Jacek Ozaist „Wyspa obiecana”, Wydawnictwo Bogdan Zdanowicz www.bezet.art.pl, Kraków – Łobez 2015, str. 276
Leszek Żuliński
ZA CHLEBEM
Na okładce tej książki klasyczny londyński pejzaż z Big Ben Tower i trzy drogowskazy: Kozia Wólka 1670 km, Pacanowo 1963 km i Kaczy Dołek 1828 km. To chyba wymowny symbol rozdarcia polskich gastarbeiterów (po angielsku: guest workers) nad Tamizą.
To kolejna książka Jacka Ozaista, który od 10 lat wrasta w tamten pejzaż. Na okładce informacja: Autoportret współczesnej polskiej emigracji będący pokłosiem konkursu pod tym samym tytułem, którego autor został laureatem. Konkurs odbył się pod hasłem „Wyspa obiecana” i taki też tytuł nosi ta książka.
Tytuł mówi sam za siebie. A książek takich coraz więcej. Nie rozczytywałem się w tej literaturze, choć śledziłem na tym polu książki Łucji Fice. No więc wygląda na to, że rośnie nam nowa literatura emigracyjna. Jakże inna od tej, z którą mieliśmy do czynienia w XIX wieku. Tych różnic chyba wyjaśniać nie muszę…
Znajoma zachęciła mnie do tej lektury. Napisała: „pobawisz się i wzruszysz ładnym wzruszeniem. Lekko, dowcipnie, z żalem i ukrytą nostalgią”. Wszystko się zgadza.
Ta opowieść w zasadzie zaczyna się od zdania: Prawda była taka, że jedyne, co mi się w życiu udało, to widok z okna. To zapewne nie jest uniwersalna przyczyna emigracji zarobkowej, ale być może jedna z głównych. Trzeba zmienić widok z okna. I załatać dziury w kieszeni. No więc jesteśmy nad Tamizą. Nasz bohater, zupełnie nieźle wykształcony i oczytany wiecie, gdzie może sobie wsadzić swoje inteligenckie predyspozycje... Hulaj młotku, śmigaj kielnio, warcz wiertarko… Ale to już wyższa szkoła jazdy. Zacząć trzeba w jakimś lichym pubie, śmigając mopem po zabrudzonej posadzce. Z tym również problem, bo trzeba obejść wiele takich pubów, żeby cię chcieli zatrudnić.
Nie ciągnę dalej tego oczywistego wątku. Ale Ozaist dobrze zrobił, że zaczął swoją opowieść od pierwszych zabłąkanych dni pobytu. Na Wyspie Obiecanej zaczyna się trudniej i gorzej niż w Ziemi obiecanej Reymonta. I ta wyspa jakby raczej mniej kokosowa.
Na szczęście Polak wie, jak zdobywać ostrogi. Więc potem mamy już do czynienia z half-polish, half-english wyjadaczem, który nieźle radzi sobie z gastarbajtowaniem, pardon, gestłorkowaniem. I o tym jest ta realistyczna opowieść. Pełna szczegółów topograficznych, psychologicznych, mentalnych, obyczajowych, kulturowych… Opowieść pisana „na luziku”, ale wielce inteligentnie i rzeczowo. Opowieść o „wykuwaniu własnego losu w wielkiej kuźni Londynu”. Ozaist ma dar narracji lekkiej, nie pozbawionej wdzięku ani daru podpatrywania szczegółów. No i swady. Jednak te tonacje nie tyle mają nas bawić, co raczej wciągać w aurę Bliskiego Zachodu, czyli nowej polskiej Mekki, nowego naszego Klondike. Z tym światem zdążyliśmy się już oswoić, lecz póki nie wyjechała nas większość, to Ozaistowi nie zabraknie zaciekawionych czytelników. A ta Kozia Wólka, Pacanów i Kaczy Dołek odnajdą zapewne i siebie podczas dinneru na Trafalgar Square.
Piszę o tym wszystkim z jakimś sporym dystansem, ale w tej książce liczą się bardzo emocje „nowego życia” i nowej „mentalności”. I ten polski, lecz iście angielski spleen, związany z nagłą homogenizacją życiowej biocenozy.
Fabuła jest żywa i swoiście „anglosaska”, bo stąpająca po realistycznych szczegółach. Ale przecież cały ten cocktail nasączony jest polskimi drobiazgami, obawami, niepewnością, niepokojami, nadziejami i tym nieustannym kombinowaniem, jak się zasymilować z nową życiową sytuacją i stać się english but polish. Realistyczne drobiazgi i psychologiczny obraz asymilacji są tu podyktowane wnikliwą spostrzegawczością autora. Ta książka nie jest reportażem, ale czymś w rodzaju pamiętnika, którego nie musiał na siłę wymyślać. Refleksją ważną dla czytelnika może być wynikająca z tej fabuły wiarygodność spostrzeżeń związanych z asymilacją, godzącą bagaże przeszłości z „nową kulturowością”. I z nową nadzieją, która – jak wiadomo – jednym się spełni, a innym nie.
Co ciekawe, Ozaist zupełnie w swoim warsztacie narracyjnym ignoruje „rewolucję prozatorską”, którą na ołtarze mody i trendów wyniósł Henryk Bereza. Ta książka jednak – okazuje się – mogła być napisana takim właśnie językiem „sprzed Berezy”. Ale proszę sobie wyobrazić, że mnie to ani trochę nie zniechęciło. Każde wyrwanie się ze stada mam w cenie. I jestem pewny, że za język nikt Ozaista nie zaatakuje. No bo jak można ignorować narrację bogatą, inteligentną, pełną swoistych klimatów i wnikliwie podpatrującą nie tylko mentalność, ale i slang Polaków w ich nowym miejscu i sytuacji życiowej. Z jednej strony niewiele mógłbym powiedzieć o „awangardyzmie” tej narracja, z drugiej mogę ją chwalić za wspomnianą inteligencję i czułą obrazowość. To, co można by nazwać weną i ikrą języka tu jest. I to bardzo.
No, cóż… Zaczęło się wszystko od Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego (Mickiewicz, Paryż, 1832). Myślę, że pomijając dawne wątki emigracyjne w literaturze polskiej, Jacek Ozaist jest w jakiejś mierze najciekawszym kontynuatorem współczesnego rozdziału tej tematyki, jaki otworzył na przełomie lat 80-tych i 90-tych Edward Redliński swoimi powieściami Dolorado i Szczuropolacy.
Jacek Ozaist „Wyspa obiecana”, Wydawnictwo Bogdan Zdanowicz www.bezet.art.pl, Kraków – Łobez 2015, str. 276
Leszek Żuliński
Przeczytaj też w tym dziale niżej recenzje dwóch wydań zbioru opowiadań J. Ozaista Szorty (2007, 2012) Wandy Skalskiej oraz Agnieszki Narloch