Giovanny Castellanos - Teatr na zderzeniu światów

Category: rozmowa latarni Published: Saturday, 19 December 2009 Print Email

Teatr na zderzeniu światów

Z Giovannym Castellanosem, kolumbijskim reżyserem, rozmawia Halina Szczepańska

- Ma Pan zaledwie 26 lat, a los rzucił Pana na drugi koniec świata. Od dziewięciu lat mieszka Pan w Polsce, ukończył Pan reżyserię w Krakowie, a rozmawiamy w Koszalinie, gdzie właśnie przenosi Pan na scenę powieść Gabriela Garcii Márqueza „O miłości i innych demonach”. Każdy człowiek ma jakieś swoje centrum, z którego patrzy na świat. Dla Márqueza było to miejsce jego dzieciństwa Aracataca. Gdzie znajduje się ten punkt odniesienia w Pana przypadku?
- W moim przypadku nie jest miejsce określone geograficznie. Jest nim teatr. Teatrem zajmuję się od ósmego roku życia. Od tamtego czasu nie pamiętam ani jednego dnia, kiedy teatr nie pojawiłby się w moim życiu.

- Cóż to był za teatr robiony przez ośmiolatka?
- Zawsze prawdziwy, z samego serca. Na początku był to teatr jarmarczny. Robiłem go z kolegami, z przyjaciółmi w parafii. To długa historia. Działo się to wszystko w moim regionie, który wówczas miał jeszcze dużo dziewiczych, niezagospodarowanych miejsc. Były miasta, w których więcej było moczarów niż domów. Tam zaczęła się ta zabawa. Początek temu dały rytuały, obrzędy, zabawy dziecięce, wychodził z tego monodram, który sam sobie wymyślałem. Ktoś kiedyś to zobaczył, dostrzegł i później zacząłem jeździć z tymi spektaklami.

- Co było treścią tych dziecięcych spektakli?
- Opowieści, najróżniejsze opowieści. Wymyślałem je sobie na podstawie tego, co słyszałem, czy pamiętałem z domu.

- To tak jak u Márqueza...
- Dokładnie tak. Czerpałem z tego, co słyszałem od babci, od cioci, od wujka, także od mojego ojca chrzestnego. To właśnie opowiadałem. Ludziom się to podobało i chcieli mnie słuchać.

- Jak to się odbywało?
- Bardzo zwyczajnie. Na ziemi stawiałem krzesło i rozmawiałem z taką marionetką. Opowiadaliśmy sobie różne rzeczy. Ludzie się gromadzili, patrzyli i cieszyli się tym. Szukałem takich miejsc, gdzie wiedziałem, że będzie zapewniona publiczność, jakieś bazary, festyny. Najpierw chodziłem sam, a później zaczęto mnie zatrudniać.

- Stąd jeszcze jednak daleka droga do studiów reżyserskich w Polsce.
- Potem przeprowadziliśmy się do stolicy Kolumbii Bogoty i tam zacząłem pracować i uczyć się w warsztatach teatralnych i grać w różnych zespołach. Dostrzegły mnie teatry profesjonalne i tak się stało, że mając 13 lat grałem na deskach teatrów zawodowych w różnych miejscach w Bogocie.

- Czy długo był Pan aktorem?
- Bardzo długo. Trenowałem, ćwiczyłem i jednocześnie uczyłem się całej wiedzy o teatrze, doświadczając jej na sobie, grając. Poznałem Grotowskiego, Stanisławskiego, Artauda... Także całą światową literaturę chłonąłem poprzez teatr, przekładając ją na własne emocje.

- To bardzo wyjątkowy sposób poznawania literatury.
- Oczywiście inaczej było z Márquezem... Márqueza każde dziecko w Kolumbii poznaje bardzo wcześnie. Dla nas w jego prozie nie ma żadnej dziwaczności. Ona dla nas nie jest trudna. To jest coś bardzo naszego i zrozumiałego. To, co w jego literaturze dla was jest realizmem magicznym, dla nas jest czymś najbardziej naturalnym. My tacy jesteśmy.

- Na ile sam Márquez jest Panu osobiście bliski, na ile Pana i jego świat, przenikają się?
- Márquez sam mówi, że wszystkie najlepsze rzeczy, które mu się w życiu przydarzyły, miały miejsce do ósmego roku życia. Ja również, jakąkolwiek w ogóle sztukę robię, nad jakimkolwiek tekstem pracuję to czerpię przede wszystkim z moich wspomnień z dzieciństwa. Wspomnienie postaci, zapachu, obrazu, tekstu. Ten okres stanowi dla mnie największą kopalnię pomysłów i uwrażliwienia. Moja pamięć emocjonalna działa wtedy najsilniej. Dzieciństwo, tak samo jak dla niego, jest dla mnie największą inspiracją.

- Dlaczego przyjechał Pan uczyć się teatru aż w Polsce?
- Przyjechałem w poszukiwaniu teatru, to kolejny etap w moim życiu. To było naturalne, że właśnie tutaj. Tutaj są możliwości. Dla teatru porzuciłem swoją rodzinę w Kolumbii, przyjaciół i dotychczasowe życie. Z miłości do teatru nauczyłem się tego języka. Tutaj założyłem rodzinę, mam dwoje dzieci, które stały się także moim filarem. Stanowią mobilizację do życia.

- Zdarzyło się Panu robić scenografię do swoich spektakli, czy to kolejna dziedzina, którą się Pan zajmuje?
- Tylko wtedy, kiedy miałem jakąś jednoznaczną wizję, kiedy byłem pewny, co chcę osiągnąć. Staram się jednak skupiać na reżyserii.

- Rozmawiamy tuż po próbie spektaklu „O miłości i innych demonach” w koszalińskim Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Przerwana została właśnie scena egzorcyzmów w klasztornej celi Siervy Marii. Strasznie mroczna panowała tam atmosfera. Gdzie te gorące kolory Ameryki Południowej?
- W pierwszym akcie sceny są cieplejsze, radośniejsze. Jest w nim obecna kultura Afrykańczyków, Indian, która później zostaje stłumiona przez Europejczyków. I w spektaklu, tak jak w historii, w drugiej części wchodzimy w ten ponury okres.

- Dlaczego z twórczości Márqueza wybrał Pan akurat powieść O miłości i innych demonach?
- Dlatego właśnie, że tu zderzenie tych dwóch światów jest najmocniej przedstawione. Widoczne są jaskrawo najistotniejsze elementy - ta Hiszpania, Europa, która najeżdża na nowy świat i niszczy wszystko po drodze. Tu jest mnóstwo uniwersalnych tematów. Nie mówię o wzajemnej nienawiści, absolutnie nie. Márquez opisuje spotkanie dwóch kultur, ale to jest opowiadane ze strony kultury Ameryki Łacińskiej, jej mitologii i legendy.
Staram się przekazać jakąś prawdę, ale pokazując ją z nieco innej strony. Z inną wrażliwością opowiedzieć. Inaczej przeżywamy, inaczej rozumiemy słowo katharsis, inaczej przechodzimy przez smutne stany. Jestem ciekawy jak tutaj zareagują ludzie, kiedy zobaczą te postaci, tę dziewczynę i tego księdza, które zderzają się ze sobą i walczą w poszukiwaniu szczęścia. To egzotyczna baśń, ale nie odchodzi ona od kanonów literatury europejskiej. Więc jak na dobry początek dla Márqueza i dla siebie, właśnie ten tekst wybrałem do realizacji na scenie teatralnej.

- W Polsce i nie tylko od kilkudziesięciu lat literatura nazywana u nas iberoamerykańską triumfuje, jest czytana, popularna w dobrym tego słowa znaczeniu. A zaczęło się od Márqueza. „Sto lat samotności” ciągle jeszcze jest wymieniane jako powieść najlepsza, największa. Jakie według Pana są powody tej fascynacji?
- Márquez jest ciepły. To jedyny pisarz, który potrafi mówić o nieszczęściu z uśmiechem na twarzy. To jest cechą ludzi Ameryki Łacińskiej, że my w tych bólach, mękach, cierpieniach potrafimy śpiewać. To wynika z naszej samotności, z którą sobie musimy poradzić, z naszej wrażliwości, spontaniczności, przeżywania emocji. Głównym tematem jego powieści jest miłość, której nie ma. I to fascynuje. To bardzo kontrastuje z tym, co mamy coraz częściej na przykład w polskim teatrze. Popularne są sztuki, w których wszystko jest jeden do jednego. Odchodzi się od świata bajki, świata koloru, od klasyki, robi się coś byleby szokować, byleby było brutalniejsze.

- Dziewięć lat w Polsce dało Panu możliwość poznania w dużym stopniu naszej mentalności. To zderzenie widzi Pan ostrzej. Jak Pan patrzy na naszą fascynację Waszą literaturą, czy my w ogóle ją rozumiemy?
- Nie zawsze i nie do końca. Ona ma swoją tajemnicę. Ja bardzo cieszę się, że ta fascynacja jest. To dzięki literaturze, dzięki Márquezowi cała platforma europejska i reszta świata zaczęły w końcu rozumieć na czym polegają nasze problemy. Na czym polega nasza ogromna samotność. Europejczycy przyjechali w okresie Baroku i nie pozwolili nam, żebyśmy przeżyli po swojemu swoje Średniowiecze, tylko od razu brutalnie zaczęli niszczyć to, co było i wprowadzać swoje myślenie. Dążyli do zniszczenia tego, co my mamy i co jest dla nas najcenniejsze, czyli nasza spontaniczność i nasza wrażliwość. W zamian próbowali swoje odgrzewane kotlety - te wszystkie śmieci, które nie sprawdziły się w Europie - wprowadzić do nowego królestwa. I to nie zadziałało. Dzisiaj mamy ogromne problemy społeczne. Kolejni dyktatorzy zostawiają za sobą strasznie dużo krwi. A wszystkie kłopoty zaczęły się właśnie od tego momentu, od tego wprowadzenia na chama, że tak powiem, innej ideologii. Skutki mamy do dzisiaj.

- Europejczycy narzucili ludziom Ameryki Południowej swoją religię, ale to właśnie tutaj jest ona najmocniejsza. Na przykład w Kolumbii katolicy stanowią 93 procent społeczeństwa.
- U nas tę religijność inaczej się przeżywa niż w Europie. Czy to jest Meksyk, czy Kuba, każdy starał się ją przyjąć i „ożenić” katolicyzm także ze swoją wiarą. Jan Paweł II podkreślał, że to Ameryka Łacińska jest dziś nadzieją Kościoła i miał rację. Rozumiał, że to my byliśmy mocno „potrąceni”, ale jak nikt inny potrafiliśmy dzięki naszej wrażliwości przyjąć, ukształtować i przystosować ten kościół dla siebie. A weźmy taką Hiszpanię, czy Francję. To oni pięćset lat temu wymordowali sześć milionów naszych Indian za to, że chcieli zachować swoją religię i swoją kulturę. A co dzieje się tam teraz? Dzisiaj my stawiamy im pytanie: zabiliście nas po to, żebyśmy w to wierzyli, a sami odchodzicie od wiary? To są sprawy historyczne, a my musimy żyć dalej i może źle się dzieje, że wypowiadam się tak, jakbym miał jakieś żale. Ja sam jestem synem tej mieszanki. Mam jedno nazwisko z rodu hiszpańskiego, drugie z rodu indiańskiego, mam tę krew mieszaną w sobie. Natomiast buntuję się dlatego, że dziś za przyczyną tamtych wydarzeń dużo się dzieje, i nikt na to nie zwraca specjalnej uwagi.

- Czy koszalińscy aktorzy w pracy nad tym spektaklem są w stanie podołać Pana oczekiwaniom?
- Czuję tutaj ogromny komfort. Aktorzy od początku byli bardzo oddani, bardzo pracowici. Dogłębnie czytają, pracują ciężko nad rolą, słuchają bardzo uważnie, zadają pytania, sami też próbują znaleźć odpowiedzi albo rozumieją, że są pytania, na które nie ma odpowiedzi i przez to są one ciekawsze.

- Czy nie trafia Pan na opór wynikający z odmiennej mentalności?
- Nie, zmagają się z tym tekstem i radzą sobie. Był opór na początku, taki normalny, jak zawsze, kiedy zjawia się obcy człowiek. Oni są rodziną, znają się, od lat, z bufetu, z pracy, a tu przyjeżdża niejaki Kolumbijczyk i mówi: dobra, dobra, robimy Márqueza po raz pierwszy w życiu. I mało tego, będziecie grać kompletnie inaczej... Oczywiście była ta trema, ale udało mi się zyskać ich zaufanie i teraz idą za mną jak wojsko rzymskie.

- "Robił" Pan już na scenie Mrożka i Hłaskę, dlaczego akurat ci autorzy?
- W Polsce miałem okazję czytać Polaków w oryginale. Uczyłem się polskiego i to wynik mojej wędrówki. Próbuję na scenie zmagać się z autorami, z którymi mogę się utożsamiać, którzy zostawiają we mnie jakieś pytania, budzą jakąś ciekawość. Dzięki literaturze poznaję tę kulturę, mentalność ludzi. Nie urodziłem się tutaj, ale dzięki literaturze mogę być bliżej was. Ale nie wystarczy mi, że czytam książkę. Próbuję wprowadzić ją na scenę, zmierzyć się z tą materią od strony, którą najlepiej znam, czyli teatralnej.

- Jakie będą Pana kolejne realizacje?
- Teraz przymierzam się do młodego polskiego dramaturga Michała Walczaka, który napisał „Podróż do wnętrza pokoju”. W przeciwieństwie do niektórych moich kolegów, reżyserów młodego pokolenia, nie ulegam modom. Jak coś się sprzedaje, to idą tym torem. Nie mają i nie szukają własnej drogi. Jest moda na brutalistów, na nową polską dramaturgię, patologie rodzinne, blokersów i tak dalej. Nawet wymieniają się tekstami. Nie rozumiem tego, według mnie wybór tekstu jest kwestią zbyt intymną każdego reżysera.

- Jaki jest teatr profesjonalny w Kolumbii dzisiaj?
- To teatr niezależny i nieinstytucjonalny. Bo nie mamy instytucjonalnych teatrów. W Polsce się narzeka, że nie ma pieniędzy na teatr, a my nie mamy nic. Jest jeden teatr narodowy, który dostaje jakiekolwiek pieniądze od rządów. Wielu moich kolegów namawia mnie, abym zrobił jakiś spektakl w kraju... O Kolumbii myślę z wielką nostalgią, ale nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę tam możliwości do pracy.

- Gabriel Garcia Márquez wyraził zgodę na adaptację sceniczną swojej prozy po raz pierwszy właśnie Panu. Jak się to udało?
- Wszyscy, którzy o to zabiegali, korzystali z konwencjonalnych sposobów, poprzez agencje literackie. Ja dotarłem do niego poprzez swoją i jego rodzinę. Jesteśmy z tego samego regionu, ale przede wszystkim pomógł mi kontakt z jego bratem.

- Mówił Pan, że tak jak Márquez, czerpie z dzieciństwa, ze wspomnień. Márquez podkreślał znaczenie obrazu w swojej twórczości, mówił nawet, że one dawały początek każdej jego powieści. Kiedy zamknie Pan oczy jakie obrazy, jakie kolory z tych wspomnień ma Pan pod powiekami?
- Ciepłe. Taka wypalona, czerwona ziemia i żółta atmosfera, która bierze się z tego gęstego wiatru, który wieje w karaibskich osadach, kiedy jest wilgotno. Wszystko to w kontraście z intensywną zielenią bananowców.

- Dziękuję za rozmowę.


Latarnia Morska 2/2006