Marek Hemerling "Biały jest tylko śnieg", Firma Księgarsko-Wydawnicza ULTRAFIOLET, Koszalin 2007, str. 112.
Wanda Skalska
Literatura science fiction nie należy do moich ulubionych działów prozy, co nie znaczy bym ją lekceważyła. Ma potężną rzeszę czytelników – jednak chyba zamkniętą w swoim kręgu. Zagorzali wielbiciele science fiction rzadko sięgają po książki spoza tego obszaru. To rodzaj „wtajemniczonych” doskonale obywających się bez innej literatury. Wydają własne pisma, organizują własne spotkania, konkursy, sympozja. Wielki tu ruch, wchłaniający kolejne pokolenia twórców fantastyki.
I z pewnym zaskoczeniem „odkryłam”, że również Koszalin ma swego twórcę literatury science fiction. Jest nim Marek Hemerling, zaliczany – jak podaje Maciej Parowski na okładce – do IV generacji pisarzy fantastów. Jego opowiadania znalazły się w antologii Trzecia brama (WL, Kraków 1987). Opublikował też powieść Diabelska maskarada (Glob, Szczecin 1989). A oto napisana w tej konwencji rzecz następna: Biały jest tylko śnieg. Formalnie można ją określić mianem mikropowieści.
Wojciech Serdeńko powiada o utworze Hemerlinga „Kontrowersyjny to tekst; pokazuje nam chory świat, rządzony przez przemoc i niczym nie usprawiedliwioną agresję. To, co inne, brzydkie lub nieprzystosowane musi być zabite, zniszczone. Główny bohater też nie jest niewiniątkiem (...).”
Głównym bohaterem jest osiemnastoletni Arp Shatley, niewyważony i wręcz buntowniczy, pochodzący z Helgolaru – stolicy Kontynentalnej Wspólnoty. Mikropowieść otwierają i zamykają dwie sceny różnych pożarów. A między tymi pożarami pożogi jeszcze większe: nie tylko ognia. Przede wszystkim brutalnej siły, ustawicznych walk zbrojnych i defektantów – (niby mrocznej strony ludzkiej natury, metaforycznie biorąc). O co walczą żołnierze Błękitnego Korpusu? W połowie powieści jest odpowiedź wprost. Szumna i prosta niczym budowa cepa: „Walczymy nie tylko o przetrwanie. Walczymy o dobro następnych pokoleń, o dobro Odrodzonej Ludzkości, o Cywilizację.” Szczęściem zamieszanego w to wszystko Arpa S. cechuje dystans do zwariowanej i ponurej rzeczywistości, broni się specyficznym humorem.
Jednak ów humor wyraża się językiem przaśnym, by nie powiedzieć knajackim. Zresztą to język niejako „obowiązkowy” w tej prozie. Wszyscy do wszystkich niewybrednie warczą lub obrzucają się obelgami.
Dlatego zdziwiła mnie zacytowana opinia (znów okładka) Roberta J. Szmidta. Stwierdził m. in. „Twórczość Marka Hemerlina (...) łączy w sobie idealnie doskonałość językową starych mistrzów pióra, tak rzadką dzisiaj, w dobie szablonowego pisania, z niesamowitą świeżością pomysłów i pełną refleksji głębią.” O ile pewnej świeżości pomysłów autorowi odmówić nie można, o tyle przyrównanie do mistrzów pióra wydaje się nieco na wyrost.
Jaśniejszą stroną tej lektury jest konstrukcja utworu. Hemerling świetnie sobie radzi z ustawianiem klocków. Narracja jest potoczysta, autor nie przynudza (ani zbytnie nie wymądrza), dramaturgia tekstu – choć przewidywalna – jednak rozwiązana dobrze.
W sumie po lekturze odczucia mieszane. Dla zwolenników fabuł science fiction zapewne frajda, lecz innym mogą ścierpnąć zęby. Bo ostrzegawczo odezwie się (występujący w powieści) kolizjomierz.
Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008