Kazimierz Brakoniecki „Amor fati”, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2014, str. 80
Leszek Żuliński
WIZUALISTA SENSÓW
Zawsze, kiedy myślę o olsztyńskim środowisku literackim, najsampierw pojawiają się w mojej głowie dwa nazwiska – Erwina Kruka (ur. 1941) i Kazimierza Brakonieckiego (ur. 1952). Ten pierwszy jest dziś, niestety, mniej widoczny, natomiast Brakoniecki (ur. 1952) wciąż aktywny. Właśnie ukazała się jego kolejna książka zatytułowana Amor fati. To pojęcie (miłość do losu) wymyślił przed wieloma już laty Fryderyk Nietzsche. Ładny tytuł, ładne pojęcie, choć miłość do losu to intencja trudna, rzadko komu udająca się wdrażać w realu.
Osobliwa to książka. Ni to proza, ni to poezja. Charakteryzuje ją szeroka fraza zapisu wersowego – raz ma ona cechy narracji prozatorskiej, czasami nosi znamiona dykcji lirycznej. To dziś jednak nie dziwi – reżimy formalne przestały obowiązywać, normy gatunkowe poddają się daleko idącemu synkretyzmowi. A więc przejdźmy nad tą osobliwością do porządku dziennego. Choć z tego powodu należy się plus autorowi – Brakoniecki w tej formule jest inny od innych i rozpoznawalny.
A teraz ad rem… Pierwszy rozdzialik tomiku dedykowany jest ś.p. Barbarze Sadowskiej, a tam wita nas wiersz pt."Do poezji". W nim m.in. takie słowa: Jesteś taka mała poezjo, a światy masz takie pojemne! Co za piękne zdanie! I w tej urodzie słów, fraz, obrazów, skojarzeń zacząłem tonąć po uszy – nie wołając o pomoc. A teraz zacytuję w całości wiersz pt. "Do wiersza pierworodnego": Jak tylko cię napisałem, a piszę cię nieustannie, / straciłem niewinność, a zyskałem inną nieświadomość. / Mam oczy psa, ważki, liścia, dziecka, mam język kamienia, / paproci, chmur, kreta, zabitych i cierpiących. / Jestem niemową, który odzyskał w języku wzrok. / Jestem niewidomy, który odzyskał w języku świat. / Jestem schizofrenikiem, który odzyskał w języku umysł. / Poruszam się po omacku w słońcu, widzę jasno w nocy. / Nie zmartwychwstanę, nie chcę być zbawiony, spłonę / zanurzony po usta w benzynie wyobraźni losu. / Jestem jak rew, która krąży w każdym wolnym istnieniu. / Jestem jak kosmos, który odtwarza mózg z zaprószonych genów. / Jestem jak drzewo, które samo ścina się na trumnę. / Ja tylko się zapisałem, a piszesz mnie codziennie, / straciłem niewinność, a zyskałem inne przymierze. / Mam węch, słuch, pamięć, świadomość ofiarnego zwierzęcia.
Wiecie, gdy czytam takie wiersze, zastanawiam się, po co ja jeszcze zajmuję się tzw. młodą poezją? Owszem, tam też trafiają się perełki, ale taka dykcja, jak powyżej, taki ogień, taka temperatura pytań i wątpliwości, takie wcielanie się w świat, takie doznawanie rudymentarnych związków języka z istotą bytu – to, obawiam się, walor w liryce zanikający. A może tylko trudny do wyłuskania z potopu poetyckiego ple-ple? I zauważcie: ten wiersz nie jest „awangardowy”, ale jeśli istnieje kategoria „poezji ważnej”, to pal diabli awangardowość. Brakoniecki jest autorem „wierszy ważnych”, a jego dykcja poetycka, nie dająca zakwalifikować się jako „awangardowa”, jest mową istotną i czułą.
Ta poezja kultywuje „aurę estetycznego języka”, nie uciekając od „ciężaru mądrego języka”. Jest w niej także „ogień egzystencjalny”. Cokolwiek by to nie znaczyło, czuje się, że te wiersze są „pisane trzewiami”. Oczywiście trzeba się w nie wmyślać, lecz tu nie ma takiej bariery komunikatywności, która by nam to utrudniała. Ci, którzy wstydzą się klarowności, mają po tej lekturze szansę na zmianę doktryny.
Brakoniecki jest malarzem, pejzażystą myślenia, wizualistą sensów. I ma tę trudną łatwość przekonującego autentyzmu. Tu chyba nic nie jest zmyślone – to jest naprawdę „opowiadanie życia” i spuszczanie drabinki linowej w głąb behawioru.
Dosyć rozbuchana to poetyckość, ale w sposób nie pozwalający się zdeprymować. A to dlatego, że autor fruwając pod niebem, nie odrywa się od ziemi. W jednym z wierszy pisze: Gdybym świat fizyczny odtrącił, byłbym skazany na utratę mowy. To kolejne „złote zdanie”, które można by cytować w dekalogach dobrej poezji. Tak czy owak praxis i poiesis w tej liryce złączyły się w mądrą parę. A kosmos prawd ostatecznych obejmuje tu nawet źdźbło trawy.
Myślę, że większość poetów, która „uprawia” mniej więcej taki światoobraz nie umie z niego powrócić do rzeczy konkretnych i prostych. To ich zguba. Brakoniecki widzi Całość Wszystkiego. Komplementarność. Znakomicie też łączy kulturowość swoich wierszy ze zwyczajnym szczegółem, żywiołem przyrody, codziennym drobiazgiem. Ich mitologiczność i wspomniany już behawioryzm tworzą tu parę doskonałą.
Ten autor uprawia taki właśnie model poezji od lat. W swoim znakomitym posłowiu do tomiku Piotr Michałowski konkluduje: Po raz kolejny w twórczości Brakonieckiego manifestuje się rzeczywistość jako jedność w wielości. Wielości nieogarnionej, bo jest to „zanurzanie w widzeniu świata, aby poczuć / że do niego już nie należysz”. Nieosiągalna Jednia staje się próbą sensu, hipotezą nieznanej całości, wywiedzioną nie z aforystycznej formuły, lecz monstrualnego nagromadzenia dowodów istnienia.
Cóż dodać na koniec? Ha! Można pisać setki recenzji i szkiców o upadku współczesnej poezji. Po pierwsze dlatego, że pragmatyczna, przyziemna codzienność chodzi innymi ścieżkami. Po drugie: mamy rzeczywiście zalew zbiorów poetyckich „zauraczających” nas swoją przeciętnością. Ale jeden tomik, chociażby taki jak ten Kazimierza Brakonieckiego, unieważnia te lamenty. Wystarczyłby sam Brakoniecki, by w poezję nadal wierzyć.
Kazimierz Brakoniecki „Amor fati”, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2014, str. 80
Leszek Żuliński
Przeczytaj też w „porcie literackim” omówienia książek K. Brakonieckiego: zbiorów wierszy Armor. Wiersze atlantyckie (2005), Obroty nieba (2010), Terra nullius (2014) oraz prozy Dziennik berliński (2011), Chiazma (2012)