Grube książki

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 05.03.2018 Печать E-mail

Jerzy Żelazny

Od dawna nękają mnie grube książki, a nie znoszę tych opasłych, uwielbiam średniej objętości, ot, 250 – 350 stron formatu a5. Radzę sobie jako tako z książkami do czterystu stron, unikam tych, które przekraczają tę objętość. Ba, pomijać się nie da albo jest trudne, skoro czytanie jest moją namiętnością. Czasem się od niej uwalniam jak pijak od kolejnych libacji, ale na krótko. I nie daję rady wymigać się od brania tych pękatych, bo są ciekawe, cenne, nie do zlekceważenia. Trafiają mi się owe grube książki czasem z zaskoczenia – tak było na przykład z powieścią Ignacego Karpowicza Balladyny i romanse – przeczytałem gdzieś informację o ukazaniu się tej powieści, zaciekawiła mnie, śpieszę do księgarni, nie mieli, zamówimy, obiecują, gdy nadejdzie, zadzwonimy. I rzeczywiście, za trzy dni stoję przed ladą, ekspedientka wyciąga tomisko bez mała sześćsetstronicowe, kupiłem, bo jak inaczej, wycofać się, wstyd.

To się zdarzyło już dość dawno, a nieco później postanowiłem kupić książkę Karola Modzelewskiego, laureatkę Nike 2014 Zajeździmy kobyłę historii. Pytam ekspedientkę, czy jest ta pozycja, a szefowa księgarni woła do swego pomocnika, przynieś k o b y ł ę ! Określenie adekwatne do kobylastej objętości; wprawdzie stron nie tak dużo, bo tylko 450, ale format większy, co wpływa na ciężar książki. A o ciężar mi chodzi. Mam paskudne przyzwyczajenie z danych lat – czytam leżąc brzuchem do góry na wersalce, w łóżku, na murawie, nawet na piasku plaży, trzymając książkę nad twarzą, wodząc oczami po tekście. Na siedząco rzadko czytam, chyba że w pociągu albo w jakiejś poczekalni, niegdyś w czytelniach bibliotek. Obecnie rzadko podróżuję, więc pociągi i poczekalnie dworcowe odpadają, a podczas jazdy samochodem, nawet gdy nie trzyma się kierownicy, czytanie niewygodne.

Podobno w pozycji leżącej czytać nie należy, wzrok się psuje; ja tego nie potwierdzam – jeśli mam pewne kłopoty z widzeniem, to raczej wiek jest sprawcą tych niedomogów. To chyba jasne, że w takiej pozycji czytać książki cienkie łatwiej, ręce nie mdleją, można je zmieniać, trzymając chwilę jedną dłonią, chwilę drugą, ale Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk nie da rady utrzymać w jednym ręku - ta pozycja liczy 912 stron i format większy niż a5, ważą te Księgi ponad kilogram. Ale jak nie przeczytać, skoro zostały okrzyknięte nie bestsellerem, arcydziełem. Co prawda, pojawiły się wątpliwości u niektórych czytelników co do wizji w tej powieści naszej przeszłości, ale dzieło wybitne zwykle wzbudza spory, co zwiększa jego walor.

Te moje fanaberie z czytaniem w pozycji leżącej wzięły się z czasów studiów – mieszkałem w domu studenckim, a było nas pięciu chłopa w jednej izbie, więc miejscem do czytania najporęczniejszym było własne łóżko, zwłaszcza że trafiło mi się piętrowe, ale dolne, co stwarzało pewną intymność w kontakcie z książką; stół stojący po środku pokoju, przy którym siedzą inni, coś tam piszą, wkuwają jakieś regułki albo nabrali chęci, by się zabawić grą w brydża, to wątpliwe miejsce do rozkoszowania się dziełem literackim. Łóżko stwarzało skromny azyl. Takie były niegdyś warunki studiowania. I stąd to moje przykre przyzwyczajenia do czytania w pozycji leżącej.

Zaciekawiła mnie powieść węgierskiego pisarza Pétera Nádasa Pamięć, zwłaszcza zachęcony zostałem opinią Susan Sontag; napisała amerykańska pisarka i eseistka, że Pamięć Nádasa jest „największą powieścią naszych czasów i jedną z największych książek stulecia”. Oczywiście XX stulecia. Wysłałem zamówienie do wydawcy, przysłali, otwieram paczkę, a to grube tomisko, 801 stron, to jak trzy książki średniej objętości. Trochę mnie ta powieść przeraziła - jej się nie dało czytać, leżąc na kanapie, za ciężka, żeby trzymać nad oczami i wodzić nimi po tekście. No, ale jakoś sobie poradziłem.
Jest to powieść o czasach stalinowskich i rewolucji 1956 roku na Węgrzech, a więc sprawy, które mnie obchodzą. W latach stalinowskich bohater Pamięci, tak jak ja, dojrzewa intelektualnie, a w tle zdarzenia niosące nadzieję na odmianę losu. Nie spełniły się wtedy owe nadzieje, trzeba było czekać, nie tracąc wiary w nadejście upadku systemu. Konstrukcja fabularna dzieła Nádasa ciekawa i nowatorska – alinearną narrację łączy autor z tradycją prozy początków XX wieku; związki z Czarodziejską Górą Tomasza Manna i niewątpliwie z prozą Marcela Prousta są wyraźne. Można też przywołać inne pokrewieństwa, bardziej współczesne powieści, a tak to zwykle się zdarza, gdy ma się do czynienia z wielkim dziełem.

A propos Prousta W poszukiwaniu straconego czasu - toż to grube tomiska! Zetknąłem się z tym dziełem, gdy ukazały się pierwsze tomy powojennego wydania w Polsce tej ogromnej i zuchwałej powieści. Czytałem w ostatnie moje wakacje spędzane na wsi, nad stawem, leżąc na murawie, przy wtórze kumkania żab, a był ów staw wymarzonym siedliskiem tych muzycznych płazów - porośnięty przeróżną roślinnością, wodne płycizny rozgrzewane słońcem, to raj dla żab. W tamto lato kumkały miłośnie w ciągle powtarzalnym interwale muzycznym i w tym samym rytmie, a ja leżąc, trzymałem nad oczami część drugą dzieła ProustaLato zakwitających dziewcząt. Sam tytuł brzmiał podniecająco dla dwudziestokilkulatka, a tu jeszcze owe żaby, a Marcel, bohater powieściowego cyklu Prousta, spędzał wakacje w letniskowym miasteczku Balbec, w nim spotkał grupę pięknych dziewcząt, a wśród tych ślicznotek Albertynę, przyszłą wielką miłość Marcela… Nie ma już tego stawu, pełnego muzykujących żab, moi rodzice, zgodnie z modą tamtych lat, pozbyli się domu i owego rozlewiska wodnego, przenieśli się do miasta, a nabywca tej schedy po latach przy pomocy koparek oczyścił wodne rozlewisko z wszelkiej roślinności, zwłaszcza zniknął malowniczy peł, zwany też spleją, usłany z torfowych mszarów, pływający po środku rozlewiska, a na nim pełno żółcącej się knieci, bieliły się babki wodne, a pod spleją żaby miały przytulną kryjówkę na okres zimowego snu. Teraz staw ów lśni czystą wodą, wokół ławki, można posiedzieć, ale kumkania już się nie usłyszy, nie zabieli się też żabieniec w jakiejś niewielkiej zatoczce, smutno… Ale wracajmy do grubych książek.

Właśnie skończyłem czytanie biografii Gombrowicz. Ja, geniusz Klementyny Suchanow.To znakomita książka, w dwóch tomach liczy sobie, bagatela!, wraz z przypisami 1174 strony. Gdy skończyłem czytać tę wyśmienitą biografię, przejął mnie jakiś niedosyt, smutek, że to już koniec, a ostatnie partie tekstu są świetne, mogła ta opowieść jeszcze trwać, choćby przedstawić losy dzieł autora Ferdydurke po jego śmierci, też przecież zajmujące, zwłaszcza w naszym kraju; biografia Gombrowicza autorstwa Suchanow kończy się wraz z jego śmiercią. To się czyta jak zajmującą powieść. Wyłania się z tej biografii barwne, pełne zaskakujących zwrotów, przypadłości życie polskiego pisarza, którego mamiono nagrodą Nobla, a zapewne na nią zasłużył i być może by ją otrzymał, gdyby nie śmierć. Wczesna śmierć, jeśli porównać z długością życia innych polskich luminarzy literatury, wykluczyła go zapewne z zostania noblistą. Miłosz otrzymał Nobla w wieku 69 lat, Szymborska jeszcze później, w wieku 73 lat, ale jeszcze sporo lat mogli się cieszyć sławą bycia noblistami, Gombrowicz zmarł tuż przed ukończeniem 65 lat.

Nad biografią Gombrowicza Klementyna Suchanow popracowała solidnie, w ciągu wielu lat opisała życie pisarza z detalami, nie pomija przeróżnych doznań, zagadkowych zdarzeń, są lata pełne blasku, zwłaszcza młodość, czasy przed II wojną światową, wiedzie wtedy życie beztroskie, po pańsku, pełne przygód, młodzieńczej fantazji, miłosnych igraszek nie tylko z kobietami… Zdarzyły mu się wtedy pierwsze utwory literackie, jeszcze nie olśniewające czytelników, krytykowane. Znakomita i najważniejsza powieść Ferdydurke przed wybuchem wojny nie zdążyła zdobyć szerokiego uznania w kraju, może jedynie Bruno Schulz docenił wartość tego dzieła. Historia mocno dała się we znaki Gombrowiczowi, skazując go w dalekiej Argentynie na życie biedne, w zapomnieniu; imał się nierzadko upokarzających zajęć, miewał tam zawstydzające przygody.

Pamiętamy - Witold Gombrowicz latem 1939 roku popłynął jako dziennikarz w dziewiczy rejs polskiego statku pasażerskiego „Chrobry” do Ameryki Południowej. Portem docelowym była stolica Argentyny, Buenos Aires. W czasie tego rejsu wybuchła II wojna światowa, „Chrobry” nie wracał do kraju, lecz do Wielkiej Brytanii. Gombrowicz w ostatniej chwili opuścił statek, nie chciał płynąć do Anglii, postanowił wojnę przeczekać w Argentynie. Przebywał w niej do 1963 roku, do kraju nigdy nie wrócił. Zostając w Argentynie nie spodziewał się, że drzwi do ojczyzny dla niego zostaną zatrzaśnięte. I mimo nieśmiałych prób pisarza nikt mu ich nie uchylił, przeciwnie zamknięto je szczelniej.

Pytanie co by było, gdyby… nie ma sensu, nie można bowiem cofnąć zdarzeń. Można natomiast mniemać, że powrót Gombrowicza do Europy „Chrobrym” na początku wojny nie skazałby go na nędzną egzystencję w tym dalekim kraju. To Europejczycy, zwłaszcza środowisko polskiego Instytutu Literackiego w Paryżu, którym kierował Jerzy Giedroyc, wyciągnęło doń pomocną rękę. W Instytucie ukazały się utwory Gombrowicza po nawiązaniu kontaktu pisarza z Giedroyciem, w „Kulturze”, zwanej paryską, ukazywał się jego Dziennik, co poprawiło warunki finansowe pisarza nadal przebywającego w Argentynie, a przede wszystkim przyczyniło się do przekładów jego utworów na inne języki i wydania ich przez wydawców europejskich. W efekcie Gombrowicz wrócił do Europy w 1963 roku i zaczął się, choć nie od razu, najlepszy, oczywiście powojenny, okres jego życia – twórczość została wreszcie doceniona, jego utwory sceniczne wystawiano w wielu teatrach europejskich, wydawano książki. Tylko w Polsce na dzieła autora Trans-Atlantyku jeszcze długo trzeba było czekać, pierwsze 9 tomów ukazało się dopiero w 1986 roku, na dalsze, na kompletne, jeszcze potrzeba było dalszych dziesięciu lat. To prawda, po przełomie 1956 roku w Polsce ukazał się tom Bakakaj, zawierający przedwojenne opowiadania głównie z debiutanckiego tomu. Zyskała ta książka dużą popularność, jak również sam Gombrowicz i jego Ferdydurke.

Oczywiście, nie o Gombrowiczu zamierzałem tu pisać, wspominam o nim zachwycony jego biografią autorstwa Klementyny Suchanow. Warto przeczytać tę książkę, chociaż gruba, ale to dobrze, że gruba - życie Gombrowicza zostało ukazane na bogatym tle kulturowym Polski i Europy, nie pomijając Ameryki.
Ale śpieszę się do następnej grubej książki – mam przed sobą Moją walkę Karla Ovego Knausgârda, tom pierwszy liczy 548 stron, a dalsze wcale nie są skromniejsze, w sumie cztery i pół tysiąca stron, sześć tomów, a ten szósty najgrubszy – jeden tysiąc sto stron. To cześć najciekawsza pasjonującej lektury.
Powiadają niektórzy, że obecnie bestseller, dzieło wybitne, musi być dużych rozmiarów. Powieści Gombrowicza są skromne objętościowo, a jednak to rzeczy wybitne. Artyzm dzieła literackiego nie zależy od jego objętości, to prawda oczywista i banalna. Jednakże wiele wybitnych dzieł literackich, to książki grube. Mówi się, że dzisiaj rozmiar powieści ma znaczenie fundamentalne w jej akceptacji przez czytelników. W dobie technicznych wynalazków umożliwiających szybkie przekazywanie niezliczonej ilości krótkich komunikatów, raptem u ludzi odżyła potrzeba obcowania z długimi narracjami. Mówienie, że wielkie narracje umarły na korzyść krótkich opowiadań, „powieści esemesowych” okazały się tyle warte, co mówienie o „końcu historii” albo ciągłych zapowiedziach „zmierzchu Zachodu”. Wydaje się, że nastąpił u czytelników nawrót do wielkich narracji w stylu Manna, Prousta czy Musila. To jakaś kontrrewolucja w upodobaniach czytelniczych.
Jak jednak podołać z ich czytaniem? Dylemat, co wybrać, a z czego zrezygnować, bo wszystkiego nie da się przeczytać, trudny do rozstrzygnięcia. Z wielu trzeba rezygnować, innej rady nie ma. Może czytając Knausgârda, zacząć od szóstego tomu, czyli ostatniej znakomitej odsłony wielkiego projektu pisarskiego pracowitego Norwega?

Jerzy Żelazny

 

Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także - w "porcie literackim" - recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014)