Dziki na autostradzie*

Category: z dnia na dzień Published: Friday, 01 May 2020 Print Email

Jerzy Żelazny

Wciąż jechali autostradą na uroczystość wręczenia nagród literackich. Księżyc kolebał się  na nieboskłonie - to się uśmiechał bladą twarzą, to nikł, zostawiając roje gwiazd. Pisarz  był senny, a kierowca przejawiał ochotę do rozmowy. Może bał się, że zaśnie za kierownicą, wszak trwała noc, ciągle noc, noc bez końca. Ziewnął nieznacznie, chyba chciał ukryć ten odruch, ale nie udało mu się go powstrzymać. By odegnać senność, powrócił do rozważań problemu, który ku zniecierpliwieniu Jerskiego pasjonował kierowcę:
 – Przywrócenie kary śmierci wymusi zracjonalizowanie sposobu uśmiercania skazańców. Moim zdaniem nie da się stosować dawnych metod, ale czy uda się wymyślić nowe? Wieszanie jest mało estetyczne, uciążliwe i niewydajne,  chyba już nie wróci - dawne zapadnie ze stryczkami, te które przetrwały, zresztą niekompletne, bo stryczki pocięto na kawałki, funkcjonariusze dawnego wymiaru sprawiedliwości wzięli na pamiątkę, a mechanizmy zapadni zardzewiały, są nie do użytku. Sądzę, że nie zbudują szafotów i zatrudnią katów z toporami… Nie ustawią też gilotyny... Ten sposób dekapitacji jest również mało wydajny, a u nas nie ma zbyt bogatej tradycji. Krzesło elektryczne żadnej, zastrzyk z trucizną też nie był praktykowany, chyba że podstępnie… O, w komorach gazowych łatwo stosować zbiorowe egzekucje. No tak, trzeba najpierw je zbudować, to spory kłopot - potrzebny teren a budowa generuje koszty. Rozstrzeliwanie przy pomocy broni maszynowej, tej mamy w bród, najłatwiejszy sposób i być może najtańszy – wystarczy ustawić rząd delikwentów, a naprzeciwko karabin maszynowy, jeden strzelec, ewentualnie dwóch, gdyby jeden zasłabł, tanio i szybko… Takie egzekucje trzeba będzie organizować gdzieś w polu, na nieużytkach, na poligonach, na nieczynnych strzelnicach, by krew wsiąkała w grunt… Największy kłopot, to usuwanie zwłok, ale jeśli będą uczestniczyć rodziny delikwentów, zabiorą rozstrzelanych i po kłopocie. Ludzie nie chcą, nie lubią się rozstawać się ze swymi nieboszczykami. Posiadanie grobów swych bliskich ubogaca…

- Sądzi pan, Nygel, że trzeba będzie zastosować masowe egzekucje?
- Jeśli opór stanie się  powszechny albo ustawiczny, to oczywiste. Plutony egzekucyjne dla pojedynczych skazańców są zbyt powolne i kosztowne. Podobno przeprowadza się już kalkulacje, jaki zastosować wariant… Powołano przy BIP zespół specjalistów, który rozważa te niuanse, szukając najbardziej skutecznej i wydajnej metody. Chodzi też o to, żeby egzekucje nie były nazbyt brutalne, uwłaczające skazanym, lecz stonowane, a nawet odznaczały się pewną elegancją, świadczyły, że darzy się delikwentów szacunkiem. Trzeba ludzi przekonywać, głownie delikwentów, że egzekucje są konieczne, gdyż pozwolą stworzyć korzystne warunki egzystencji tej części społeczeństwa, która rokuje osiągnięcie sukcesu w rozwoju naszej krainy i zapewni jej mieszkańcom wysokie standardy życia. Trzeba wyeliminować gorszy sort, wszelki element aspołeczny, maruderów nowego ładu. I uświadomić, że są zbędni, spowalniają marsz ku dobrostanowi, więc powinni odejść. Myśli się o powołaniu na uniwersytetach specjalnych katedr, które wypracują sposoby eliminowania ludzi nieposłusznych, indywidualistów, inaczej myślących, czy wreszcie nieprzydatnych do czegokolwiek. Postęp technologiczny sprawi, że tylko niewiele osób będzie się nadawać do pracy, ze zbędnymi coś trzeba zrobić, żeby nie zawadzali, nie byli obciążeniem dla reszty. Wzrośnie zapotrzebowanie na speców umiejących przekonać ludzi niepotrzebnych, że powinni odejść dobrowolnie i z honorem, poświęcić się.
- A któż będzie naznaczać tych zbędnych?
- Och, proszę nie zadawać nierozważnych pytań. To chyba oczywiste – uciął ze zniecierpliwieniem Nygel i zjechał na  pas awaryjny autostrady, zatrzymał wóz, wysiadł, stanął z boku i sikał na trawę przylegającą do drogi. – Niech pan też… - zachęcił. - Później nie będzie okazji, by się zatrzymać.
- Przecież są przy drodze parkingi, stacje paliw, restauracje, tam są toalety. Nie mam zwyczaju, żeby na widoku…
- Jest ciemno… A zatrzymywanie się w miejscach, jakie pan wymienił, jest niewskazane, nastręcza spore kłopoty, musimy  je ograniczyć do niezbędnych.
- A dlaczegoż to?
- Takie mam wytyczne. Proszę wysiąść i się wysikać.
Fryz nie skorzystał, uznał tę propozycję jako impertynencję tego jakiegoś Nygla. To nie miejsce, by ostentacyjnie załatwiać potrzeby naturalne, kierowcy przejeżdżających aut w świetle samochodowych lamp na pewno widzą ten niecny uczynek, może mają kamery, które utrwalą obraz sikającego szofera, Fryz nie zamierzał afiszować się w czyjejś kamerze z uśmiechającym się  typem. Ktoś filmik mógłby umieścić w sieci,  to przecież pasja od wielu lat - polowanie na drastyczne momenty z życia bliźnich. Fryz uznał ten incydent jako lekceważenie jego osoby, ostentacyjną bezczelność, a nawet butę człowieka nieokrzesanego. Postanowił pogrążyć się w milczeniu, a może nawet zasnąć, co mu się nie udało podczas tej podróży.
Nygel zapiął spodnie, jeszcze puścił bąka, usiadł za kierownicą, przy czym ten nieodłączny uśmiech nie zniknął z jego twarzy, nawet się wzmógł. Nim ruszył, dopowiedział kwestię, którą przemilczał przed sikaniem:
- Nikt nie będzie naznaczał, sami muszą dojść do  wniosku, że są balastem, że muszą odejść. I tych spotkają honory podczas likwidacji, uznanie za obywatelską postawę. Jasne, jeśli zdarzą się oporni, którzy nie skorzystają z szansy dobrowolnego odejścia, zdecyduje odpowiednia komisja.
- Ha, nowa utopia społeczna. Obawiam się, że się nie uda. Wiele było utopii, realizacja żadnej się nie powiodła.
 Jechał pasem awaryjnym, czekając, aż któryś z jadących z tyłu kierowców zwolni i wpuścił go na pas ruchu.
- Przypuszczano, że podczas zarazy wyginą ludzie wykluczeni, bez przyszłości – mówił Nygel - ale te nadzieje się nie spełniły. Wirus wprawdzie uderzył w starszych, ale za słabo. Więcej zginęło młodych, ludzi w sile wieku, zwłaszcza tych, co podjęli walkę z zarazą. Taka niesprawiedliwość…
- Czyli rozumiem, że podczas zarazy powinni przede wszystkim wyginąć starzy, już nieprzydatni.  
- Takie były przewidywania, ale się nie spełniły. Starzy przetrwali i generują koszty, a żadna z nich korzyść? Trzeba ich utrzymywać, wypłacając emerytury, leczyć, budować domy opieki… Duży ambaras z istnieniem emerytów. A są jeszcze niepełnosprawni…
- Obiboki, pijacy, ludzie wykolejeni,  bezdomni… - podpowiadał Fryz z zakamuflowaną ironią, której uśmiechający się kierowca nie wyczuł.
- Właśnie – zawołał Nygel z wyraźnym oburzeniem. – Przetrwali zarazę, a ginęli ludzie pożyteczni, na przykład lekarze, pielęgniarki kierowcy ambulansów, kasjerki w marketach, opiekunki i sprzątaczki w domach opieki.
- Wiem – przerwał mu pisarz. – Nie sądzi pan, że jednak ci ludzie z marginesu, a przede wszystkim emeryci, są w jakiejś mierze pożyteczni? Na przykład podczas wyborów. Łatwo ich pozyskać, dać jakiś ochłap albo tylko obiecać, a zagłosują jak trzeba. Kto więcej da, jest górą, wygrywa.
- Wybory? O czym pan? Bzdurne zawracanie głowy. One się zdewaluowały, stały się przeżytkiem, pustą zabawą, przeszły do lamusa historii. Teraz władza wybiera się, a raczej dobiera się sama. Naszego Archikratora nikt nie wybierał. Powiedział – ja będę najważniejszy, co powiem, będzie święte. I wszyscy, co mają coś do powiedzenia, uznali za najlepsze rozwiązanie. Obyło się bez angażowania mas ludowych, one są zadowolone - nikt im nie zawraca głowy wyborami, dostali większą ilość kiełbasy i piwa, nikt im nie przeszkadza w zabawie na darmowych festynach. I jest dobrze, byczo, jak mówił mój dziadek, przedwojenny korporant akademicki. A nasz przywódca stał się mężem stanu, opatrznościowym, ma charyzmę wprost nieprawdopodobną,  zwłaszcza lud go kocha. Za większą ilość kiełbasy, o co zadbał.
- Mówi pan o kiełbasie bez ustanku, jakby ona była najważniejsza – w słowach Jerskiego słychać było ironię, ale również oburzenie, przechodzące w drwiący śmiech.
- Ta kiełbasa to symbol wszelkich dóbr, które uczyniły, że lud jest wesoły, uśmiechnięty. Użyłem skrótu myślowego, a te są en vogue – błysnął erudycją, dodając: – I gotów się o nią bić, pochlastać, jeśli coś pójdzie nie tak, ktoś będzie  przeciw, nie lubi kiełbasy, chce jej dać mniej. I czyta książki zbójeckie.
Jerski przypatrzył się kierowcy, chcąc wyczytać w jego twarzy, czy mówi poważnie, czy kpi? Minę miał skamieniałą powagą. Pisarz poczuł, jak wzdłuż pleców, z góry w dół, pełznie mu wyziębły stwór.

Ujechali może ze trzy kilometry, Fryz ochłonął, gdy spostrzegł na poboczu drogi bilbord, a na nim napis: TWÓJ UŚMIECH POMOSTEM KU DOBRU. Cóż to jest? Jakiś żart? – zastanowił się, ale wbrew pierwszej myśli, potraktował bilbord poważnie. Już wcześniej zauważył, ale mniej wystawną tablicę i napis nieco inny, ograniczony do dwóch słów: Uśmiechnij się! Nie  skłonił Jerskiego do zastanowienia się, a właściwie to się nie przebił do jego świadomości, dopiero zobaczywszy ten wystawny, przypomniał sobie poprzedni. Zamierzał podzielić się swym spostrzeżeniem z Nyglem, ale zobaczywszy jego uśmiechniętą facjatę, zrezygnował, pomyślał bowiem, że wszystko to, co robi ten jego nieproszony szofer, jest najzwyczajniejszą prowokacją, tyle że Fryz nie potrafił pojąć, cóż ten palant chce osiągnąć, dokąd zmierza to niemiłe, a chwilami wyzywające zachowanie. I raptem pomyślał, a może powinienem spróbować mu się wymknąć, uciec… Teraz sobie uświadomił, że nie wykorzystał okazji, a ta się nadarzyła, gdy Nygel wysiadł i sikał na poboczu drogi, Jerski mógł wyjść z auta, zapozorować załatwianie potrzeby i rzucić się do ucieczki. Z boku autostrady rósł zagajnik, chwiał się nieco w nadlatującym wietrze i w gmerającej się nad drzewami księżycowej nocy. Zwątpił jednak, czy dałby radę uciec, zmylić trop, schować się krzewach. Ten kierowca, a jednocześnie jego nadzorca, jest silny, wysportowany, z łatwością by go dopadł i ustatkował. A poza tym naszła go rozsądna refleksja – jaki sens uciekać i dokąd? Przecież jadę na uroczystość wręczenia nagrody za dzieło literackie. Ponoć sam Archikrator ma zaszczycić uroczystość swą obecnością. Może to prawda, że jestem cenionym laureatem i ważnym dla władzy nabytkiem, więc postanowili zapewnić mi bezpieczną podróż w niespokojnym kraju. Może ktoś na mnie czyha? Mimo zapewnień, że wszelkie rozruchy, które wywołała zaraza, zostały opanowane, w kraju nadal nie jest bezpiecznie, elementy nie godzące się z obecnym reżimem nie siedzą z założonymi rękami. A poza tym ożywiły się i przybrały na sile wszelkie bandy, rabusie oraz zwykłe męty, które lubią niespokojne czasy.
- Jak wysoka jest pańska nagroda? – przerwał ciszę Nygel.
- Nie wiem – odburknął Jerski. Głowę oparł o zagłówek fotela, zamknął oczy rozmyślał, przecież nie wiem nawet, czy mi ją przyznano. Jestem nominowany do nagrody, a to nie oznacza, że  otrzymam, ogłoszą w ostatniej chwili, kto został tym szczęśliwcem spośród nominowanych.
 A gdyby, o, to gruba forsa, co bym z nią zrobił, na co wydał? Fryz wyobrażał sobie, jak zmieni się jego życie i Lilli, gdy zainkasuje tak dotąd nieosiągalną kwotę. Po chwili zdecydował się odpowiedzieć: - Podobno pół miliona.
- Dolarów czy euro? A może srebrników? Ta nasza nowa waluta coraz powszechniej wchodzi w obieg, wypierając dawną oraz dolary i euro – mówił  Nygel z dumą, a nawet przechwałką, jakby wysoki kurs nowych pieniędzy był jego osobistą zasługą.
- Pieniądz to pieniądz, wszystko jedno w jakich wyrażony walorach – zauważył Jerski sentencjonalnie.
- Oj nie, srebrniki to patriotyczna waluta.`
Fryz Jerski zbył milczeniem słowa kierowcy, planował w myślach: Wyruszę w podróż, odwiedzę przyjaciół, których dawno nie widziałem, Jurka Karniewskiego, pojadę do Zefiryna, który wciąż siedzi w Londynie, Grzegorza Łatuszka odwiedzę… Po co tego ostatniego? By mu plunąć w twarz?  On nie jest moim przyjacielem. Ale zobaczyć go chciałbym, podobno się wzbogacił, chociaż mają na niego haki. Wiele haków, a jednak wypłynął, zawsze się wynosił, indyczył, ale ja w przeciwieństwie do niego jestem laureatem ważnej i wysokiej nagrody. Piszą o mnie w gazetach, pokazują w telewizji, kupiłem telewizor, żeby siebie oglądać, a on musi siedzieć cicho gdzieś w lesie, ponoć ma jakiś dziwny ośrodek, gości i nadskakuje różnym wykolejeńcom, dziwki sprasza, bawią się całe noce z jakimś uporem, jakby nazajutrz świat miał runąć w niebyt.
- Wracając do poprzednich rozważań o sposobach wykonywania wyroków śmierci, przyszło mi na myśl, że plutony egzekucyjne winny pozostać, chociażby dla ważniejszych delikwentów, którym będzie się należała śmierć z wszelkimi splendorami. Rozstrzelanie przez pluton egzekucyjny bywało lepsze niż wieszanie. Skazaniec mógł w ostatniej chwili zawołać, że umiera za coś wzniosłego, zademonstrować wolę  poniesienia śmierci z godnością.
- Słusznie, poeta Broniewski niegdyś zachęcał – przypomniał Fryz:
Trzeba umieć umierać pięknie,
Patrzeć w lufy wzniesione śmiało!
Zgadzam się, że śmierć przed plutonem egzekucyjnym jest piękna, pełna patosu, daje możliwość wezwania ludu do wytrwania w walce, by nikt nie tracił nadziei w zwycięstwo. Albo o inne racje…
- W egzekucjach, o których mówię, nie będą rozstrzeliwani jacyś bojownicy o sprawę, ale ludzie zbędni, przecież wyjaśniałem.
Urwał, gdyż nagle musiał zahamować – przed nimi  na drodze utworzył się zator w ruchu pojazdów. Na pasie awaryjnym stał policyjny samochód, obok funkcjonariusz w białej czapce, jego żółty krawat pobłyskiwał śmiesznie w świetle lamp. Trzymanym w ręku lizakiem czule uderzał się w udo. Nygel uchylił szybę, zapytał:
-  Zdarzył się wypadek, jakaś kraksa?
Policjant chętnie zbliżył się, podniecenie pełgało nu w oczach.
- Dziki, panie, zablokowały drogę. Nie wiadomo, jak się dostały na jezdnię, przecież tu są płoty odgradzające autostradę od lasu. A jednak się wdarły, może znalazły dziurę w płocie, nie przeszkodził im potok samochodów, panie, auta musiały przyhamować, w efekcie stanąć. To się zdarza nie pierwszy raz. Zwierzęta leśne coraz częściej wychodzą z lasu, robią bałagan. I nie ma na nich mocnych, panie - nie lękają się klaksonów ani ludzkich pokrzykiwań, tylko huku wystrzałów.
- Masz pistolet, wygarnij i po kłopocie.
- Na huk Glocków nie reagują, panie. Musi być broń myśliwska. Naszych pistoletów się nie boją, takie cwane.
- Zapewne instynktownie wyczuwają, że z pistoletów się do nich nie strzela – wtrącił się do rozmowy Fryz. – Bo w istocie, kto strzela do dzika z krótkiej broni. Chyba świrnięty policjant.
- No, panie, grzeczniej, bo pójdę po pałę; zostawiłem w wozie.
- Cóż to za policjant bez pały? – uśmiechnął się Fryz.
- Pan jednak domaga się, prowokuje… - zaczął policjant, ale zamilkł, gdyż Nygel uniósł swój żółty krawat, a ten błysnął żółcieniem, łapiąc światło lampy samochodu.
- Ale czego dziki szukają na autostradzie? One lubią buchtować, by w ziemi znaleźć pożywienie. W asfalcie chyba nie ryją, bo jak?
- Uwaliły się, panie, i leżą, nie można ich spłoszyć. To wygląda, jakby protestowały. Do tej pory wynosiliśmy z dróg protestujących rolników, kobiety, które się rozsiadły przed ważnym urzędem, ale teraz ludzie nie siadają na jezdni, by zablokować drogę, nikomu to się nie opłaca, no to zaczęły dziki. A jak wynosić dziki, panie, jak? Zresztą my z drogówki nie jesteśmy od usuwania protestujących, tym się zajmują inne formacje. Dziki stały się bezczelne, panie – rozgadał się policjant -  pełno ich wszędzie, ludzie muszą im schodzić z drogi. Memu znajomemu zryły w jedną noc  cały trawnik przed domem, w środku miasta, panie, piękny trawnik, panie, wystrzyżony akuratnie. W tamtym mieście – ręką wyciągnął ku wschodowi - spacerują sobie jak po swoim. Podniesie taki osobnik ryj i chrząka na ludzi. Żeby to jeden, ale stanie ich pięć albo i dziesięć, chrząkają na przechodniów, czasem któryś kwiknie, panie.
- Pewnie dają do zrozumienia, że źle się dzieje w kraju – znów wtrącił się Fryz.
- Panie, nie kombinuj – powiedział policjant, ale łagodnie. I mówił dalej: - Jednych to bawi innych wnerwia, wołają, że władza nie potrafi poradzić sobie z dzikami. A co zrobisz, panie? Jeśli się uda wygonić z jednej ulicy, pójdą na inną. I znowu chrząkają. I srają na chodnikach, zostawiając wielkie kupy, jakby chciały powiedzieć, sprzątajcie po nas, polujecie na nas, żrecie nasze mięso, to sprzątajcie. Tak to wygląda, panie. A strzelać w mieście nie wolno, góra zabroniła.
- To co będzie, jak długo musimy tu tkwić? – niepokoił się Nygel.
- Pojechali po myśliwego. Odda kilka strzałów i wypłoszy dziki.
- W moich stronach rodzinnych na dziki mówiono: dzikie świnie –Fryz wyraźnie spuścił z tonu, raptem przestał być dostojnym laureatem literackiej nagrody, jego wyraz twarzy stał się wesołkowaty. - Świnia wszędzie włazi bez pytania, tak i te dziki. A może chcą zająć należne im miejsce?
- To jakaś aluzja? – w oczach Nygla zalśnił agresywny błysk, ale to był tylko moment, zaraz przyozdobił twarz niewiele mówiącym, banalnym uśmiechem.
A Jerski myślał – aluzję wyczuł, ech, dobre czasy aluzji przeminęły, dzisiaj aluzja nie ma tej siły, co kiedyś, cała literatura była wielką aluzją. Bo znieśli cenzurę państwową, można mówić wprost  bez aluzji, szkoda, aluzja miała wielki urok, dzisiaj już nie. Może wróci. A te leżące dziki na autostradzie to świetna aluzja – ludziom nie chce się protestować, na wszystko się godzą, dziki więc podjęły protest. I że nie boją się strzałów  z pistoletów, bo krótka broń kojarzy się z władzą? To wyraz lekceważenia władzy Archikratora? - wykrzyknął nieomal w myślach, ale przystopował: -  Głupstwa zakradły się do moich myśli – podsumował Fryz swe rozważania.
- No, wreszcie przyjechał myśliwy, zaraz wygarnie – rzekł policjant po odebraniu wiadomości przez telefon.
I rzeczywiście, wkrótce rozległo się kilka strzałów z dubeltówki. Z niedaleka po chwili nadleciał głuchy łoskot pędzącej watahy dzików.
- Załatwione – powiedział policjant z dumą, jakby to on zgonił z autostrady dziki. Poprawił żółty krawat i odszedł do radiowozu.
Zaraz i samochody ruszyły do przodu, Nygel też nacisnął pedał gazu, jechał wolno, stopniowo zwiększając szybkość.
- No, chwała Bogu, niedługo staliśmy. Niebawem zacznie świtać.
 Jerski milczał, przymknął oczy, znowu chciał zasnąć. Nygel widząc, że jego pasażer nie ma ochoty na rozmowę, włączył radio, szukał, kręcąc pokrętłem, ulubionej muzyki – wszędzie rozbrzmiewał wrzaskliwy rock, nie mógł się zdecydować, którą wybrać stację, widać żadna mu nie odpowiadała, gdyż nadal kręcił  gałką radia, wędrował po różnych częstotliwościach. W pewnej chwili zabrzmiała piosenka To ostatnia niedziela. Nygel nie zaakceptował jej, szukał nadal.
- Mogło lecieć to tango - rzekł Jerski i Nygel złapał tę melodię na powrót. Rozpoznał – to było stare wykonanie tej piosenki przez Mieczysława Fogga jeszcze w czasach przed drugą wojną światową. Zaczynała się od refrenu granego na altówce i ta melodia przenikała na wskroś duszę Jerskiego, wzniecając weń różne tęskne drgnienia. Uwielbiał tę aranżację starego przeboju, chociaż solista już go nieco męczył. Był w tej piosence zawarty, tak to czuł, jakiś tragizm, bolesna myśl, że ona otwiera przepaść, zsyła coś nieodwracalnego.
- Lubi pan takie stare sentymentalne melodie? – na twarzy kierowcy uśmiech, ten bezustanny, wzmógł się, ale z odcieniem kpiny, w której wyrażało się przekonanie o własnej wyższości.
- Tę akurat bardzo. I to z wielu powodów… - Jerski chciał opowiedzieć, dlaczego tę melodię, znaną przecież od dawna i w różnych krajach, podejmowało się jej wykonania wielu znanych śpiewaków, tak mocno pamięta, ale zamilkł, uznał, że są to zdarzenia zbyt intymne, dla kogoś takiego jak ten Nygel okazałyby się niezrozumiałe albo śmieszne.

Przypomniał mu się bal maturalny - cały wieczór i pół nocy przetańczył z Łucją, jak brzmiało jej nazwisko, starał sobie przypomnieć… Oremus? Chyba inaczej, Remus. Tak właśnie, Remus. Kochał ją, ona zapewniała, że też, był nieprzytomny ze szczęścia. Podeszli do zespołu muzycznego przygrywającego do tańca, on prosił, zagrajcie panowie tango To ostatnia niedziela. A co, to wasza ostatnia niedziela, pytał akordeonista z figlarnym uśmiechem, który przewodził zespołowi. Ostatnia, mówił Dawid, (wtedy miał na imię Dawid) rozstajemy się, każdy jedzie w swoją stronę. Ale chyba się spotkacie, a za zamówioną melodię trzeba płacić. Dawid zaczął szukać pieniędzy, raczej udawał, że szuka, akordeonista, machnął ręką, rzekł, nie szukaj, zagramy gratis, podał kompanom kilka taktów i popłynęła upragniona melodia, tak jak w tej chwili, tylko że teraz leci z radia, wykonuje ją słynny Mieczysław Fogg, śpiewał tę piosenkę przez swe całe długie życie, Fryz bywał na jego koncertach, a na balu maturalnym grał niezbyt dobry zespół, śpiewał akordeonista piskliwym tenorem, a Dawid nucił przy uchu dziewczyny: Dzisiaj się rozejdziemy, na wieczny czas… - Ona zaprzeczała szeptem: - Ależ nie, spotkamy się podczas wakacji. Nie wierzył, śpiewał cicho, ze smutkiem, jakby chciał się smucić: …szczęście tak upragnione, skończyło się. Nie, nigdy, szeptem mówiła przy jego uchu, przyjedziesz do mnie, spotkamy się, będziemy spacerować nad naszym jeziorem, jest piękne, pływają po nim ptaki wodne, wyślę ci kartkę pocztową, napiszę, kiedy masz przyjechać.
Z tym przyrzeczeniem w pamięci świeżo upieczony maturzysta pojechał na wakacje do swojej wsi. Ojciec  już nie był klafciarzem, został gajowym, a taki to na wsi coś znaczył – załatwił mu zajęcie przy skupie runa leśnego i jabłek, zarabiał i czekał na kartkę pocztową od ukochanej, ale nie nadchodziła. W czasie wolnym błąkał się nad jeziorem, w lesie, bo las od małego go przytulał, przyjmował bez słów jego smutki, żale, skargi, marzył o spotkaniu z Łucją, tęsknił, bolał. A melodia tanga Petersburskiego co rusz przenikała jego duszę, kwiliła w pamięci, wzmagając beznadziejność oczekiwania.
Nie wytrzymał, rzucił wszystko, a właściwie to go zwolniono, bo zaniedbywał obowiązki, mylił się, ważąc jagody lub grzyby albo przy wypłacaniu należności – i pojechał. Łucja mieszkała niedaleko, w miasteczku nad Welą, godzina jazdy pociągiem. Opuścił  dworzec z niespokojnym biciem serca, szedł przez miasteczko, rozglądając się z ciekawością, próbując zgadnąć, w którym domu mieszka jego ukochana. Nie znał adresu Łucji -  uważał, że w małym miasteczku nietrudno będzie ją znaleźć. I rzeczywiście, zapytana kobieta wskazała mu dom Remusów, patrząc przy tym na Dawida podejrzliwie, miała zapewne chęć zapytać się, co od nich chce, kim jest, może krewniakiem, ale nie odważyła się wypytywać. Nim zaszedł pod wskazany adres, spotkał koleżankę z klasy, Elę Stachowiak – z tego miasteczka aż cztery dziewczyny uczyły się w ich szkole. Ela ucieszyła się ze spotkania, ale i zdziwiła, ach, domyślam się, ty do Łucji, przecież uderzałeś do niej... Za późno, Dawidzie, ona wkrótce wychodzi za mąż, och, przystojnego pana jej naraili, w Łodzi mieszka, starszy od niej, ale elegancki, lekarz wojskowy, prawie profesor… Nie smuć się, co ty, tyle dziewcząt się za tobą oglądało, a ty tylko Łucka… No widzisz, jaka ona jest, starego piernika woli niż ciebie, bo gość majętny, ustawiony. Chodź, pospacerujemy,  pokażę ci miasto, skoro tu przyjechałeś, przecież nigdy u nas nie byłeś. A jest tu coś do zwiedzania? – Dawid nieco się otrząsnął z tego, co usłyszał od Eli. Może wprowadza mnie w błąd, raptem pomyślał. Ela dość wyraźnie mu się jakiś czas temu narzucała, szukając okazji, żeby byli sam na sam, on unikał tych sytuacji, tylko za Łucją biegał, więc zrezygnowała, może teraz wyczuła dla siebie szansę. Powiedział, a jednak chciałbym ją zobaczyć, spojrzeć w oczy, niechby sama mi powiedziała, że to koniec, niechby się zdarzyło, tak jak w tej piosence To ostatnia niedziela… Przecież dzisiaj nie jest niedziela, Ela na to, i jej nie ma, wyjechała w góry, z nim.

Szli cały czas przez miasteczko, Dawid nie wiedział dokąd idą, szedł z nią bezwiednie, bo cóż innego miał robić, jeśli nie zdać się na nią? Wkrótce domy miasteczka się skończyły, zaczął się lasek, a dalej jezioro. Jeszcze przeszli kawałek wzdłuż brzegu, w miejscu dogodnym, między krzewami Ela usiadła, mówiąc, nogi mnie rozbolały. Usiadł obok niej, patrzyli na toń ucichłego jeziora, pływały przy brzegu kaczki krzyżówki, po drugiej stronie rozlewiska wołał namiętnie perkoz, Dawid z trudnością dostrzegł go na tle trzcin, ptak jakby chciał się skryć przed jego wzrokiem, zanurkował i długo nie wypływał na powierzchnię. Dawid zwykle podziwiał ich umiejętność nurkowania. Nieoczekiwanie Ela zanuciła: Dziś przyszedł inny, bogatszy i lepszy ode mnie… - i zachichotała.
- Słyszałam na balu maturalnym, jak się przekomarzaliście podczas tego tanga. Ty zamówiłeś tę melodię, prawda? Łucja przyrzekała, że będzie wierna. Tak to jest, niestety, uznała, że tamten jest lepszy od ciebie, ja tak nie uważam… - Ela umilkła, skłoniła głowę, oparła o jego ramię, palce ręki wtuliła w jego dłoń. Po chwili zaczęli się raptem całować, tak to stało się jakby przypadkiem, ale namiętność wybuchła w nich gwałtownie  i rosła, nie do zatrzymania. Pomyślał, byłbym frajerem, nie wykorzystując okazji, przecież ona chce… Ręką zaczął manipulować przy jej bieliźnie. Nie protestowała – przeciwnie, ułatwiała mu w obnażeniu swego ciała. Jęknęła, gdy wszedł w jej wnętrze. Potem szepnęła, zawsze marzyłam, żebyś ty był pierwszy. Miał już doświadczenie w tym względzie – kiedyś próbował z dziewicą, nie udało się - i on, i ona wyszli z tej próby zawstydzeni, do dziś pamięta to niepowodzenie, i nie jest przyjemnie to wspominać. Dla Eli nie był pierwszym, to już wiedział, ale milczał, nie wyjawił, że wie, iż nie on był sprawcą defloracji. Wstydził się, że wie, że ona kłamie, próbuje oszukać. Zapraszała go do domu, przedstawię cię mamie, poczęstuję plackiem, a on, muszę wracać, pracuję, urwałem się tylko na krótko. Pożegnali się na dworcu, wyjechał najbliższym pociągiem. Obiecywał, przyjadę, wyślę kartkę, kiedy będę mógł, na pewno, jak najszybciej, fajnie było z tobą. Ludzie przyglądali się ich czułemu pożegnaniu, jakaś kobieta mruknęła, nie wstyd wam tak się migdalić? Pociąg nadjechał, wyswobodził się z jej uścisku, zajął miejsce w wagonie, nie wyjrzał oknem, by jej pomachać ręką. Nie wysłał kartki, nie pojechał. Ona do niego napisała, nie odpisał, nigdy się nie spotkali. Ale pamiętał to zdarzenie jako przykre, wstydliwe.

Piosenka w wykonaniu Fogga skończyła się już chwile temu, ale w pamięci Fryza brzmiała wciąż tęsknym wspomnieniem. Teraz z radia płynęły melodie jazzowe w wykonaniu zespołu dixielandowego. Melodię prowadził trębacz, niezły, pomyślał Fryz, natomiast klarnecista i puzonista improwizowali na przemian, do improwizacji włączał się też pianista i wtedy zyskiwał głos wiodący. Stary dobry jazz z czasów mej młodości, pomyślał Jerski, który miał krótki okres w latach studenckich terminowania w takim właśnie zespole, grając na banjo. Niedługo to trwało, wygryzł go inny student, który oprócz gry na banjo, jeszcze nieźle śpiewał. Fryz bez żalu rozstał się z tym zespołem i próbą zostania jazzmanem, ale tę przygodę chętnie wspominał, lubił też barwnie opowiadać, koloryzując swe muzyczne doświadczenia.
Wyglądał przez okno, zdawało mu się, że autostrada wiedzie przez pustkowie, po bokach pola albo lasy tonęły w mroku, który nieco rozświetlała księżycowa poświata. Czasem z dala migały światła niewielkich miejscowości. Dostał chęci, by napić się kawy, miał ją w termosie, ale neseser  włożył do bagażnika auta, a teraz nie śmiał poprosić  kierowcę, by zjechał na bok i zatrzymał wóz, aby  wyciągnąć termos. To Lilli pamiętała, że mąż jej lubi w drodze popijać co jakiś czas kawę. I wspomniawszy Lilli, zastanowił się, jakby potoczyło się jego życie, gdyby Łucja wtedy dotrzymała mu wierności i by się z nią ożenił, i to wkrótce po maturze, bo jej się najwyraźniej śpieszyło. Kim byłby teraz, nie poszedłby na studia, lecz utknąłby w jakiejś dziurze jako nauczyciel. Tak sobie wtedy wyobrażali swe życie – niewielka szkoła, on uczy języka polskiego, historii, ona, Łucja, która wybrała innego, przedmiotów ścisłych, bo przejawiała zamiłowanie do matematyki, byłoby to życie ciche, gromadka dzieci… I teraz podczas tej jazdy po nagrodę uświadomił sobie z ulgą, z jakimś smętkiem – nie poznałbym Lilli i jej dorodnego ciała, które obejmował z uzasadnioną euforią, żadna inna nie dała mu tyle szczęścia co Lilli, nie wyobrażał sobie, żeby którakolwiek mogła mu ją zastąpić, dbała o niego bez ustanku, szczególnie w czasie zarazy, to jej zasługa, uważał, że nic złego mu się nie przydarzyło, nie zaraził się.  Łucja to daleki cień, miłe wspomnienie młodzieńczych uniesień.

Nie słyszał muzyki płynącej z radia, nie widział niczego za oknami, chociaż świt stwarzał nowy dzień, wyłaniał z ciemności pola ze szklącą się rosą, drzewa zastygle w ciszy, domy nieopodal jeszcze senne… To, co ujrzał w wyobraźni, zasnuło wyłaniający się z nocnych mroków świat, czyli odnalazł w pamięci tamten poranek, gdy nagi, z ręcznikiem na szyi, przemknął przez przedpokój, zważając, aby się nie natknąć na Lilli wychodzącą ze swego pokoju lub wracającą z łazienki, otworzył drzwi, a tam pod prysznicem stała ona w smudze światła wpadającego przez wysoko usytuowane okienko, woda chwytając ten  blask,  przemieniała w migot drobny, srebrzysty. Chciał się wycofać, ale zawołała, o świetnie, że jesteś, umyj mi plecy, bo sama… Fryz powiesił swój ręcznik na wieszaku przymocowanym do drzwi, wziął mydło do ręki, zaczął nacierać jej plecy. I nie tylko plecy, całe ciało, i wciąż w strugach wody, coraz namiętniej namydlał jej ramiona, piersi, brzuch i niżej, uda. Wreszcie doszło do tego, na co czekali od miesiąca, nie mając odwagi zbliżyć się do siebie, powstrzymała ich nieśmiałość, obawa, że zbliżenie nie zostanie zaakceptowane przez partnera albo jakby podświadomie odkładali rokosz na później, jakby oczekiwanie na nią stwarzało przyjemność, a może chcieli wzmocnić jej efekt poprzez wydłużenie pragnień. Spotykali się rankiem i wieczorem w przedpokoju, ale ani Fryz, ani Lilli, żadne nie wyciągnęło ręki, nie rzekło, chodź, a to pragnienie nosili w oczach, w zwilgotniałych wargach, w zapachu feromonów… Siadywali razem przy oknie w jej pokoju, do którego przenikał zapach namiętnie rozkwitłej robinii, która tamtego lata jakby zwlekała z zakończeniem kwitnienia, nie śpieszyło się jej z gubieniem płatków pełnych bieli z żółtymi plamkami, jedli też wspólnie przyrządzane śniadania i kolacje, czasem spotykali się podczas obiadu w uniwersyteckiej stołówce, gdzie obydwoje się stołowali.
Dopiero tamtego ranka pod prysznicem… Ten  ranek dał powód, by szeptali do siebie w chwilach szczęścia – życie jest wielkim darem, którego prawdziwy smak poznaje się, gdy się kocha. A synka, który pod tym prysznicem został poczęty, nazywali, ale tylko gdy byli sami, to zdarzenie bowiem traktowali jak swoją czułą tajemnicę, poczęty pod prysznicem. Brzmiało to trywialnie, ale nie dla nich…
Jerski teraz westchnął, gdzież się tuła ten mój synek – po całym świecie wojażuje, przysyłając do pism w kraju, i nie tylko, do brytyjskich też, reportaże z różnych stron, zdjęcia… Jerskim kartki urodzinowe, na święta religijne, zgodnie ze zwyczajem… Na nich kilka czułych, można rzec, tęsknych słów, ale nie wracał, nawet nie odwiedzał, przysyłał mejle, pisał, że nie ma na to czasu, świat jest taki wielki i ciekawy, a jeszcze nie byłem w tylu miejscach, lat mi nie wystarczy, by wszędzie być albo tylko gdzie warto. Podróżuje ze swą Amerykanką, która będąc w Polsce, uwiodła go i wywiozła. Czy to szczęście, czy nieszczęście – na rozstrzygnięcie tego dylematu Fryz nie potrafił się zdobyć. Może dobrze, że włóczy się po świecie, bo w kraju żyje się coraz mniej spokojnie, jakiś mrok nadciąga z różnych stron… Ale też wzdychał Fryz z troską – przecież mógł jego syn poznać dziewczynę w kraju, ożenić się, na pewno zrobiłby karierę, jest zdolny, miałbym wnuki, a on, poczęty pod prysznicem, z babą starszą od niego o dwanaście lat, nie uganiałby się po świecie… Czemu to mnie się zawsze coś złego przytrafia?
- Przypomniało mi się – odezwał się  Nygel.  - Kiedyś oglądałem film rosyjski, zaraz, jaki jego tytuł? O, Spaleni słońcem. To się dzieje dawno, w czasie stalinowskich czystek, przyjechali enkawudyści na daczę, by przewieźć do Moskwy na zaproszenie Stalina zasłużonego w utrwalaniu rewolucji sowieckiej pułkownika. A ta melodia To ostatnia niedziela ciągle się przewija przez ten film…
- Niczym ponury, melancholijny motyw. I  pieśń rosyjska Wieczorny dzwon, która tę melancholię wzmacnia. Znam, to film Nikity Michałkowa, świetny film, nagrodzony Oskarem, a tytuł – taki jest rosyjski tytuł piosenki Petersburskiego. Ona w dawnym ZSRR była popularna, po rosyjsku tytuł brzmi Utamljonnyje sołncem, tak jak  filmu.  Zaproszenie do Moskwy pułkownika, bohatera rewolucji bolszewickiej, było pretekstem, w istocie wieźli go do łagru.
Fryz Jerski raptem pomyślał, a może ta moja podróż do Metropolii to  też pretekst, spotka mnie podobny los … - Stłumił w sobie te niepokojące myśli, przecież to już inna epoka, ale one lubią się powtarzać… Dalsze myśli zniweczyła mu stojąca przy autostradzie  tablica świetlna, na której pulsowało różowe światło sloganem: Wstaje dzień, uśmiechnij się!
Rzeczywiście, rozwidniło się już dość wyraźnie, ale słońce jeszcze nie wzeszło. Pośpieszyli się z zapowiedzią poranka, pomyślał Fryz, gdy jego niepokój ucichł. Patrzał na wynurzającą się poranną zieleń pól. I ta zieleń przepędziła ponure myśli – rzeczywiście, wstaje ranek może warto się uśmiechnąć? Spojrzał na Nygla – ten uśmiechał się jak zawsze. Czy będę też tak potrafił? – zastanowił się Fryz.

Jerzy Żelazny


------------------------------------------------
*Ciąg dalszy powieści Śmiech Chryzypa J. Żelaznego, której cztery pierwsze odcinki pt. O zmierzchuW składzie makulatury, Jadąc starym mercedesem oraz Borsalino opublikowaliśmy w styczniu, lutym, marcu i kwietniu br.

 

Przeczytaj też u nas inne teksty J. Żelaznego, a także recenzje jego książek: Duchy polanowskich wzgórz (2006), Ptaki Świętej Góry (2010), Za wcześnie do nieba (2010), 19 bułeczek (2011), Fatałaszki (2013), Tango we mgle (2014), Kichający słoń (2018), Trzynasta (2018)