Piotr Bednarski "Transport Uroboros", Wydawnictwo MINIATURA, Kraków 2005, str. 148
Leszek Żuliński
Ballada filozoficzna
Piotr Bednarski – jak głosi okładka tej książki: rolnik, drwal, urzędnik, doker, wodniak, rybak dalekomorski i marynarz floty handlowej – dla mnie był i jest przede wszystkim człowiekiem pióra. Aż się zdziwiłem, czytając powyższą wyliczankę, że taki życiorys kryje się za tym nazwiskiem. Jeszcze większe zdumienie ogarnęło mnie po przeczytaniu najnowszej (a już czternastej) książki autora Arki przymierza (to był debiutancki tomik z 1972 roku), a to dlatego, że z takim właśnie życiorysem Bednarski winien był – jak „nakazuje” schemat – wskoczyć w rolę naturszczyka, on zaś uprawia pisarstwo alegoryczno-filozoficzne, zapuszczone swoimi korzeniami głęboko w symbolikę kulturową.
Transport Uroboros to poniekąd ciąg dalszy Lancelota (1986) i Parsilafa (1989), a więc – na tym etapie (bo przecież możemy mieć do czynienia z kontynuacją) – jest to trylogia, powstająca od dwudziestu lat, zapewne opus vitae, co wynika z „kalibru” tej prozy. Bywa, że jedna idea fix staje się filarem całego dorobku niektórych autorów (np. Młyny Boże Truchanowskiego czy Bolesław Chrobry Gołubiewa)) i decyduje o ich sukcesie (choć akurat Bednarski ma bardzo wiele do powiedzenia także jako poeta). W tym konkretnym przypadku zdumiewa – jak na dyskotekową kakofonię postmodernistycznej epoki – powrót w krainę mitów, tych najgłębszych rudymentów ludzkiej kultury, ponad którymi nie powstały jeszcze dzieła większej wagi. Proszę zwrócić uwagę na tytuły trylogii – już tylko one otwierają drzwi do Mitu. Drzwi, zdawałoby się, dawno zatrzaśnięte, a jednak...
Według internetowej encyklopedii „Wikipedia”, uroboros to staroegipski i grecki symbol przedstawiający węża z ogonem w pysku, który bez przerwy pożera samego siebie i odradza się z siebie. Jako symbol gnostyków i alchemików, uroboros wyraża jedność duchową i fizyczną wszechrzeczy, która nigdy nie zaniknie i będzie trwać w nieskończoność w formie ciągłej destrukcji i odradzania się. Uroboros pierwotnie był symbolem rzeki, jaka miała opływać Ziemię, nie mającej źródeł, ani ujścia, do której wlewały się wody wszystkich rzek i mórz na świecie. Nietrudno skojarzyć ten mit z mitem Feniksa czy np. z wiecznie intrygującą zagadką perpetuum mobile. Bednarskiemu idzie o tę osobliwą fenomenologię istnienia, która polega na nieustannej przemienności tego samego. A jest to temat mający wiele wariantów, kontekstów, implikacji...
Jest taka maksyma, że jeśli na świecie istnieje tylko jedna, jedyna prawda, to istnieje także nieskończona liczba jej form i formuł, tzn. że możemy ją opowiedzieć na niezliczone sposoby. Wniosek? Przez tysiące lat mówimy różnymi językami i rozmaitymi tekstami wciąż o tym samym. Umieramy i rodzimy się – i wciąż o tym samym... Zmieniamy kultury, cywilizacje i imperia – i wciąż o tym samym... Wąż Uroboros jest symbolem takiego zamkniętego obiegu trwania Mechanizmu i Sensu. Zmienia i zmieni się wszystko – ale nie Mechanizm i Sens.
Niezmienna też, ale nieustannie wzbogacająca się pozostaje skarbnica mitów i „tekstów kanonicznych”, czyli tych, które są filarami kolejnych kultur i stanowią kolejne punkty odniesienia dla kolejnych pokoleń. One stanowią właśnie tę wielość form i formuł. Bednarski już w pierwszym akapicie tekstu na wiązuje do kanonu fundamentalnego: Co powiesz złoty człowieku, wielkości kciuka, mieszkający w moim sercu? Mów, cokolwiek, ale mów. Złakniony jestem i spragniony. Moje ciało jest uchem, moja dusza jest słuchem. Mówi Nilami Tybetami, międzyrzeczami i prawzgórzami. Mów: ja jestem serce i język, ze mnie serce i język, we wszystkim i wszystkich serce i język. Mów... Czytaj Księgę Schodów i Księgę Wież, Księgę Piramid i Księgę Posągów. Mur Chiński mi przeczytaj. Sercem Boga mów do mnie...
A dalej wkraczamy w istną Wieżę Babel różnych kręgów, zaklęć, postaci, toposów i tekstów. Od Don Kichota po Mistrza i Małgorzatę, od Hamleta po Proces Kafki. A kogóż tu nie spotkamy? Świętego Franiciszka z Asyżu i Martina Heideggera, Joannę d’Arc i Lermontowa, królową Sabę i Stalina, Marię Magdalenę i Don Juana... Mieszają się symbole i aksjologie, skojarzenia ikony, języki i przesłania. A może nie mieszają, a tylko spotykają się „w jednej chwili”, wchodzą ze sobą w kontakt, w dialog; pojawiają się „w jednym obiegu”. Jakim? Tym najważniejszym, którym jest krwioobieg naszego wspólnego człowieczeństwa. Oto człowiek: materia na śmierć zakochana w duchu i duch, który z miłości zamieszkał w materii. Na naszej planecie. Oto poezja naszego wymiaru. Los naszej poezji, nasz los. Ciało i duch: człowiek: tylko w tej formie może istnieć miłość w tym wymiarze, tylko w tej formie może przejść przez naszą błękitną planetę. (...) Miłość i poezja są Jestestwem naszego Ojca..
Ta powieść ma osobliwy podtytuł: poematy dygresyjny. Tak: właśnie poemat, bo jest to wzniosła, natchniona narracja mówiona językiem Wielkich Ksiąg, w której spotykają się krwinki naszej kulturowości. W tej magmie pojawiają się, rzecz jasna, rozmaite współczesne akcenty (np. kwestia totalitaryzmu), które koniecznie trzeba wychwycić, by samego siebie usytuować w tym płynącym bez końca, pożerającym się i na nowo odradzającym gadzie istnienia, w tym bezkresnym kosmosie znaczeń.
Pod koniec „poematu” bohater spotyka tajemniczą istotę, która wyjaśnia mu: Jestem złotym człowieczkiem wielkości kciuka, który mieszka w twoim sercu, jestem tym, czego szukasz. Jestem końcem twojego sieroctwa. Czekam aż przeistoczysz się we mnie, tym aktem stworzysz nowy wymiar... A więc otwiera się kolejny rozdział pochodu pokoleń; łańcuch ludzki będzie kroczył dalej w poszukiwaniu świętego Graala i Arki Przymierza, będzie szedł w matecznik wszystkich mitów, które są Źródłem.
Tak więc Piotr Bednarski wciąż pisze swoje dzieło o praźródłach i celach człowieczeństwa, który w nie zbadanym kosmosie jest enklawą osobnych wartości, być może unikatową, niepowtarzalną. Jest to piękna i mądra „ballada filozoficzna” oparta na fundamentalnej wierze w moc i sens Kultury.
Ostatnia – na koniec – uwaga. W dobie tzw. postmodernizmu modne stały się wszelkiego rodzaju homogenizacje i „wieże babel”. Modne na kształt bigosu strawnego w self-servisie kultury masowej. Bednarski, sięgając po „technikę homogenizacji”, ucieka od pop-kultury, powraca do tej Wielkiej Biblioteki, w której po Borgesie już mało kto czuł się kompetentnie i podniośle. Dlatego wyszedł mu nie bigos, a ekskluzywne danie intelektualne, jakie – niestety – coraz rzadziej pojawia się na naszych stołach, pardon, biurkach...
Latarnia Morska 4/2006