Jerzy Stasiewicz „Po co komu krzyż”, Wydawnictwo KOMOGRAF, Warszawa 2015, str. 126
Jolanta Szwarc
POETYCKIE KRZYŻOWANIE
Jerzy Stasiewicz, urodzony w 1968 roku w Trzonowie, a może w niezbyt odległym Miechowie, debiutował w 1983 roku, mając zaledwie 15 lat, w almanachu Ziemia wierszami zdobna. Później nastąpiło prawie dwudziestoletnie milczenie. Dopiero w 2002 roku ukazał się tomik poetycki Zapach mojej ziemi, później Szukam własnego cienia (2005 Kraków), dramat Pojednanie (2005 Wrocław) Poezji tom III (2009) Kraków) i powieść Własny kąt (2011 Warszawa).
W tym roku ukazała się ostatnia książka Po co komu krzyż zawierająca krótki dramat opatrzony tym właśnie tytułem i wiersze skupione wokół tytułów czterech działów: „Grabarz i chryzantema”, „Horyzont”, „Tam” i „Rozległy łan”. Ponieważ pod niektórymi wierszami autor podaje ich daty stworzenia, łatwo policzyć, że tematyka śmierci, grobu, krzyża interesowała twórcę już od wczesnej młodości, o czym świadczy „Poemat o życiu grabarza”, który poeta napisał mając dziewiętnaście lat i jakiś bagaż literackich doświadczeń. Mam wrażenie, że wędrując przez literaturę zetknął się z turpizmem, który wydawać by się mogło, że od Grochowiaka, ale już dużo wcześniej funkcjonował. Federico Garcia Lorca pisał – „Nie ma rady, moje dziecko, rzygaj, nie ma rady. / Nie jest to rzyganie huzarów na piersiach kurewek, / ani rzyganie kota, który przez pomyłkę połknął żabę. / To są zmarli drapiący glinianymi dłońmi / do kamiennych drzwi, za którymi gniją desery i burzowe chmury.” Chyba bardziej swojsko zabrzmi Leśmian: „Nędzarz bez nóg, do wózka na żmudne rozpędy / Przytwierdzony, jak zielsko do ruchomej grzędy.” Tuwim mu piękne zafunduje krawaty, lecz co mu po nich, on bez nóg i do tego garbaty.
Takie widzenie świata poprzez turpizm można znaleźć u młodego Stasiewicza. Flaszka wódki dla otuchy / po łyku z gwinta / co kilka ruchów łopatą / zagryzana swądem / z nieszczelnych grobów // Tu grabarz nie ma czasu / na wymierzanie / trafi się winkiel / trumny z drugiego grobu / odciąć nie bawić się / w rozczulanie nad ciasnotą / w podziemnym mieszkaniu / Trafi się noga / urąbać / bo co nieboszczykowi z nogi.
Grabarz, bohater poematu nie oszczędza uczuć czytelnika, myśli, że swoją narracją będzie szokował. Kopię groby / Wykopuję czaszki / kości / Z kości stojak dla lampy / z czaszki cukiernica. Cukiernicę z czaszki już mieli studenci z Lalki Bolesława Prusa. W drugiej trzymali tytoń albo herbatę, a ludzkimi kośćmi, jak twierdziła baronowa Krzeszowska, poprawiali węgle w samowarze.
Świat się kręci. Kto przytuli moją czaszkę, a kto z niej zrobi banalną cukiernicę, może jak Hamlet weźmie w dłonie i będzie żywą wspominał, a ona nie oblecze się w ciało. Oczodołów nie wypełnią oczy, warg nie obliże język, co najwyżej opadnie szczęka. Grabarzowi wszystko jedno z czyjej czaszki weźmie łyżeczkę cukru do herbatki, bo pozbawione skórki i mięsa wyglądają podobnie.
No proszę, to prawda, że nie suknia zdobi człowieka, lecz ciało. Jakie to wszystko dziwne. Na razie można iść do sklepu i kupić na miarę tylko sukienkę, garnitur, buty. Niech tak zostanie, ale chciałabym, żeby też były sklepy, w których mogłabym poprosić na szkielet 155 cm odpowiednią ilość młodego, żywego ciała z podrobami i duży, mocno pofałdowany mózg, a jak się podniszczy, wymienić na nowe ze świeżo wyhodowanych komórek. Zapomniałam o wymianie elementów kostnych. To przecież też możliwe. Wówczas człowiek żyłby i żyłby, powiedzmy, dłuuugo. Zmniejszyłoby się zapotrzebowanie na cmentarze, pomniki i grabarzy. Zmniejszyłaby się liczba samobójców grzebanych za murami cmentarzy. Tak było kiedyś.
Teraz cmentarze są bardziej gościnne, już nikogo nie wyrzuca się za bramę. Któżby w takich warunkach chciał odbierać sobie życie. Wszyscy piękni i młodzi wymienialiby starsze ciała na młodsze jak samochody. Tylko ci, którzy pracują na cmentarny blichtr, musieliby się przekwalifikować, bo na pierwszego listopada nie mieliby dużego obrotu. Znaleźliby się wtedy tacy, co w proch i pył by obrócili tych niezniszczalnych pseudoszczęśliwców i nawet trudno byłoby coś zmieść i do urny wsypać, nie mówiąc o trumnie. Dzisiejsze cmentarze stałyby się skansenami, nowe byłyby niepotrzebne. Czczenie zmarłych odbywałoby się we własnej pamięci wspomaganej filmikami i sweet fociami.
Nie takie to wszystko proste. Są ludzie, musi być władza, a jak jest władza, to ona już coś wymyśli. Jakieś ograniczenia, izolacje, przeciwwskazania, reglamentacje i grabarze nie muszą się martwić, że zabraknie dla nich pracy, choć może być raz lepiej, raz gorzej.
Nie wszystkim poetom udało się w normalnych warunkach urodzić, a grabarzom wtedy normalnie zarobić. Niektórzy przyszli na świat w straszliwym ścisku / zadeptani / nie zdążyli zapisać kilku słów / na pakowym papierze // Jeszcze inni / urodzeni w bydlęcym wagonie / wyrzuceni w biegu w śnieg Kołymy / kreślą liryki sopelkami lodu /…/ Poeci podróżujący w łonie matki / spopieleni w krematorium Oświęcimia / ich wiersze -- białe obłoki chmur / przesuwające się wzdłuż torów. Tak było. Niedaleko jest od było do teraz. To dobrze widać i czuć ze Stasiewiczówki na własne oczy albo przez różnego rodzaju media.
- Co wy tam wiecie o mrozie? - / przygadywała babcia Kaszycka / Sybiraczka. Pewnie, co mogą wiedzieć o mrozie mieszkańcy i goście Stasiewiczówki, która dymem z komina zaprasza / na gronowe wino własnej roboty / na malinowy sok Violi. Za oknem zima, czapy śniegu, a w domu przytulna atmosfera podgrzana smacznymi napojami i ciekawą rozmową poetów o bycie, o tym, co tajemnicze, trudne do zrozumienia i wyobrażenia. Poeci to lubią. Z takich przemyśleń składają wiersze, by potem obwieścić je w książce.
W wywiadzie z autorem zamieszczonym w internetowych „Recenzjach Agi” znalazłam fragment, który mnie zainteresował.
„Wracając do najnowszej książki. „Po co komu krzyż” - skąd pomysł na tytuł? Każdy ma bowiem inne wyobrażenie na dany temat, inaczej się do niego odnosi. Co dla Pana on oznacza, jakie niesie ze sobą przesłanie?
Krzyż to symbol wiary. Męki Chrystusa. Krzyż to oznaczenie grobu. Każdy człowiek dźwiga swój krzyż, choć niewidzialny często przytłacza do ziemi i przygniata, nie pozwala się podnieść. Ciężar krzyża dla ludzi jest różny. Zastanawiamy się nieraz, dlaczego ten czy tamten tak strasznie cierpi. My ludzie zadajemy straszliwe cierpienia innym ludziom. Często z imieniem Boga na ustach, sztandarach. Z cierpienia nie potrafimy wynieść nauki. A w dramacie oprócz krzyża mentalnego mamy do czynienia z krzyżem fizycznym – metalowym, w dodatku zardzewiałym, pokrytym kurzem, rzuconym w kąt kuźni.”
No i co? Wszystko wiadomo. Autor powiedział, co miał na myśli pisząc.
Arkadiusz Kiński we wstępie zauważa: „Nie trzeba było zagłębiać się w karty książki, by zacząć rozmyślać nad swoim losem, swoim życiem, być może swoim cierpieniem.” Tu całkowicie się zgadzam, nie trzeba było się zagłębiać, ale nie zgadzam się z zakończeniem wywiadu, w którym pan Jerzy zachęcony, by „coś od siebie dla czytelników”, mówi:
„Dobrej literatury. Czytelnik nie może marnować czasu na byle chłam, który jest drukowany masowo, bo dobrze się sprzedaje. Szkoda oczu i pieniędzy. Literatura ma coś wnieść do życia, czegoś nauczyć, pobudzić do refleksji. Wskazać drogę, oddzielić dobro od zła. Tak przynajmniej ja staram się żyć.”
Oj, oj, czego to zachciewa się autorowi. Pragnie podążać przed narodem, pouczać, pobudzać, świecić przykładem, bo tak autor pisze, jak żyje, a żyje jak pisze, a wszystko dlatego, że potrafi oddzielić dobro od zła, a chłam od dobrej literatury.
Jakoś po tych wyłuszczeniach poczułam się mało komfortowo. Jak tu napisać poecie, dramaturgowi, pisarzowi, że jego książka mnie nie poruszyła. Z genealogii wszystko można wyciągnąć. Pamięć rodzinna lekko może sięgać około stu pięćdziesięciu lat wstecz i możemy się karmić wojnami, zsyłkami, powstaniami. Jedni poeci – przyjaciele odejdą, inni pojawią się na ich miejscu. Miną czasy chude, przyjdą tłuściejsze. Bimber dla robotników, delikatniejsze wino dla inteligencji i nie w smaku jest problem, a w ilości. Kowale i grabarze piją szybko, trunki mocne i poniżej litra na głowę nie schodzą jak drwale w Bieszczadach, natomiast artyści, to smakosze własnych wyrobów, delektują się nimi, rozjaśniają umysł i – może mi ktoś uwierzy – nie upijają się nigdy. To tylko po to, by lepiej rozmyślać, wspominać, wspominać… Bo w Hreczaniówce przy nalewkach / język staje się giętki.
Tylko co mnie obchodzi, że Danusia Sroczyńska częstowała swojskim winem // Miała ciężką torbę spodnie w kwiaty / i ciekawie zapleciony kok / Tudzież do Wieszczyny przyjechała spóźniona / Noc i dworzec w Prudniku // Cóż malarze tak mają // Na parapecie kuchni w Stasiewiczówce / bławatki na niebieskim tle / rumianki na zielonym / kolor aż bije w oczy // Obydwa namalowane na pilśni.
Czasami zdarzają się lepsze fragmenciki:
Bezimienni żołnierze / spoczywają / zadeptani upływającym czasem.
Albo – Polegli oddechem traw / szukają drogi do domu.
Dobrze zapowiadał się też rozpoczynający książkę tytułowy dramat z krzyżem w tytule. Świetny język, ciekawie zarysowane charaktery postaci, natomiast wywody zjawy z drugiego aktu przestały już być interesujące. Trzeci akt, gdyby nie mędrkowanie kowala byłby też całkiem znośny.
Ogólnie mówiąc, książka nie wywarła na mnie dobrego wrażenia jako całość, łącznie z chybionym wstępem i błędami przegapionymi przez korektora.
Jerzy Stasiewicz „Po co komu krzyż”, Wydawnictwo KOMOGRAF, Warszawa 2015, str. 126
Jolanta Szwarc