Artur Daniel Liskowacki "Mariasz", Wydawnictwo FORMA, Szczecin 2007, str. 322.

Категория: port literacki Опубликовано: 12.02.2010 Печать E-mail


Leszek Żuliński

PARALELE I REGUŁY

Artur Daniel Liskowacki, jeden z najwytrawniejszych pisarzy (poeta, prozaik, dramaturg, eseista) swojego pokolenia, niszowy, acz przecież nominowany kilka lat temu (2001) do Nagrody Nike wraz ze swoją powieścią Eine kleine, zaskoczył mnie nową książką. Znakomite szczecińskie Wydawnictwo Forma od pewnego czasu wydaje (niezwykle starannie, pięknie) serię prozatorską kwadrat autorów średniego pokolenia (świetne nazwiska, m.in. Dariusz Bitner, Dariusz Muszer, Grzegorz Strumyk i inni) i tam właśnie ukazała się nowa rzecz Liskowackiego pt. Mariasz; tom złożony z dwóch opowieści splecionych ze sobą w misterny warkocz.
Mariasz to dawna gra w karty, dająca przewagę temu, kto trzymał w ręku króla i damę tego samego koloru. Mariaż – to małżeństwo. Pokrewieństwo i gra tych słów są istotne dla tej książki. Wspomniane opowieści mogłyby istnieć osobno. Ale zostały „posadowione” blisko siebie, na tych samych kartach, nie jedna za drugą, ale jedna obok drugiej (warto zobaczyć jak „rozegrali to” i autor, i wydawca) i poprzez to sąsiedztwo niemal „wpadają sobie w słowo”. Wrócimy do tego za chwilę...
Pierwsza opowieść jest o Antonim Malczewskim (1793-1826), przedstawicielu „polskiej szkoły ukraińskiej”, prekursorze naszego romantyzmu, autorze słynnej Marii, uważanej za pierwszą polską powieść poetycką (nazywaną „poematem skrajnego pesymizmu”) i człowieku o intrygującej biografii (dość wymienić kilka faktów: absolwent liceum krzemienieckiego i w prostej linii potomek Augusta II Mocnego, podróżnik i jeden z prekursorów europejskiego alpinizmu, ożeniony z psychicznie chorą Zofią Rucińską, dzieje którego to związku były potem kilkakrotnie podejmowane w literaturze polskiej)... Jednym słowem, „wspaniały materiał” na bohatera tekstów typu vie romance...
Bohaterem drugiej opowieści Liskowackiego jest tym razem postać fikcyjna, chłopiec nazywany Muszką i wtrącony przez życie, a raczej przez autora w iście sensacyjny splot zdarzeń...
Dwie zupełnie nie przystające do siebie postacie. Pierwsza – szlachcic, kresowiak, obywatel XIX wieku, artysta, znany pisarz i oryginał, właściciel pasjonującej biografii... Druga – żyjący niemal dwieście lat potem młokos, spędzający wakacje nad Zalewem Szczecińskim, uwikłany w trącącą thrillerem przygodę o wieloznacznym „podłożu psychologicznym”...
Dwa światy powieściowe. Nie będę ich – rzecz jasna –streszczał, zachęcam do przeczytania tej oryginalnej prozy, jednak jako recenzent zobowiązany jestem do wywodu puentującego moją własną lekturę.
Rzecz niesamowita. Znam większość dotychczas wydanych książek Liskowackiego i sądziłem, że jego niemiecki i poniemiecki Szczecin zawładnęły już Arturem na zawsze. Te wątki (choć Liskowacki jest „multi-instrumentalistą” i może krzywdzę go sprowadzając do formuły „jednego tematu”) zostały doprowadzone do perfekcji narracyjnej, fakto-kreatywnej, historiozoficznej i „poetyckiej”. Wędrówki Liskowackiego po „cieniach miasta”, po atlantydach jego przeszłości i duchach jego kultury – to był majstersztyk artystyczny i intelektualny. Literatura pisana con amore, ale wywiedziona z dokładnych studiów i przemyśleń oraz zmieniająca historię (czasami dramatyczną) w finezyjny traktat literacki, tak – to były realizacje unikatowe. (Tu dygresja: w Szczecinie mieszka i tworzy dwóch wybitnych ludzi pióra średniego pokolenia: Liskowacki i wspomniany już wyżej Bitner, obaj doceniani, acz obaj niedocenieni dostatecznie). Już zapewniły one Liskowackiemu zupełnie osobne miejsce we współczesnej literaturze.
A tu nagle ten Malczewski – postać z „innej geografii”, z innej kultury. To nie jest tak, ot, przesiąść się na „inny temat”. Ten typ prozy wymaga studiów, wiedzy, ba!, erudycji – i Liskowacki jakby tam był, jakby ledwo co wyszedł z preromantycznego westybulu... To wchłonienie „ducha epoki” jest zdumiewające. Wielość i precyzja szczegółów, niuansów, „bibelotów”, to lubieżne rozsmakowanie się w „dagerotypie epoki”, usłyszenie „jej tonu”, hm, nawet jeśli Liskowacki tylko to sobie wymyślił, to zrobił to genialnie. Ale nie wymyślił. Faktografia związana z życiem Malczewskiego, liczne koligacje rodzinne Rucińskiej, postacie tamtych czasów – to wszystko nie jest wymyślone. Nie wymyślił topografii Warszawy z lat dwudziestych XIX wieku (jako warszawiak miałem to szczęście, że nie wyobraźnią, a oczyma wodziłem ruchy pióra po dawnych ulicach i ogrodach)... Nie wymyślił realiów Królestwa Polskiego ani kolorytu innych miejsc, w których bywał Malczewski i gdzie toczy się ta fabuła..
I ta „lubieżność słowa”. Liskowacki z wyjątkowym talentem rekonstruuje ducha języka, ach, ta składnia sprzed dwustu lat, powiedzonka, zdrobnienia, frazeologia, te pojedyncze słowa wyciągane z zapomnianego lamusa (abszyt, albanka, berlinka, borg, drajkenig, junaczyć, marabout, pamfil, patarafka, retranszamenty, siarniczki, szuwaks, taradajka, wodnicha... – to w ciągu „sekundy” wybrane przeze mnie przykłady; cały ten leksykon byłby imponujący). No więc przenosimy się – dzięki językowi – w przeszłość. Po co? Po to, by przeczytać powieściowo-psychologiczny esej Liskowackiego o zdziwieniu istnieniem, przemijaniu, umieraniu, rozliczaniu się z własnym żywotem i jego ambicjami, które stają w obliczu Prochu.
Reguły tej podróży? Ach, one są w mariaszu; opisał je Stanisław Kozietulski w dziełku pt. Gry w karty dawne i nowe (1888). Reguła pierwsza: Przed rozpoczęciem gry każdy z graczy z kart ukrytych wybiera jedną; ważna jest także ta ostatnia, zakryta; od niej wiele zależy... Reguła druga: nie oglądać się na króla, już sama dama treflowa miewa potężną moc i wpływy. Reguła trzecia: jeśli dama z królem znajdą się w ręku jednego gracza, mamy – mówiąc dzisiejszym językiem – bingo! Reguła czwarta: jeżeli nie ma dubli, gracz, który otrzymał ostatnią wziątkę, rozdaje karty na nowo. Dograna niezawodnie jest największą sztuką i wymaga szczególnej uwagi...
Obaj bohaterowie książki podlegają tym regułom. U kresu książki obaj znajdują rzeczy, których nie ma, choć są. W końcu Muszka rozstaje się ze swą szaloną wakacyjną przygodą; Malczewski opisuje zdobycie Mont Blanc (był de facto ósmym człowiekiem, który wspiął się na ten szczyt). A co bywa potem? To też jest powiedziane: wtedy wędrownik schodzi w dół, aby w ogromie przemian pochłonięty nie został.
Ten wehikuł zdarzeń i czasu nie jest czystą zabawą w „malowniczą scenografię”. Rzecz w tym, że zmieniają się epoki i mody, meble i obrazy, kostiumy i obyczaje, język, ale życie stoi jakby w tym samym miejscu. Biegnie – ale stoi. Bo prawda bólu i rozpaczy, atrofii i umierania, mocowania się z kosmosem innego człowieka i kosmosem alternatywnego nieistnienia, prawda sensu, powodu, celu, prawda spełnienia i nieziszczenia niczego – to trwa wiecznie w tym samym punkcie, ani drgnie, jest wyrokiem...
Po to właśnie opowieść o Malczewskim przeplata się z opowieścią – z innego świata – o chłopcu Muszce. „Dwa na słońcach swych przeciwne” postacie, losy, zdarzenia... – trzeba czytać tę powieść tak, by dostrzegać paralele; podobieństwa w innościach, jedność w różności; mariaże.
Może Liskowacki chciał „skonfrontować” czasy i języki, postawy, odczucia i reakcje, zderzyć różne światy ludzkie, by powiedzieć, że nigdy nie są one różne? Ale zapewne chciał także powiedzieć, że wspólnocie formuł towarzyszy wielość form. Że czas powiela tematy i treści, choć nie kształty.
W tym też aspekcie niesłychanie ważną sferą tego teksu jest zderzenie dwóch języków, dwóch stylistyk, dwóch narracji – tej jak najbardziej współczesnej i tamtej, udatnie drapowanej na język innej epoki i innych realiów.
Sprawa języka to zresztą w Mariaszu coś więcej... Liskowacki delektuje się językiem, choć bez zbędnie galanteryjnej estetyki. Pisze długimi okresami, w ogóle nie stosuje tradycyjnego zapisu partii dialogowych, tylko wplata je w ciąg zdania, jakie by ono nie było, uprawia zdumiewająco jasną i logiczną „narrację homerycką”, w której nie gubi się ani on, ani czytelnik. Tak, to jest powieść kunsztowna, nie waham się użyć tego epitetu.
Seria kwadrat na okładce tej książki ma swoją wykładnię. Wydawca pisze: Literatura musi zmuszać do wysiłku. Oto założenia serii kwadrat. (...) Literatura mówi nie tylko o świecie, ale także o literaturze. Nie tylko o czymś opowiada, ale także opowiada o tym, jak opowiada. Wyraża jednostkowe ja i pozwala temu ja się narodzić: jest uległa wobec języka i jest buntem wobec niego; szuka w języku tego, co niejęzykowe, a zarazem wchłania to, co mieści się przed nim lub za nim...
Mariasz
nie tylko spełnia te kryteria, ale je wręcz ustanawia.


Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008