Anatol Ulman "Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm", Wydawnictwo ALTA PRESS, Koszalin 2007, str. 216
Wojciech Czaplewski
CHICHOT PRZEZ ŁZY
Najnowsza książka Anatola Ulmana, człowieka łagodnych skłonności, może pobudzić do zgrzytania zębami. „Łagodne skłonności”… doprawdy? Czy ten szyderczy wolteriański chichot nazwan być może „łagodnym”?
Na stronie 131 Tata udziela narratorowi takich oto bezcennych rad: wystrzegaj się brutalności w opisywaniu ludzi, wydrzyj z siebie każdą zjadliwość, a już w ogóle trującą ironię. Bądź zaś pełen ciepłego humoru, miłości bliźnich – słowem, wyrozumienia (…) żadne brzydkie klątwy na sprawców nieszczęść nigdy zamordowanym życia nie przywracają. Pisarz komentuje to tak: Bezcenne rady dla pisarza, którytch nie pojmuję. Książka Ulmana pełna jest brutalności, zjadliwa, szydercza, pełna brzydkich klątw, aktów pogardy i obrzydzenia. Ale jak używać pięknych słów, jak wierzyć estetyce, skoro podstawowym sprawcą wartości estetycznych jest mord, skoro sztuka to zbrodnia? „Dzyndzylyndzy” to nie jest tytuł magazynu kulturalnego awangardowych artystów z Gdańska, Dzyndzylyndzy to „siła fatalna”, która ma nas w aniołów przerobić. Czyżby Anatol Ulman wierzył w posłannictwo literatury?
Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm to powiastka filozoficzna, taki nowoczesny Kandyd czyli optymizm, podobnie jak Kandyd… wyszydzająca pomysł, że żyjemy na „najlepszym z możliwych światów”. Tylko że Wolter miał jeszcze nadzieję, że tę filozoficzną głupotę można zastąpić jakąś mądrością. Ulman nie ma już złudzeń. Ludzkość to chaos, bagno, kłębiące się robactwo, sześć miliardów mięsożernych królików na niemającym końca krtoflisku (w końcu zresztą czytelnik się dowie, że kartoflisko to metafora czarnej dziury).
Jest taka powieść irlandzkiego geniusza Flanna O’Briena Trzeci policjant, w której główny bohater po wielu przygodach odkrywa, że już dawno nie żyje i że jest w piekle. „Postmortuistyczni” bohaterowie Ulmana też chyba są w piekle (trochę zbyt ono przypomina nasz świat), ale mają też skrawek nieba: siebie nawzajem. Dzieją się tu jakieś wydarzenia, ba, chwilami ma się wrażenie obcowania z historią awanturniczo-sensacyjną z odpowiednim dawkowaniem seksu i przemocy. Ale trudno mówić o fabule, bo czas kartoflisk nie jest linearny, to raczej „wieczne teraz” egzystencji innej niż życie (głód fabuły zaspokaja powieść w powieści: Dobre opowiadanie dla mamy – ale nie uprzedzajmy wypadków).
Anatol Ulman z gibbonią zręcznością porusza się w pojęciowym, filozoficznym, kulturowym gąszczu, przeskakując z Parmenidesa na Wittgensteina, z Heideggera na Platona… Zaprojektowany przez tę powieść czytelnik, kongenialny z narratorem, musi być niebywałym erudytą, żeby nadążyć. Powinien też przygotować się na walkę z autorem i narratorem – niespolegliwym, szykującym pułapki, sidła i wnyki (ta niepiśmienna matka, co komentuje metafizyczne tezy Arystotelesa…). Trzeba umieć powściągać emocje i spierać się z tą książką inaczej niż Ludwig Wittgenstein dyskutował z Karlem Popperem (rzucił się na niego z pogrzebaczem). W ogóle dyskutowanie z tą książką to coś jak dialog z rozjuszonym bykiem. (Mającym jakieś wątpliwości wyjaśniam, że animalistyczne porównania w tym akapicie to komplementy). Autor mruga do czytelnika, pisze, że Augustyn i Tomasz to psychopaci, Platon to łgarz, Levy-Strauss – antropologiczny ziemniak, Pascal – głupek… Ale kiedy tak do mnie mruga, to ja (a gdzież mi do Augustyna czy Pascala?) wtedy myślę sobie: jak też autor mnie by nazwał? Jakimże jestem rodzajem kartofla?
Jest jeszcze powieść w powieści, pudełko w pudełku. Dobre opowiadanie dla Mamy, kryminał erotyczny, to, jak u Jana Jakuba, opowieść o bolesnej konfrontacji natury i kultury, „Jeszcze nowsza Heloiza”. Człowieczeństwo to miejsce, obszar, który z jednego boku graniczy z Naturą, z drugiego – z Nadprzyrodzonym. Co jet dobre, a co złe, wyjaśnia przejrzysty obraz Marii Joanny uduszonej garotą z różańca. Tu zresztą mam małą pretensję do autora. Spór Marii Joanny z klechą przedstawiony jest nieuczciwie, bo klecha jest zły i głupi, jak Brunner ze Stawki większej niż życie. A ja od Stawki większej niż życie wolę Dostojewskiego, który swych ideologicznych wrogów wyposaża w inteligencję i najlepsze możliwe argumenty.
Powieść Anatola Ulmana lokuje go w ciekawym towarzystwie. Prócz wspomnianego Woltera jest jeszcze Erazm z Rotterdamu, autor Pochwały głupoty, jeszcze Rabelais, Jan Potocki (ten od Pamiętnika znalezionego w Saragossie) i jeszcze Gombrowicz, i jeszcze Bohumil Hrabal… – jeżeli wyliczeni tu autorzy zajmują ważne miejsca na twojej półce, to Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm jak najbardziej trzeba tu dostawić.
Wbrew pierwszemu wrażeniu i wbrew wrażeniu, które sam chciałby sprawić, Anatol Ulman to ktoś, kto wierzy w etykę i wychowawczą funkcję sztuki. Cała reszta, cała ta błazenada i hucpa – to forma i pozór. W nieuporządkowanym i ciemnym proteście przed sądem sumienia i sztuki stawia – oskarżonych o zło-czynienie – człowieka (razem z jego sumieniem i sztuką) i Boga (razem z jego światem). Cała reszta to maska.
I to wszystko wytatuowane na żywej kozie!
PS.
Czemu tyle literówek? Czemu Almatea a nie Amaltea, Borghes a nie Borges?
Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008