O czwartej władzy, manipulacji i nieustawaniu w uwadze

Категория: z dnia na dzień Опубликовано: 27.07.2017 Печать E-mail

Wojciech Czaplewski

Dziennikarz, który występuje przeciw regułom moralnym,
nie do końca jakby wie,
o co chodzi w tym ważnym społecznie zawodzie.
Małgorzata Litwinowska

Jedną z naczelnych, o ile nie najważniejszą z zasad etyki dziennikarza jest rzetelność informacji, czyli – mówiąc prościej – prawdomówność. Zasada ta bywa jednak często, na różne sposoby, łamana lub co najmniej nadwerężana. W sposób oczywisty dzieje się tak wtedy, gdy dziennikarzem kierują złe intencje, to znaczy gdy świadomie odbiorcę informacji okłamuje. Takie przypadki w społeczeństwach demokratycznych zdarzają się rzadko, na przykład wtedy, gdy dziennikarz – zastraszany, korumpowany bądź poddawany innym formom nacisku – w swoich publikacjach kłamie albo prawdę zataja. Znacznie częściej mamy jednak do czynienia z sytuacjami mniej oczywistymi.

Współczesne środki przekazu bywają określane mianem „czwartej władzy”. Na czym władza nad ludźmi polega? Na skutecznym powodowaniu pożądanych zachowań. Pożądane zachowania można powodować za pomocą stanowienia prawa – taką możliwością media nie dysponują. Można też sprawować władzę za pomocą środków przymusu – ale i one nie należą do arsenału mediów. W jaki więc sposób media rządzą, jak sprawowana jest „czwarta władza”?

Otóż sfera zachowań pożądanych przez media to sfera społecznej świadomości, sfera ludzkich umysłów. Do arsenału „czwartej władzy” należą obraz, dźwięk i słowo, które panują nad wyobraźnią i myśleniem, światem mniemań, poglądów, przekonań i idei. Jakiś współczesny Mickiewiczowski Konrad, we współczesnej wersji „Wielkiej Improwizacji” nie mówiłby do Boga: „Daj mi rząd dusz!”, lecz: „Daj mi telewizję!”. Gdyby media ściśle przestrzegały zasady prawdomówności, „czwarta władza” byłaby władzą prawdy. Nie wydaje się jednak, byśmy pod rządami prawdy pozostawali. Znaczy to, że „czwarta władza” realizuje jakiś inny interes, niż interes prawdy.
We współczesnej kulturze prawda nie ma się dobrze. Postmodernistyczna humanistyka posuwa się do stwierdzeń, że „nie ma faktów, są tylko interpretacje” i że „nie ma informacji, jest tylko manipulacja”. Zaczęło się to chyba od Fryderyka Nietzschego, wołającego w „Tako rzecze Zaratustra”: „Prawdy nie ma, wszystko wolno!”. Czy jednak ten perspektywizm czy relatywizm poznawczy nie nazbyt często jest tylko pretekstem do tego, by nie przejmując się prawdą za cel stawiać sobie samą tylko władzę lub – po prostu – zysk?

Pojęcie prawdy zostało jakieś dwa i pół tysiąca lat temu zdefiniowane (przez Arystotelesa) jako „zgodność sądu z rzeczywistością”. Wydaje się jednak, że jest to definicja niewystarczająca. Sąd: „kandydata poparło mniej niż 50 procent delegatów” jest tak samo zgodny z rzeczywistością jak sąd: „kandydat zdobył poparcie prawie połowy delegatów”, a przecież komunikuje coś trochę innego. A jeżeli jeszcze tu i ówdzie wetkniemy słówko „aż” lub „zaledwie”… I tu docieramy do podstawowego środka sprawowania „czwartej władzy”, jeśli realizuje ona interes inny niż interes prawdy. Środkiem tym jest manipulacja, podstawowy instrument władzy w społeczeństwach demokratycznych, o czym wiedzieli już sofiści (których można nazwać ateńskimi postmodernistami), szkolący starożytnych Ateńczyków u progu ich politycznych karier.
W ciągu dalszym niniejszego artykułu zajmę się niektórymi środkami manipulacji językowej (a pamiętajmy, że media dysponują także środkami wizualnymi i pozajęzykowymi środkami dźwiękowymi). Materiałem badawczym uczynię jednak – ze względów głównie estetycznych, ale także po to, by dla dobra rozważań nie wikłać się w aktualną tematykę – nie teksty dziennikarskie, lecz jeden tekst literacki i jeden filozoficzny – oba z dawnych czasów.

Tekst I: William ShakespeareMakbet” (fragmenty), tłum. S. Barańczak:
(Mówi Lady Makbet do Makbeta, który zdradza chęć rezygnacji z planu sięgnięcia po koronę drogą królobójstwa).
Więc niedawna
Twoja nadzieja – to był sen pijany,
Z którego teraz budzisz się z ziemistą
Twarzą i mdli cię, gdy sobie przypomnisz
Wczorajsze orgie? A może tym samym
Jest twoja miłość? Umiesz śmiało marzyć,
Ale na śmiały czyn to już cię nie stać?
Chcesz zdobyć to, co sam szacujesz jako
Szczyt życia – żyć zaś jak tchórz, bez szacunku
Dla siebie, na dnie? Piszczeć jak panienka:
«I chciałabym, i boję się»?
(…) gdy miałeś w sobie
Dosyć odwagi – tylko wtedy byłeś
Człowiekiem, więcej: mężczyzną; i gdybyś
Miał dość odwagi, aby pójść krok dalej,
Byłbyś mężczyzną w stopniu jeszcze wyższym.
Wtedy nie sprzyjał czas ni miejsce – byłeś
Gotów narzucić sam miejsce i porę;
Teraz i jedno, i drugie nam sprzyja
A ty się cofasz? Wiem jaką się miłość
Czuje do dziecka przy piersi – karmiłam
Nie raz – a przecież wyrwałabym sutek
Z bezzębnych dziąseł, z uśmiechniętych błogo
Warg, i strzaskała czaszkę niemowlęciu,
Gdybym przysięgła wcześniej, że to zrobię,
Tak jak tyś przysiągł, że spełnisz swój zamiar.

Chwilę wcześniej Makbet rozważył logicznie wszystkie argumenty za i przeciw zabójstwu. Jednak ważniejsze okazuje się zdanie jego małżonki, która wcale logiki nie używa, zdania, które wypowiada, trudno nawet nazwać argumentami. Lady Makbet z wprawą wirtuoza gra na emocjach swego małżonka, stosując zmysłowe obrazy, najsilniej działające na wyobraźnię („sen pijany”, „ziemista twarz”, „mdli cię”, „sutek” w „bezzębnych dziąsłach”). Wypowiedź zaczyna od serii pytań retorycznych, zbudowanych z antytez – tak budowane zdania nie podlegają wartościowaniu logicznemu, ich celem jest również działanie na emocje, a nie intelekt. W ten sposób morderstwo bez przeszkód może być określone jako droga na „szczyt życia”, a niepopełnienie go jako sposób na życie „jak tchórz, bez szacunku dla siebie, na dnie”. Główna struna, na której gra Lady Makbet, to męska ambicja, w którą uderza umiejętnie dawkowaną pogardą („piszczeć jak panienka”, „na śmiały czyn to już cię nie stać?”, „gdybyś miał dość odwagi”, „ty się cofasz?”) i małymi porcjami warunkowych obietnic nagrody („twoja nadzieja”, „szczyt życia”, „byłbyś mężczyzną w stopniu jeszcze wyższym”). Wśród tych emocjonalnych bodźców znajdzie się też uczuciowy małżeński szantaż („może tym samym jest twoja miłość?”) i sugestia, że planowane morderstwo będzie czymś łatwym („krok dalej”, „jedno i drugie nam sprzyja”). Wobec emocjonalnej siły ostatniego obrazu – matki roztrzaskującej czaszkę niemowlęcia – niezauważalna staje się nieprawdziwość ostatniego stwierdzenia, umieszczonego zresztą w zdaniu złożonym w taki sposób, że jest nienegowalne logicznie („tyś przysiągł, że spełnisz swój zamiar”). Makbetowi nie pozostaje nic innego, jak tylko wziąć sztylet w dłoń – choć nie przemawia za tym żaden sensowny argument. I Makbet bierze sztylet, choć wie, że sensu to nie ma: „Chodźmy i przed ludźmi grajmy komedię: niechaj twarz fałszywa przed wzrokiem świata fałsz serca ukrywa”.

Tekst 2: Jan Jakub Rousseau „Zasady umowy społecznej” (fragmenty), tłum. B. Strumiński:

Co sprawia, że państwo jest jedno? Zjednoczenie jego członków. A z czego powstaje zjednoczenie jego członków? Z zobowiązania, które ich łączy. Z tym się wszyscy zgadzają.
Jakaż jest jednak zasada tego zobowiązania? Oto kwestia, co do której panują wśród autorów rozbieżności. Według jednych jest nią siła; według innych – władza ojcowska; według innych jeszcze – wola Boża. Każdy formułuje swoją zasadę i zwalcza zasadę sformułowaną przez innych; i ja też nie uczyniłem inaczej; idąc w ślady najlepszych spośród tych, którzy zagadnienia te roztrząsali, uznałem za zasadę ciała politycznego umowę jego członków, odrzucając inne zasady.
Oprócz tego, że zasada ta jest prawdziwa, przewyższa ona wszystkie inne trwałością; bo cóż może być pewniejszą podstawą zobowiązania między ludźmi jak wolna decyzja podejmujących zobowiązanie? Można się spierać co wszelkiej innej zasady, ale ta jest bezsporna. (…)
Powiadam, że zobowiązanie to jest szczególnego rodzaju, ponieważ będąc zobowiązaniem absolutnym, bezwarunkowym, bez zastrzeżeń, nie może jednak być niesprawiedliwe ani też nie może stwarzać możliwości nadużyć; niemożliwe jest bowiem, aby organizm chciał sam sobie szkodzić, dopóki jako całość zmierza tylko do dobra wszystkich.
Jest ono szczególnego rodzaju również dlatego, że wiąże umawiających się, nie podporządkowując ich nikomu, i że ustanawiając dla nich jako zasadę tylko ich wolę, pozostawia ich równie wolnymi jak przed zaciągnięciem zobowiązania.

Tu mamy do czynienia nie z rozmową małżonków, gdzie niczym niezwykłym nie jest przewaga emocji nad poprawnością logiczną, lecz z traktatem filozoficznym, od którego owej poprawności przede wszystkim oczekiwalibyśmy. Istotnie – z przytoczonego fragmentu da się wyłuskać trzy logiczne tezy:
teza 1: istotą państwa jest jedność jego członków, wynikająca z wzajemnego zobowiązania;
teza 2: zasadą tego zobowiązania jest umowa;
teza 3: umowa społeczna jest najlepszą możliwą zasadą tworzącą państwo.
Od logicznego rozumowania oczekujemy, że każda z tez będzie poparta dowodem. Jak wyglądają dowody Rousseau?
Tezę 1 autor uzasadnia zdaniem: „Z tym się wszyscy zgadzają”. Jest to argument retoryczny, podobny do wyrażeń, które najczęściej maskują braki argumentacji, takich jak „powszechnie wiadomo, że…”, „jak wiadomo…”, „wszyscy zdajemy sobie sprawę, że…”. Po pierwsze wcale „wszyscy” się z tym nie zgadzają, po drugie nawet gdyby się zgadzali, nie byłby to dowód – kiedyś „wszyscy” uważali, że Ziemia jest płaska.
Teza 2 jest zdaniem Rousseau prawdziwa, bo uznają ją najlepsi specjaliści. Argument ogólnikowy. Kim są ci „najlepsi”? Jedynym właściwie filozofem, który przed Rousseau używał pojęcia „umowy społecznej”, był Tomasz Hobbes, którego filozofia polityczna pod każdym niemal względem stanowiła przeciwieństwo poglądów Rousseau.

Najbogatsza w przedstawionym fragmencie jest argumentacja przytoczona przez autora na rzecz tezy 3, która zresztą stanowi najważniejszą tezę całego traktatu.
Argument pierwszy brzmi następująco: „…cóż może być pewniejszą podstawą zobowiązania między ludźmi jak wolna decyzja (…)?”. Jest to pytanie retoryczne, rodzaj alogicznego argumentu, jaki znamy już z wypowiedzi Lady Makbet. Działając na emocje, forma retoryczna pozwala spodziewać się, że czytelnik zaakceptuje ten „argument”, zanim przypomni sobie rozliczne przykłady łamania tego rodzaju umów z historii i życia prywatnego.
Argument drugi powiada, że umowa społeczna nie może być niesprawiedliwa, gdyż niemożliwe jest, „aby organizm chciał sam sobie szkodzić”. Jest to argument sensowny – to znaczy logiczny – ale w oczywisty sposób fałszywy. Umowa może być niesprawiedliwa, na przykład gdy ktoś z umawiających się da się drugiemu oszukać. Organizm może sam sobie szkodzić, nawet popełnić samobójstwo. Państwo nie jest organizmem, który czegoś chce (nieuzasadniona personifikacja).
Argument trzeci: umowa związuje, ale nie podporządkowuje, pozostawiając umawiających się „równie wolnymi jak przed zaciągnięciem zobowiązania”. Nieprawda: człowiek związany umową jest mniej wolny niż człowiek bez zobowiązań (chyba że skonstruujemy jakąś niezgodną ze słownikiem definicję wolności, np. marksistowską „wolność jako uświadomioną konieczność”).

Okazuje się, że „Zasady umowy społecznej” nie są tekstem ani naukowym, ani filozoficznym, lecz tekstem wyraźnie tendencyjnym (chciałoby się, niestety, rzec: publicystycznym), zmierzającym do manipulowania odbiorcą. Chodzi w nim raczej o to, by czytelnik się nawrócił, uwierzył – niż dał się przekonać, zrozumiał. Widoczne w nim sposoby językowej manipulacji, to nie tylko, jak u Lady Makbet, odwoływanie się do uczuć zamiast intelektu (służą temu pytania retoryczne, wyrażenia wartościujące, wyrażenia o funkcji perswazyjnej), ale także stwarzanie pozorów logicznego porządku, dowodzenie własnych założeń, formułowanie sądów tak, aby nie dało się im zaprzeczyć, i odwoływanie się do pozornie rozstrzygającego argumentu zdrowego rozsądku i powszechnego mniemania.

Czy z powyższych analiz wynika, że dziennikarzowi nie wolno używać środków retorycznych czy wyrazów nacechowanych emocjonalnie albo zawierających implicite ocenę podawanych faktów? Sądzę, że w większości wypadków odpowiedź jest twierdząca (choć nie zawsze, czego przykład znajdziesz w ostatnim zdaniu tego akapitu). Myślę, że etycznie niestosowne jest powiedzenie „lekarz zabił pacjenta”, zwłaszcza w tytule, jeżeli pacjent zmarł wskutek błędu w sztuce lekarskiej. Nieetyczne jest użycie wyrażenia „nasze dzieci są zwierzętami” w lidzie notatki o parze dwunastolatków, którzy udusili kolegę. Czy to oznacza, że etyczny dziennikarz skazany jest na tworzenie tekstów suchych i nudnych? Z pewnością nie. Klarownie podana, trafiającym w sedno językiem, informacja o sprawach ważnych i interesujących (a wszystkie właściwie sprawy takie właśnie są) z pewnością łatwiej znajdzie odbiorców niż retoryczny bełkot, naszpikowany tanimi (a niechby i drogimi) chwytami.

Mniej więcej wiadomo, jak walczyć z tą oczywistą manipulacją, związaną z przypadkami korumpowania lub zastraszania dziennikarzy – na to mamy środki prawne, inna sprawa, czy skuteczne. Co ma jednak robić dziennikarz, by uniknąć manipulowania odbiorcą, wynikającego z błędów w sztuce dziennikarskiej i okoliczności zewnętrznych? Zdobywanie informacji, potwierdzanie ich, powszechne mniemania, rywalizacja na rynku mediów, zależności służbowe, emocjonalne zaangażowanie w temat, nieświadoma stronniczość czy niedostatki warsztatu językowego – to tylko niektóre czynniki, kształtujące medialny przekaz i mające wpływ na jego obiektywność lub „manipulacyjność”. Co robić? Pozwolę sobie, zamiast odpowiedzi, przytoczyć myśl Simone Weil: „Pisze się tak, jak się rodzi: nie można się powstrzymać od największego wysiłku. Ale i skutek jest ten sam. Nie potrzebuję bać się tego, że nie będzie to maksymalny wysiłek. Trzeba spełnić tylko jeden warunek: nie kłamać sobie i nie ustawać w uwadze”.

Wojciech Czaplewski

 

Przeczytaj też u nas inne felietony i prozy W. Czaplewskiego, a także w „porcie literackim” recenzje jego tomu esejów filozoficzno-literackich Pochwała niezrozumiałości (2013) oraz zbioru wierszy Próba czytania (2014)