Leszek Żuliński „Suche Łany”, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2015, str. 68
Jolanta Szwarc
TAM I Z POWROTEM
Poprószyć, popiołem, posypać, popielnica, spopielić, popielnik, próchno, spróchnieć – to idzie od zębów, tam zaczyna się próchnica. Mleczaki i tak wypadną. Pojawią się stałe, ale mogą spróchnieć, wypaść, ulec wybiciu lub innemu nieszczęściu. Już nowe nie wyrosną, bo na zęby mamy tylko dwie szanse, potem protezy, ale protezy choć niedoskonałe są drogie, jak słusznie zauważył Leszek Żuliński w swoim najnowszym tomiku Suche Łany. Jednak trzeba pójść do dentystki i zamówić nowe zęby.
W dzisiejszych czasach nie wypada ludziom nawet w podeszłym wieku chodzić bez zębów. O takich starszych osobach powszechnie myśli się źle i komentuje: „ Jak on wygląda, mógłby sobie te zęby wstawić, dziadyga, baba”. Tylko dzieci wyglądają ślicznie, gdy ząbek wypadnie. Mają też te sympatyczne szczerbolki jakieś konszachty z wróżkami zębuszkami. Nie wiadomo jak tu zestawić młodość ze starością. Na pewno żaden dzieciak nie chciałby być starcem, natomiast niejeden starzec chętnie wraca do kraju lat dziecinnych.
Przymyka oczy i pamięć zaczyna wyświetlać mu już nie czarno-białe filmy, ale podkoloryzowane. Działają na wszystkie zmysły. Babci „Zupa pomidorowa” z łazankami, której smak nosi poeta ze sobą od lat, była chyba równie dobra jak mojej matki czernina. Wspólne dla obydwu zup były łazanki. Szkoda, że autor nie poświęcił więcej uwagi dobremu jedzeniu, bo bardzo lubię ten temat, ale małe miasteczka też są mi bliskie. Co prawda w moim nie było szpitala, za to aż trzy świątynie i trzy cmentarze. Jeden zniknął, podobnie jak żydowscy mieszkańcy miasteczka. Drugi – niemiecki, położony na niewielkim wzgórzu straszył dzieciarnię zniszczonymi, uszkodzonymi sufitami grobów, przez które spokojnie zarówno księżyc jak i słońce oświetlały niemieckie kości. W tej chwili mają się tam dobrze tylko trzeci cmentarz i trzecia świątynia.
Niemców w miasteczku trochę po wojnie zostało, przez jakiś czas mieszkał nawet pastor z gromadą dzieciaków. Mnie nie śni się żaden Niemiec ani żadna pani, do której mogłabym mówić: „guten Tag”, nie wołałam: „Lota, Lota, wsadź se kota”. Lotta – piękne imię utrwalone przez Goethego, a sponiewierane przez polskie dzieciaki. Dzieci potrafią być okrutne nie tylko dla Obcych, jeśli tych, którzy spokojnie żyją obok można nazwać Obcymi. My biegaliśmy za człowiekiem często przejeżdżającym na rowerze i wołaliśmy: „Puj! Puj! Partyzant!” Oj, jaką reprymendę dostałam od ojca, gdy to zauważył. Nie krzyczał na mnie, tylko powiedział, że nie życzy sobie, by jego córka dokuczała człowiekowi, który jest bohaterem, który narażał swoje życie w bitwie pod Monte Cassino. Długo mi wtedy tłumaczył zawiłości II wojny światowej. Nie pamiętam snów o Partyzancie, może mi się śni, może nie, jednak pamiętam i wstyd.
U nas też w niedziele były poranki filmowe. Kierownik kina tak ustawił godzinę wyświetlania filmu, że nie kolidowała z zawsze wcześniejszą mszą dla młodzieży. Nikt nie musiał stawać przed trudnym wyborem. Mojego kina też już nie ma, a szkoła – jak w wierszu Leszka Żulińskiego – stoi. Autor wspomina – kiedyś na lekcji geografii prof. Grabowski / znalazł pod ławką Piotrka prezerwatywę. / wszyscy stanęliśmy za Piotrkiem murem / i oświadczyliśmy, że ona jest nasza wspólna. No proszę, jaka solidarność. Moja klasa też była solidarna. Wszyscy za jednego jak u Dumasa. Tylko zjazdy absolwentów robimy teraz, nie czekamy na… potem. Potem, po wszystkim… / chłopaki-upiory, dziewczyny-strzygi; / pan od biologii, pan od historii i pan od wf-u / wiecznie ze stoperem w dłoni // bo wieczność też trzeba odmierzać / nie wiemy tylko jaką miarą. To prawda, nie wiemy, a chciałoby się wiedzieć wszystko.
Wszystko – jakie pojemne słowo, jednak w środku prawie puste, zaledwie ciut, ciut w nim siedzi. Dzięki naszym polonistom, takim jak „Profesor Tubek”, bogaciliśmy się o nowe słowa, przeżywaliśmy przeczytane teksty. Początkowo niektórzy próbowali nie czytać jednak profesor zawsze jakimś swoim zmysłem odkrywał nieznajomość lektury i wtedy nie było żadnego tłumaczenia. Później nikt nie próbował migać się od obowiązku. Wzruszenie towarzyszące wsłuchiwaniu się w wiersze czasami przyczyniało się do tego, że tego samego dnia, wieczorem / napisałem swój pierwszy wiersz / Profesor chyba nie wie, że przestawił / zwrotnicę w moim życiu // być może niepotrzebnie // mógłbym być teraz inżynierem /…/ byle z dala od tekstu, / w którego wnykach tłukę się jak nietoperz / po strychu, słowo bez desygnatu lub / łza bez powodu.
Mógłbym, mogłabym, życie potoczyło się tak, właśnie tak i to tłuczenie się nietoperza daje dobre rezultaty, bo ja dzisiaj przyswajając sobie teksty Leszka Żulińskiego, chcę czy nie, wracam do przeszłości, do wspomnień bardzo podobnych do tych opisanych w Suchych Łanach. Do mnie też mama mówiła, żebym na łące – nie w parku – narwała szczawiu na zupę, która także wszystkim smakowała. Miałam przy tym dodatkową okazję cieszyć się kwitnącą łąką, na której szaro połyskiwały kanały powstałe po kopaniu torfu. Pływałam po nich łodzią zbudowaną przez ojca i brata, zaszywałam się w trzcinach i podglądałam dzikie kaczki, jak wyprowadzały młode, żaby skrzeczące na talerzach liści. Pływałam tylko łodzią, bo muszę mieć coś pewnego pod stopami, dlatego nie wyszepczę: „siostro basen”, tylko poproszę o wymianę pampersa. Pampersa, nie tetrowej pieluchy – mamy przecież i w tej materii jakiś postęp.
Była też biel i czerwień. Biel rozłożonych na trawie prześcieradeł i powłok, które słońce odplamiało, a łąka perfumowała. Biel stawała się niewinna, nieskażona żadnym brudem, nawet plamy od krwi powoli znikały. Między bielizną pościelową zobaczyć można było czerwone maki, takie same jak te na Monte Cassino, może trochę mniej czerwone. Kwiaty zapomnienia znad Lete z odurzającymi owocami.
Wyśnione akweny, rozwinięte żagle, porty z marzeń coraz mniejsze się stają. Już nie marzę o pływaniu, krajobraz mój coraz bardziej górzysty, jeszcze uprawiam wspinaczkę na trzecie piętro i zejście z trzeciego. Kiedyś nie będzie mi się chciało. Trzecie piętro, to dużo i mało. Ale lepsze niż parter. Na dole żadnych krzaków, tylko miejskie płyty chodnikowe.
Mój ojciec nie był Dyrektorem. Był kierownikiem. Na podwórku nie stała służbowa warszawa. Zakład, w którym pracował miał ciężarówki i żuka. W zależności od potrzeb jeździł z kierowcą albo sam siadał za kierownicą furgonetki. Warszawę w miasteczku miał tylko Dunaj – to była pierwsza taksówka. Z czasem przybyło rzeczywiście samochodów, ale nadal jeżdżono motorami, jeszcze długo używano wozów, bryczek, sieczkopędnych pojazdów na płozach. Rowerów nie kradli, zostawiało się je spokojnie oparte o płot, mur, czasem drzewo. Samochodem w rodzinie nikt nie polował na zające jak „Holdek oprawca”. Czasem tylko pod syrenkę szwagra wpadał zając, raz zdarzyła się sarenka. Wszyscy jej żałowaliśmy, ale smaczna była. Po dziadku leśniczym wielu mężczyzn w rodzinie polowało na dzikie ptactwo i zwierzynę leśną. Byli zrzeszeni w kołach, nie kłusowali. Część tych polujących wybrała zawód weterynarza. Dla mnie ani myśliwy, ani rybak nigdy nie był tym złym. Dziadek niejedno leśne zwierzątko uratował z wnyków, niejedno porzucone młode wykarmił, a koziołek Maciek swobodnie biegał przed leśniczówką. Pies był na kobiety. Gdy mu przed oczami powiewały kwiaciastymi spódnicami, próbował je brać na rogi. Źle się to skończyło dla koziołka. Obrońcy kobiet śmiertelnie ukarali figlarza.
Suche Łany… obrzeże miasteczka bohatera wierszy – chodził tam po nabiał, drób, czasami trafiło się mięso z uboju. Ja biegałam na Krychę z kaneczką po mleko. Stamtąd kamieniem można było dorzucić do Noteci cienką strużką płynącej z pobliskiego źródła. Pstrągów w niej nie było, bo to nie „Rycerka” w Beskidzie Żywieckim, więc nie tłukłam nimi o kamień – ale jadłam. Ktoś inny wykonywał za mnie tę brudną robotę. Najczęściej rybak z Kaliskiej. Skupował również i sprzedawał ślimaki winniczki i żaby też. Dobrze płacił. Kiedy prosiłam ojca o pieniądze, mówił: „Idź, nałap, skaczą po łące.” Za zarobione pieniądze można było coś kupić na „Kolorowych jarmarkach”, a były tam szwarc, mydło, powidło – tak też mówiło się u mnie w domu.
Co za zbiegi okoliczności. Czytam te wiersze jak swoje, tyle w nich obrazów tkwiących i w mojej głowie. Jesteśmy z autorem jak dwa zegary. Idziemy zgodnie, choć na siebie nie działamy, bo je wyregulował dobry Zegarmistrz. W rodzinie miałam takiego, ale on tylko w warsztacie nastawiał oddzielne mechanizmy albo na wieżach kościołów. Im było wyżej, tym bardziej się starał. Jego czas minął. Jeszcze za życia robił porządki. Rozdawał rzeczy jemu nieprzydatne w dobre ręce, jakby chciał przenieść swoje upodobania na obdarowanych. Niech wiedzą do jakiej Arkadii było mu spieszno, której nie spotkał po drodze. Później czekał. Niedługo czekał. Mówił, że czuł, kiedy Ona głaskała jego siwe włosy; czuł, nie widział, jak krząta się po mieszkaniu. Potem liczył dni wygaszania Jej światła i tak samo długo gasły jego oczy. Spełniło się jego życzenie. Przeprowadziła go na Tamtą Stronę. Życie go nie oszczędzało, często wracał do dzieciństwa. Nie ma nic gorszego niż śmierć dziecka, / nie ma nic lepszego niż śmierć zdziecinniałego starca. Tak myśli poeta, a ja nie wiem. On przeżył śmierć dziecka i nie zdziecinniał, tylko czekał, dość niecierpliwie czekał i patrzył na zegary. Obserwował sprężyny. Rozkręcały się. Już nie mógł ich na nowo nakręcić.
Nie ma co wygrażać starości, gniewać się na nią i wyzywać – kurwa jedna! ja jej jeszcze pokażę! Nawet gdy się przyśnie i mleko wykipi, gdy spadnie się boleśnie podczas mycia okna, czy gdy proteza wyślizgnie się z ręki i połamie. Przecież to jeszcze nie koniec świata. Jeszcze możesz coś zrobić, a działanie jest proste. „Nie męcz aptek i lekarza, sam znajdź drogę do cmentarza”. A potem „ulżyj trawie w obowiązkach, sam wybujaj na Powązkach”.
Nie dla wszystkich te dobre rady. Nie dotyczą, jeśli dzieli się mieszkanie z kotem. Przecież nie powiesz kotu czy kotce, nawet jeśli posiada wiedzę tajemną odziedziczoną po kądzieli – po bogini Bastet, której nie chce ci zdradzić. Nie można straszyć zwierzątka: Poczekaj, poczekaj, zrobię ci to, przed czym ostrzegała Ciocia Wisia. Trzeba postępować chytrze, bo kot może kumplować się z Charonem i załatwić tańszy przewóz, zawsze grosz zostanie w kieszeni.
Na problem starzenia patrzyłam spokojnie z boku. Widziałam, jak znajomym, ich dzieciom i wnukom przybywało lat. Cóż, od kołyski od przedszkola – jeszcze niedojrzali, a już się posuwali. Doskonale widzę bliskich, sama siebie nie i nie zaglądam w żadne lustra. Myślałam, że to posuwanie mnie nie dotyczy. Dopiero ten „Epos o nitce i guziku” mnie wnerwił. Po co się facet bierze za przyszywanie guzika. Nie może oddać koszuli do pogotowia krawieckiego i będzie miał za parę groszy. Niech szewc szyje buty, a literat pisze – dużymi literami, żeby mógł się odczytać. A on woli przyszywać i łudzi się, że może jeszcze jakaś kobieta złapie mnie za guzik, / przyciągnie do siebie / i poczuję zapach jej włosów // może wprowadzi się do mnie / i będzie mi przyszywała guziki?
Co za nierealne marzenia. Równolatka będzie podobnie nawlekała i szyła. Powie: „Dość mam swoich problemów i jeszcze chłopa będę brała na głowę, przecież już białogłową jestem”. Taka, co sobie z guzikami radzi, za guziki do starego nie pójdzie. A co bohater ma oprócz guzików, kota i wspomnień? No, chyba że młoda poetka, która nie tylko przyszyje, ale i uszyje coś nie z „własnej skóry”. W tym szyciu mistrzynią nie będzie, ale…
Tak właściwie nie wiem, o co biega z tą starością. Lecz może chodzi nie o zrozumienie drogi, ale o nieustanne jej zrozumiewanie, a „Kwintesencji” jak nie było, tak nie będzie. Puste gadulstwo, klęska, za ten wiersz was przepraszam – pisze autor. Za co tu przepraszać? Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkie rozumy pojadł. Zrozumiewanie bardzo rozciąga się w czasie. Niekiedy trzeba wielu pokoleń, by zadziałała iluminacja.
Wszystko jest dobrze, bo po pierwsze – zgodnie z wyznawanym dekalogiem autor Leszek Żuliński przetworzył w tomiku poetyckim Suche Łany swój los na język literacki. Po drugie – pisze zwyczajnym językiem o zwyczajnym życiu. Po trzecie – nadchodzi zima, a on zaczyna poetycko przykrywać się wiekiem. Po czwarte – jest szczery i prawdziwy do bólu. Po piąte – kołysze się na skrzydłach rozsądku i uczucia. Po szóste – nie czułam sztuczności, bełkotu i spekulacji. Po siódme – nie grzeszy nadsłowiem. Po ósme – często, bardzo często wiersze odrywały się od poety i żyły moim życiem. Po dziewiąte – nie był kimś lepszym ode mnie. Po dziesiąte – poeta miał doskonałe pomysły i był w stanie szczególnej koncentracji, bo natchnienie jakoś zawsze mi się kojarzy z księgami świętymi powstającymi dzięki ingerencji boskiej.
Wiersze zawarte w Suchych Łanach Leszka Żulińskiego nie nurzają się w dzieciństwie, młodości. One nurkują jak poławiacze pereł, z czasem coraz dłużej mogą przebywać w głębinie, ale jeszcze silne wynurzają się na powierzchnię, żeby załapać powietrza, trochę się porozglądać, a że nie bardzo jest się czym zachwycać, dają znów nura po perły. Cieszę się, że było mi dane razem z autorem ponurkować. Niejeden młody mówi: „Halo, mamy dwudziesty pierwszy wiek, nie zostawajcie w dwudziestym”. My mówiliśmy: „Patrzcie, już trzydzieści lat po wojnie, a wy ciągle przed wojną”. Myślę sobie, że za parędziesiąt lat te buńczuczne małolaty będą chętnie wracały do początku dwudziestego pierwszego wieku. Takie tęsknoty były zawsze, nie tylko w romantyzmie. Nie wstydzę się tęsknić za krainą lat dziecięcych i cieszę się, że mimo to nie jestem zdziecinniała.
Leszek Żuliński „Suche Łany”, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2015, str. 68
Jolanta Szwarc
Przeczytaj też naszym portalu (w odpowiednich działach) eseje i prozę L. Żulińskiego, a także w „porcie literackim” omówienia jego wcześniejszych książek: Chandra (2007), Rymowanki (2010), Mefisto (2011), Dzieci z Hameln (2012) Totamea (2013), Poezja mojego czasu (2014), Ostatnia przeprowadzka (2014), Rozmowa (wspólnie z Cezarym Sikorskim - 2015)