Andrzej Szaflicki „transmisja końca świata”, Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2015, str. 48
Leszek Żuliński
SMUGA CIENIA
To późny debiut. Andrzej Szaflicki powoli dobija sześćdziesiątki. Pisze od dawna. Wygrał sporo konkursów. Ci, którzy go poznali – zapamiętywali go. Przyczyna była prosta: wiersze Szaflickiego nie wylatywały drugim uchem. Ja go poznałem chyba już kilka długich lat temu – przyjeżdżał na warsztaty poetyckie do podkruszwickich Kobylnik. Nie wiadomo, po cholerę przyjeżdżał, bo po co sformatowanemu, dojrzałemu poecie warsztaty? W ubiegłym roku wygrał turniej jednego wiersza na Festiwalu im. Karczewskiej w Kaliszu, w tym roku, niebawem, będzie jednym z jurorów tegoż turnieju. A ja jego debiutancki tomik czytuję sobie już od ponad tygodnia.
No, dosyć tego wstępu… Dosyć ględzenia o debiucie. Teraz – być inaczej nie może – pozachwycam się Szaflickim. Tomik nosi tytuł transmisja końca świata. Na plecach okładki m.in. czytamy: Czym jest, czym może być dla prawie sześćdziesięcioletniego faceta jego debiutancki tomik wierszy? To chyba przede wszystkim zmiana stanu trwania historii minionych, sytuacji byłych, miejsc od dawna opustoszałych i ludzi, z których wielu próżno już szukać… Jednym słowem – smuga. Smuga cieni. Młodość dodaje nam skrzydeł, więc szybujemy w obłoki. Wiek męski, wiek klęski raczej wbija wzrok w ziemię, gdzie wypatrujemy rozsypanych zdarzeń i sensów. Trzeba je jakoś posklejać, aby zrozumieć własną drogę. Troja naszego żywota wymaga rekonstrukcji.
Tak czytałem te wiersze. Nie, nie, żaden liryzm nie oderwał mnie od codzienności. Pogrążałem się coraz bardziej w rzeczach drobnych, chwilach błahych, zdarzeniach incydentalnych i nieważnych, w zwyczajności aż do bólu normalnej. Szaflicki bowiem jest poetą przyziemności. I nie zamierza robić jej make up-u. Nie popada w turpizm, ale jeszcze bardziej dba o to, by zwyczajna, szara, trzymająca się podłogi rzeczywistość brała na barki jakiekolwiek uniesienia i egzaltacje. Co nie znaczy, że chytry liryzm czasami się nie prześliźnie w te wiersze. Ot, choćby taka scenka: stała w oknie domu z werandą. nie zauważyłem / po której stronie szyby / spływały krople. Piękna, poruszająca fraza, w której deszcz rywalizuje ze łzami.
Ale właśnie emocje są u Szaflickiego zreizowane. I inkorporowane w zwyczajność zwyczajności. No więc mamy pierwszą regułę tych wierszy: nie estetyzować, nie unosić się, nie stosować poezji do kosmetycznego liftingu zwykłej rzeczywistości. Łowić poezję spod nóg, a nie znad głowy. Owszem, w tej głowie nieustannie tłucze się wspomnienie bądź potrzeba miłości. Ale w klimacie jakby sceptyczno-sarkastycznym, o czym ostatecznie przekonała mnie fraza: tak łatwo uczynić z ciebie szczęśliwą żonę innego faceta.
To były moje wstępne wrażenia z pierwszej części tomiku. Tych części jest cztery. W części drugiej odbywamy razem z Andrzejem podróż w stare lata, w dzieciństwo. Nam, poetom (lub niepoetom) grubo po 50-tce w tym cyklu jak sen jaki złoty pojawia się zatopiona Atlantyda wspomnień. Tamte klimaty, tamte pejzaże, tamten koloryt, tamte szczególiki… Sepiowa taśma wspomnień. Znowu nie za bardzo unisonych, raczej takich prostych jak tamten miniony czas. Ale tu trzeba wyłapywać wielce znaczące drobiazgi. W wierszu dedykowanym dziadkowi taka strofa: ...wystarczy mu pamięć / z odrobiną tęsknoty. Nie pochwala zarwanych nocy / ani wolnych związków ale wiem że potrafiącego kochać / nigdy nie skazałby na piekło. właśnie tym mój bóg / najbardziej różni się od człowieka. Pointa mocna, przyznajcie; bardzo aksjologiczna i etyczna… A część tę wieńczy wiersz pt. "jazzband…" Występują w nim skrzypce, kontrabas, perkusja i saksofon. Co one grają? One grają miniony klimat. One snują powidok. One opowiadają czas utracony, który tylko z nas nie da się wypędzić. Bo przeminięte nie przemija w pamięci.
Część trzecia… Tu rzuca się w oczy jakaś postępująca atrofia. I kolejne smugi cienia stale pogrążone w jakiejś przeszłości. Drobiazgi, fragmenciki wyłuskane z pamięci, szczegóły raz mniej, raz bardziej istotne… Ale to wszystko opowieść o tych złogach, które w nas się odłożyły. Tyle rozjazdów, tyle rozjazdów… Kolej rzeczy ma swoją poczekalnię. Już chyba tylko dla pamięci. Hrabala przejmowały pociągi pod specjalnym nadzorem; Szaflickiego chyba też, choć w inny sposób.
A ostatnia – czwarta porcja wierszy – nie mniej melancholijna (choć melancholią nietuzinkową) niż poprzednie. Ale narasta schyłkowość – w twojej rzece same stare omszałe ryby. już im się nie chce / płynąć pod prąd. Najbardziej ten spleen ujawnia się w wierszu ostatnim, zamykającym tomik, a zatytułowanym "stary poeta – aneks do testamentu". Cytuję w całości:
stary poeta zasypia. Myślałby / o zderzeniach galaktyk gdyby nie upierdliwość / komara nad uchem. kwituje więc krótko „ech samice”. // rano wypija co drugą kawę. już wie gdzie i po co / ma serce. potem przez cały dzień będzie się snuł / po domu w życiu ze szmateksu jak zwykle za krótkim / o kilka łez i orgazmów. może spróbuje napisać erotyk. / w pośpiechu zanim znów spadną mu okulary / i libido. gdy rzuci go kobieta powie „miałaś rację” / i w przypływie przebiegłości zrobi furorę / rozpaczą. bo tak w ogóle stary poeta / to chytry lis. poznacie go po kicie / którą niedługo odwali.
Co ja na to? No comment! Już na początku sygnalizowałem, że jest to podróż napędzana spleenem przemijania. Nie histeryczna, nie dramatyczna. W gruncie rzeczy Szaflicki panuje nad emocjami. Używa prostego języka, nie sili się na żadną odmianę nowomowy. Ale ta prostota wymaga od nas jednak sporego skupienia. Bowiem różne „scenki” z tych wierszy trzeba sobie poukładać stosownie do przesłania, jakie w tym zbiorze jest konsekwentne od początku do końca. Myślę, że warto tu zwrócić także uwagę na wątek samotności. Może za wcześnie, Andrzeju? Ale wiem, wiem – sam już też ulegam owej atrofii. Bo porządny poeta musi spakować się do drogi…
Andrzej Szaflicki „transmisja końca świata”, Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2015, str. 48
Leszek Żuliński