The Flu Game (fragment)

Category: z dnia na dzień Published: Tuesday, 27 March 2018 Print Email

Wojciech Klęczar

Do knajpy wchodziło się przez księgarnię ezoteryczną, w której dawno temu kupiłem książkę o Emanuelu Swedenborgu. Była to wydana w latach dziewięćdziesiątych trochę biografia, trochę esej, z wieloma błędami interpunkcyjnymi, a też kilkoma ortograficznymi. Po latach z tego dziełka pamiętałem niewiele ponad to, że Swedenborg, mistyk i urzędnik w jednym, miał wielki wpływ na Williama Blake’a, że podobno umiał przewidzieć przyszłe wydarzenia i że wynalazł (czy zaprojektował) łódź podwodną. W każdym razie znacznie mniej niż mógłbym się dowiedzieć z Wikipedii.
Kręte schody – i byliśmy u celu. Wiecznie śmierdząca papierosami, jak wyczytałem kiedyś w internecie, studencka speluna była teraz całkowicie pozbawiona gości. Barman bardzo starał się nie zasnąć, zastaliśmy go nad colą. Marcin przywitał się z nim jak ze starym znajomym. Odwykłem od takich miejsc, kiedy weszliśmy, prawie mnie zemdliło, zacząłem żałować, że zgodziłem się na to, co Marcin zaproponował tuż po odśpiewaniu „Wehikułu czasu”, że przystałem na ten poroniony pomysł, żeby „gdzieś siąść i pogadać, jak za starych, dobrych czasów”.

Wszędzie panowały kurz i brud, bar lepił się od nie wiadomo czego i od nie wiadomo kiedy, choć barman od rana miał tyle czasu, że zapewne mógłby go umyć dziesięć razy. Powiedziałem Marcinowi, żeby kupił mi mineralną gazowaną z cytryną, oddam potem, i poszedłem do stolika najbliżej otwartego okna.
– Co będziesz pił wodę, jak zwierzę – Marcin vel Głupi postawił koło mnie piwo. O Jezu, pomyślałem, zaraz rzygnę. Mimo to wziąłem pierwszego łyka, skromnego jak sukienka pensjonarki, ale jednak łyka. Nie zakrztusiłem się, nie zrobiło mi się niedobrze. Dałem radę.
A on od razu zaatakował mnie tym swoim: co u ciebie słychać? Pamiętam, że studiowałeś prawo, powiedział, skończyłeś? Pewnie tak, zawsze byłeś niezły mózg. Ja nie studiowałem, to znaczy zacząłem, ale… stare dzieje, co ci będę mówił. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, hehe. Ale nie zamknął się, wręcz przeciwnie. Opowiadał jak nakręcony, jakby był zasilany tymi bateriami szeroko reklamowanymi jakiś czas temu w telewizji.
Ja wyjechałem na studia, on został w rodzinnym mieście. Najpierw znalazł pracę w sklepie, gdzie wkurwiali go roszczeniowi klienci. To nie działa, tamto nie działa, a czemu nie działa, gwarancja jeszcze powinna być ważna, żądam zwrotu pieniędzy. Ochroniarze kradli telewizory i sprzedawali je potem na giełdzie – wpisywali na straty, że się zbił ekran, albo po prostu: było i nie ma. Kiedy tylko mógł, zamykał się w toalecie, potrafił spędzać w niej ze dwie godziny dziennie. Miał więc niskie wyniki sprzedaży, najpierw nie dali mu premii, a potem z roboty wyrzucili. Matka zaczęła narzekać, że takiego syna wychowała, pasożyta społecznego.
Marcin myślał nawet o tym, żeby zacząć dilować – byłby szmal i mógłby się wyprowadzić od zrzędliwej matki. Ale nie zaczął. Próbował zdać na studia, ale egzaminy oblał, „może i dobrze, na chuja komu kolejny filmoznawca”.
Potem Marcin vel Głupi pracował w księgarni.
– Niewiele roboty było, niewiele też kasy. Ale jak mieszkasz z matką, to jest ok – opowiadał. ¬– Właściciel miał koło pięćdziesiątki, rzadko wpadał, po zamknięciu robiliśmy imprezki, wóda, panny jakieś czasem, czasem hasz, Bolek (ksywę ja wymyśliłem, był straszliwie chudy, kiedyś zażartowałem: o, przyszedł cienki Bolek – i tak już zostało) miał dojścia do najlepszych dilerów, to się miało świetny towar. Raz prawie spaliliśmy księgozbiór, stary, byłaby gruba afera. To znaczy ja prawie spaliłem, przez przypadek wypuściłem fajkę, spadła na książki, zaczęło się jarać. „Lalka” spaliła się prawie całkowicie, przeniosło się na inne książki, pożar zaczynał być poważny, ale na szczęście Anka, najbardziej trzeźwa z nas, wzięła gaśnicę, umiała ją obsługiwać, bo kiedyś gdzieś tam na jakimś kursie – których robiła wiele, bo się w życiu nudziła, jak mówiła – w każdym razie na jakimś kursie ją nauczyli. I na szczęście spłonęło tylko kilka, jak to się mówi, pozycji. Ta Anka to był niezły numer, z tych, co im się wydaje, że są wielkimi buntowniczkami, bo rżną się z połową miasta. Ze mną zresztą też, ale mniejsza. No więc w tej księgarni było całkiem w porządku, ale, no kurwa, stary, zbankrutowała. A właściciel nic wcześniej nie powiedział. Po prostu pewnego dnia stanął w drzwiach i oznajmił, że koniec z robotą, przykro mu, ale mało kto już jego księgarnię, z tradycjami i tak dalej, jego interes życia, ponad dwadzieścia lat prowadzony, mało kto odwiedza. I musi zamknąć. Nie miałem pretensji, że nie uprzedził, nikt nie miał, bo cały czas był bardzo w porządku. Nawet kiedy się do roboty spóźniałem.
Kolejne bezrobocie kompletnie Marcina nie ruszyło.
– Łaziłem wieczorami po knajpach, poznawałem panienki, życie toczyło się mimochodem – Marcin sięgnął po czwartego już chyba papierosa – właściwie nic mnie interesowało. Jak tak sobie myślę, to chyba zawsze niewiele mnie interesowało, żadne wybory, życiowe czy polityczne, żadne kształtowanie przyszłości czy ścieżki kariery, żadne książki czy inne tym podobne sprawy… No, trochę interesowałem się muzyką, to fakt. Grywałem na gitarze, w domu, matka tylko wrzeszczała, żebym przestał szarpać te druty, bo ją głowa boli. A musi utrzymać siebie i mnie, darmozjada. Starego chłopa, co już żonę powinien mieć, a nie mieszkać z matką, biedną, schorowaną, i na niej żerować. Tak więc wyjechałem. W świat. Znaczy - nie tak znowu daleko. Myślałem oczywiście o Anglii czy Irlandii, połowa moich kumpli wtedy tam wyjechała. Ale skończyło się na Warszawie… Poczekaj, pójdę do kibla.
Chwila spokoju. Muzyka, której nie kojarzę. Mieszanina rocka i elektro. Barman udaje, że czyści bar.
Wraca Marcin - i znowu atakuje biegunką słowną:
– Już w pociągu było całkiem ciekawie, pamiętam. Jadę sam w przedziale, znaczy z gitarą, bo wziąłem, a nuż się przyda, to był pociąg nocny, no więc jadę i o północy zatrzymujemy się w Katowicach. Wpada dwóch kolesi, jeden dość gruby, drugi chudy, obaj wysocy, koło dwudziestu lat. Jeden najpierw do mnie: wyskakuj z kasy, ale drugi, ten chudy, mówi, żeby dał spokój. I ten pierwszy nawija: Stary, w sumie sorki, rozpierdoliliśmy wszystko na wódę, a byśmy się jeszcze napili. Jedziemy do mojej ciotki do Białegostoku, żeby dała kasę. Do Białegostoku daleka droga – mówię, zaciągając à la po wschodniemu, co ich obu strasznie rozbawiło – kanar przyjdzie i was wywalą. Ty, racja, kurde, dasz browara? Dałem – i myślimy, co by tu zrobić. Po chwili mówię: wiesz, powiedzcie, że was okradli. Dobra, mówi ten grubszy, i ściąga koszulkę i buty, że niby nawet tego go pozbawili, złoczyńcy, pięciu ich było, wielkich, dresy jebane. I poszedł do czoła pociągu. Wraca, mówi: ej, uwierzył, powiedział, że możemy jechać za darmo. Przyszli konduktorzy, rzeczywiście puścili. Ale gdzieś za Kielcami musiała się zmienić obsługa. Ci już wiary zeznaniom nie dali, tak to się mówi? I wylotka – wysadzili ich, pamiętam dokładnie, w Skierniewicach. Czwarta czy piąta rano, ziąb jak cholera, a oni stali na peronie w samych t-shirtach i krótkich spodenkach, kiedy im machałem na pożegnanie.
Zrobił przerwę na solidnego łyka piwa, prawie jedną trzecią kufla wypił.
– No więc Warszawa. Ziemia, kurwa, obiecana. Pamiętasz tego dziennikarza, co zaczął ćpać i się stoczył?
- Chodzi ci o Piątka? Tomasza Piątka?
- Nie, nie o niego. Tylko o tego, co prowadził program, w którym starsi piosenkarze śpiewali z młodymi gwiazdami, na odwrót przeboje wykonywali, znaczy stare piosenkę młodego, a młody starego? Jakżesz on się nazywał?
– „Muzyka łączy pokolenia”.
– No właśnie. Mieszkałem na tym samym squacie, co ten dziennikarz. Jak mu tam było… Nieważne. Grywałem trochę na ulicy, nikt mnie tam w tym mieście nie znał, to się nie wstydziłem. No i jest pewien wieczór, w zasadzie jak każdy inny, z tą różnicą, że nie pijemy na squacie, tylko w knajpie. Szpilka czy Szpulka, zawsze mi się myliły. Pijany kumpel, Dredu miał ksywę, od dredów oczywiście, już nie żyje, zaćpał się, w każdym razie widzę, że poszedł rozmawiać z jakimiś foczkami. Po chwili drze się na cały lokal: ty, Wojewódzki, chodź no tu na chwilę! Stary, pomyśl, ściemnił im, że jestem kuzynem Wojewódzkiego, tego sławnego. A one: pokaż dowód, pokaż dowód. I wtedy uwierzyły, łyknęły tę ściemę jak prosty lud kiełbasę wyborczą. I potem już zawsze przedstawiałem się jako kuzyn Kuby Wojewódzkiego. Piłem za darmo, bo zawsze znalazł się, bardzo szybko zresztą, ktoś, kto chciał stawiać. Moi kumplom oczywiście też. Więc bardzo lubili ze mną wychodzić. Nawet nie musiałem już grywać na Nowym Świecie. Kiedyś wchodzimy do restauracji, takiej jednej z najlepszych, siadamy, a kelner, bardzo dobrze wychowany, podchodzi i każe nam wyjść. Że się źle zachowujemy. Faktycznie byliśmy głośni. Już się podnoszę, a na to Dredu mnie powstrzymuje: a wiesz ty, kto to jest? – i na mnie pokazuje – to Marcin Wojewódzki. Z tych Wojewódzkich. Ja udaję onieśmielenie i mówię, że tak, to prawda, i dowód pokazuję. Kelner robi się od razu miły, zjedliśmy w cholerę, zaczynając od schabowych, a kończąc na homarze, bo też mieli, nie wiem skąd, jadłeś kiedyś homara? Średnio mi smakował, ale może go źle przyrządzili. A potem zażyczyłem sobie jeszcze dwie butelki wina, wziąłem je i krzyknąłem: spierdalamy! I tyle nas widzieli. W każdym razie był raj, stary, przez ponad rok. Ale się skończyło, bo trafiliśmy kiedyś na kumpla Wojewódzkiego, który go dobrze znał i nas wyśmiał. Potem jeszcze kilka razy się udało ściemnić, ale pewnie fama się rozniosła i nawet barmani wiedzieli, jak wyglądamy, mieliśmy zakaz wstępu do większości lokali. Wróciłem do grania na ulicy, pozwalało to przetrwać. Dredu walnął złoty strzał, wcześniej kilka razy mówił, że chce ze sobą skończyć, że to wszystko bez sensu, ale nikt nie brał tego na serio. Coraz bardziej mi się nudziło, z innymi nie dogadywałem się tak dobrze, jak z nim. Zacząłem więcej palić, paliłem dżojnta kilka razy dziennie, jakoś tak zawsze skądś miałem stuff. Jak tak patrzę, to jednak kawał życia w tej stolicy spędziłem, a zleciało, że ja pierdolę. No i nie tej, tylko wcześniejszej zimy przyjechałem do Krakowa, ciekawe, ze się nie spotkaliśmy przez tyle czasu, często siedzę na Szewskiej. Nie chodzisz nią? W sumie nic dziwnego, ty pewnie do pracy i z pracy, pan ułożony. A poza tym niefajna ulica… Co te arabusy tu robią?
– Kto?
– No ciapaci. Siedzą i coś szwargocą w tym ich języku. Za twoimi plecami – Marcin wypił kolejnego szota. – Tylko się nie obracaj. Przyjeżdżają tu i się panoszą. A jeszcze jeden ma plecak. Nie no, bez jaj, zadzwonię po gliny zaraz.
– Marcin. Co ty mówisz? Kto? Gdzie zadzwonisz?
– Po gliny, po antyterrorystów, kurwa, zadzwonię. Wysadzić się na dniach młodzieży przyjechali terroryści jebani. Rekonesans pewnie robią… Idę do baru.
I poszedł. Za chwilę wrócił z szotami i piwami, spytał, co u mnie. Mówiłem o ostatnich wydarzeniach, ale chyba nie słuchał, coś tam sprawdzał w smartfonie.
– Teraz ja idę do WC.
Po przejściu mniej więcej piętnastu kroków poczułem na sobie wielki ciężar. Ktoś momentalnie przygniótł mnie do ziemi, trzymał mi ręce i nogi, tak że nie mogłem się w ogóle ruszyć. I wrzeszczał mi do ucha:
– Leż, kurwa! leż, chuju! Na glebie. Leż!
Usłyszałem też głos Marcina:
– To nie ten. To nie ten – mówił. Cicho dosyć mówił.

– Przepraszam, stary, po raz drugi. Naprawdę sorry. Skąd mogłem wiedzieć, że spierdolą? – siedzieliśmy już gdzie indziej. W tym ogródku byliśmy najmłodsi. Obok nas trzech sześćdziesięciolatków wspominało dawne czasy, słyszałem, jak jeden opowiadał, że kiedyś grywał koncerty, w siedemdziesiątym dziewiątym nawet z Marylą grał. Rynek żył, intensywnie. Jakiś turysta – wyjątkowo otyły, w szarym podkoszulku i szortach w hawajskie maziaje – stanął właśnie koło głowy Mitoraja, a jego towarzyszka, również otyła, pstrykała mu zdjęcie. Parki, wózeczki, dzieci, samotni szczupli młodzieńcy, dziewczyny w spodniach rybaczkach, w przewiewnych, prawie przezroczystych sukienkach, w spódniczkach mini, wszystko to naraz w jednym miejscu, przemieszczające się niespiesznie, bez celu; różnorodność, zmienność, płynność, kicz i dobry gust, starość i młodość, chęć eksploracji nowych tras i nuda z powodu tych samych cotygodniowych peregrynacji, a dodatkowo słaniający się na nogach Brytyjczycy, których do tej pory znałem tylko z prasy, najgłośniejszy z nich bez koszulki – ten pulsujący ludzki eklektyzm trochę mnie oszałamiał. I jeszcze alkohol, i jeszcze słońce, i muzyka rockowa zza wieży ratuszowej słyszana, i rozmowy obok mnie, znowu o tym, że kiedyś było lepiej, bo jak się grało, to się miało, kobiety się miało, wódkę się miało, zdrowie się miało, a teraz, panie, to coraz gorzej, nawet młodzi mają kiepsko, mój syn musiał wyjechać, właściwie nie wiem, co robi w tej Anglii, mówi, że sobie radzi, ale czy to prawda?
– No tak. Dawniej, panie – powiedział na to jego kolega (w kapeluszu, czarnym z szerokim rondem) – parówki to były parówki, a nie jakiś syf. A chleb to był chleb, on się zsechł, ale nie spleśniał.
Kiedy Głupi przestał być Głupim? Czy stało się to w chwili, gdy dostał pracę w sklepie RTV AGD? A może dopiero wówczas, kiedy znalazł robotę w księgarni? A jeśli nigdy tak naprawdę nie był Głupim, tylko udawał – przede mną i przed innymi kumplami? W końcu pochodził z dobrego domu, ojciec prokurator na emeryturze, matka ze stopniem doktora nauk humanistycznych, z własnego wyboru ucząca, historii bodajże, w jednym z liceów. Wyobraziłem sobie, jak każdego dnia do wieczora jest Marcinem, a później, gdy wychodzi na miasto, przeżywa przemianę, jak Karol Samsel, czy jak się on nazywał, żeby nie zapomnieć swojej nowej tożsamości, przed lustrem powtarza swoją słynną mantrę, a potem wychodzi. Wsiada w autobus linii numer sześć, jest lato i przeszkadza mu odór niemyjących się ciał, przeszkadzają mu też młode seksowne dziewczyny, z których żadna nie zwraca na niego uwagi. Jedzie tym autobusem kilkanaście minut, najpierw ostro pod górę, potem równie ostro w dół, wysiada niedaleko dworca, kupuje tanie wino, żeby jeszcze bardziej wczuć się w Głupiego.
Nie pamiętałem, poza tym, żeby nie lubił cudzoziemców – co takiego się stało, że zaczął? O tym próbowałem myśleć, kiedy Marcin opowiadał o graniu na ulicy i o laskach, które zaliczał. Z mojej strony na myśleniu się skończyło, przez następną godzinę o nic ważnego Marcina eks Głupiego nie spytałem, cały czas udawałem, że słucham go z wielkim zaangażowaniem. Odliczałem w głowie minuty, starałem się liczyć szoty, wiśnióweczkę wchłanialiśmy, którą Marcin uważał na najlepszy alkohol na ziemi. Nie mam pojęcia dlaczego, dla mnie smakowała jedną wielką chemią i z trudem ją przełykałem. Nie było tego zresztą dużo, wchłonęliśmy po trzy, bo piliśmy te wódki bardzo spokojnie i niemal dystyngowanie, każdego szota na kilka razy. Ktoś w kurtce w kolorze khaki, osobliwy dość widok w taki upał, poprosił o dwa złote, ktoś inny, śmierdzący, nieogolony i z twarzą ogorzałą jakby właśnie wrócił z pustyni Mojave, poprosił o papierosa. Wreszcie Marcin powiedział, że musi iść trochę pograć, żeby mieć kasę na wieczór. Jakby co, możemy się znowu spotkać po dziesiątej.
Czułem się zaskakująco dobrze, żadnych mdłości, jedynie trochę mgły w myślach. Poprzedniego wieczoru bez żadnego powodu wstałem sprzed telewizora i poszedłem do sklepu, gdzie kupiłem piwa, a kiedy je wypiłem, poszedłem tam jeszcze raz i nabyłem flaszkę Żołądkowej Gorzkiej De Luxe, która kompletnie nie przypominała Żołądkowej, którą pamiętałem, była przezroczysta, nie ruda. Tak samo teraz, nie wiedząc dlaczego, ruszyłem z powrotem w kierunku Rynku, a potem łaziłem po nim wzdłuż i wszerz, i naokoło, zwiedziłem trzy razy Sukiennice, włóczyłem się po przyległych uliczkach, nie patrząc na ludzi ani na mijane kawiarnie, restauracje, knajpy, nie będąc kompletnie zainteresowany światem wokół mnie, światem wewnętrznym właściwie również zainteresowany nie byłem. Trwało to tak długo, że gdybym miał ochotę i gdybym miał kamerę, nakręcić mógłbym z tej wędrówki film, by potem oglądać go w zaciszu domowych pieleszy, przy herbacie, może tej ekologicznej z Michałowic, która czekała na odpowiednią okazję na trzeciej półce szafki w kuchni, dziewicza jeszcze. Albo spisać bym mógł, w kajeciku, wszystkich mijanych ludzi, detalicznie bardzo, potrafiłbym, szczegóły zawsze były, musiały być dla mnie ważne. Dogłębnie scharakteryzowałbym zachodnich turystów, zwłaszcza emerytów z Niemiec: nieudolnie grających pewnych siebie Ossi, zawstydzonych nieco ich rodaków z landów zachodnich – zawsze jednak kiepsko ubranych, w szare podkoszulki i niemodne kolorowe szorty; ciężko pracujących ojców z brzuszkami i matki z trwałą w kolorze rudym albo kasztanowym, o wiecznie zmęczonych twarzach – z Warszawy, Zielonej Góry, Gdańska, Tarnowa czy Przemyśla; pewnych siebie miejscowych, zazwyczaj chyłkiem przez centrum przemykających; pijanych już lekko studentów, rozprawiających o tym, kogo za kilka godzin poderwać. Albo tego bezdomnego, którego minąłem, gdy akurat siedział na środku placu, a obok niego stała butelka z czymś karmazynowym w środku. Mógłbym to wszystko zarejestrować, w ostateczności sfilmować komórką, kilka minut choćby tylko, zapisać dla mnie samego, tylko dla siebie, żeby za dekadę obejrzeć albo przeczytać, by sprawdzić, czy coś w życiu się jednak zmienia.
Zamiast tego jednak, znowu nie wiedząc dlaczego, znalazłem się w kolejnej knajpie. Panował w niej półmrok, prawie mrok. Na ścianach wisiały biało–czarne zdjęcia przedstawiające brzydkie ludzkie postacie, gdzieniegdzie namalowano makabryczne wzory, czaszki i kościotrupy; całość wyglądała raczej upiornie. Za barem stał krępawy trzydziestolatek z mnóstwem tatuaży, także na dłoniach, z kilkoma kolczykami w każdym uchu i dwoma w nosie. Siadłem z piwem w kącie sali i patrzyłem przed siebie, kilka stolików dalej siedziała para, oboje mieli po jakieś dwadzieścia lat i wyglądali na nieudaną randkę, być może spiknęli się niedawno na Tinderze.
Weszło dwóch kolesi w wieku studenckim albo trochę po. Usiedli tuż obok mnie.
– No, stary – mówił jeden – ma być podobno trzy miliony tych pielgrzymów. Ja pierdolę, gdzie oni się pomieszczą? Już i tak w weekend wszędzie pełno turystów.
– Ech, daj spokój. Szef już mi mówi, że nie da żadnego wolnego. Będziemy zapierdalać, mówi, bo pielgrzymi na pewno przyjdą coś wypić i coś zjeść. A ja mu na to, że przecież ci ludzie to biedaki będą, będą mieli wykupione karnety, w tym na jedzenie, to po co im łazić do nas. Mówiłem mu, żeby zapłacić tego tysiaka i być na tych ich liście, ale on sknera, nie chciał.
– No to może będziesz miał spokój.
– Oby. Zobaczymy. Wiesz, miałem sobie zrobić wolne, wyjechać gdzieś z dupą z Krakowa, a tu nie mogę. A ty jak, będziesz robił?
– Będę, ale zdalnie. Część z nas się wynosi na ten tydzień do oddziału we Wrocławiu, część zostaje tutaj, ale nie będziemy musieli jeździć do Zabierzowa. Tylko z domku. W sumie spoko, choć trochę żałowałem, lubię Wrocka. Tak czy siak – może też nie będzie za dużo roboty.
Obaj mówili bardzo głośno. Takie to pokolenie, naszła mnie myśl, generacja narcyzów, wiecznie walczących o uwagę. W przeciwieństwie do nich muzyka w lokalu miała w sobie sporo nostalgii i smutku. Była mi kompletnie obca. Tak jak cała rzeczywistość wokół. Pomyślałem, że muszę wyglądać jak przybysz z prowincji w ekskluzywnej restauracji, który boi się kelnerów i jadłospisu. Ja, który poruszałem się po mieście prawie wyłącznie samochodem, a wychodziłem tylko do herbaciarni albo na zamknięte imprezy, siedziałem teraz wśród mrocznej muzyki, tatuaży i zadowolonych z siebie milenialsów. Ja, Kamil Wojtas, w chwili nominacji jeden z najmłodszych sędziów sądu okręgowego w tym kraju, który jutro będzie orzekał w głośnej sprawie o zabójstwo, od kilku godzin traciłem czas na bezcelowe peregrynacje po Rynku i okolicach. I na picie alkoholu w podejrzanych spelunach.
Byłem bardzo zdziwiony, że dostałem tę sprawę, bo wcześniej zajmowałem się rozbojami, najczęściej popełnianymi przez młodocianych. Zazwyczaj byli oni recydywistami, w sądzie czuli się więc w miarę swobodnie, w oczach mieli cwaniaczkowatość, którą pewnie ich laski z osiedla odbierały jako siłę. Sądzeni przeze mnie sprawcy rozbojów zazwyczaj wiedzieli, że wystarczy odchylić połę kurtki i pokazać ofierze nóż, by czyn został zakwalifikowany jako rozbój z użyciem niebezpiecznego narzędzia, ale przede mną konsekwentnie twierdzili, że nie mieli o tym pojęcia. Ja nie chciałem nic zrobić, tylko nastraszyć, mówili. Pytałem o to, o tamto, gdzie i kiedy, czy tak czy inaczej – twierdzili, że niczego nie pamiętają. Nie podnosili głosu, mówili spokojnie, za to kiepską polszczyzną, musiałem ich notorycznie poprawiać. Byli jeszcze prawie chłopcami, ale już szli w złym kierunku, od kilku lat podążali tym samym szlakiem, ku społecznej marginalizacji i staniu się kryminalistą z krwi i kości. Zaczynali od złodziejstwa, kradli wówczas radia samochodowe i komórki. Potem uczyli się też zawodowo bić, niedługo później, jak używać kosy. Wiedziałem, że w przypadku większości z nich to wszystko prowadzi donikąd, że gdy wyjdą z więzienia, nikt nie będzie chciał im dać pracy i po kilku miesiącach zaczną znowu napadać na ich młodszych kolegów z osiedla i na przypadkowe osoby w centrum.
Na studiach z kolegami z roku (w większości nastawionymi idealistycznie) toczyłem czasami dyskusje dotyczące resocjalizacji – już wtedy mówiłem, że w nią nie wierzę, przynajmniej w warunkach polskich; że być może skuteczna jest ona w przypadku pięciu procent sprawców, może nawet rzadziej. Choć dodawałem, że oczywiście zależy to od wieku sprawcy, środowiska, z którego wyrósł i w którym się obraca, od tego, czy to jego pierwszy czyn zabroniony czy kolejne. I tak dalej. Gdy zacząłem orzekać, zajmowałem się głównie przestępstwami narkotykowymi – przypominałem sobie wtedy te rozmowy, prowadzone w knajpce przy Brackiej, i starałem się przekonać sam siebie, że może jednak moi koledzy mieli rację i że przed tych młodych ludzi, nie tak w końcu dużo młodszych ode mnie, coś sensownego będzie. Starałem się mieć nadzieję. Nadzieję na to, że w tych studenckich nieformalnych debatach nie miałem racji. Starałem się wlać w siebie tę nadzieję, bo wielu z tych, przestraszonych najczęściej, dilerów przypominało mi dawnych znajomych z rodzinnego miasta. Pewnie dlatego wymierzałem zbyt łagodne wyroki, co wypominał mi prezes sądu.

Wojciech Klęczar

 

Przeczytaj też w dziale "proza" naszego portalu obszerne fragmenty Wielopola W. Klęczara, a w ‘porcie literackim’ recenzję tejże książki (2016) autorstwa Irminy Kosmali