Leszek Żuliński "Rymowanki", Oficyna Wydawnicza STON 2, Kielce 2010, str. 56
Gdy pada nazwisko Leszka Żulińskiego, najprędzej kojarzymy je z krytyką literacką i publicystyką. Bo też autor swoją aktywnością twórczą ostatnich dziesięcioleci z taką myślą nas oswoił. Jednak nie zapominajmy, że debiutował jako poeta jeszcze w połowie lat siedemdziesiątych, publikując w sporych odstępach czasu pięć tomów poetyckich - w tym b. interesujące zbiory wierszy Chandra (2007) i Ja, Faust (2008). I oto ukazał się tomik najnowszy, zaskakujący formą utworów - pod tytułem Rymowanki.
Tytuł zdaje się sugerować, że czytelnik będzie miał do czynienia z utworami krotochwilnymi. I po części tak jest. Lecz nie w sferze tematycznej, a językowej (i trochę też semantycznej). Autor, co przyznaje sam, czerpie z tego frajdę. Przetrzepał swoje bruliony, wybierając do druku rzeczy pierwotnie do druku nie przeznaczone. Są to głównie pastisze i nawiązania do sławnych już rymotwórców - poczynając od Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego, przez Bolesława Leśmiana, Juliana Tuwima i Konstantego I. Gałczyńskiego, po Tadeusza Nowaka, Jarosława Iwaszkiewicza oraz do dziś udanie rymami operującego Jarosława Marka Rymkiewicza.
Ten rodzaj zabawy twórczej, obok ćwiczeń warsztatowych, miewa rozmaite inne zalety. Między innymi taką, że odbiorczo odpoczywamy, odprężamy się - równocześnie przypominając sobie siłę i znaczenie strof poetyckich tuzów.
Zatem rozpocznijmy lekturę - od pierwszych wersów pierwszego wiersza w zbiorze (pt. "Artyści"):
Artyści w dawnych czasach, może o tym wiecie,
chodzili w pelerynie i czarnym berecie.
W palcach kręcili laską lub srebrną dewizką,
a do wód wyjeżdżali z skórzaną walizką
zwaną też sekwojażem, choć w pugilaresie
nędza jak mysz piszczała. Fama dziś się niesie,
że pili okowitę, absynt oraz alasz,
czym przeszedł do legendy pewien z Boya malarz.
(...)
A jeśliś czytelniku ciekaw co dalej, sam musisz sięgnąć po symatyczny zbiorek.
Wanda Skalska