‘porcie literackim’ naszego portalu recenzję zbioru W. Gawłowskiego pt. Lunapark nieśmiertelności (2011)