Anna Janko „Mała Zagłada”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, str. 264
Leszek Żuliński
KSIĄŻKA-BLIZNA
Poetycki klan Jankowskich wciąż nie traci weny. Obie córki Teresy Ferenc i Zbigniewa Jankowskiego (Anna Janko i Milena Wieczorek) od lat publikują wiersze. Ale też trzeba przyznać, że od lat Janko zaczęła skupiać na sobie największą uwagę. I oto mamy ku temu kolejny powód.
Tym razem Anna Janko wydała książkę prozatorską pt. Mała Zagłada. Nie po raz pierwszy prozatorską, aczkolwiek zastanawiam się, czy można ją nazywać powieścią. Bo tam, gdzie faktografia góruje nad fikcją literacką, zawsze mamy ten kłopot z klasyfikacją. Już na pierwszej stronie okładki krótkie zdanie historyka, Adama Sikorskiego: „Mała zagłada” pokazuje, że blizny dziedziczy się po rodzicach i ciągle są pytania wymagające odpowiedzi. To właśnie taka książka-blizna – opowieść o dramacie wojennym, którą Annie przekazała matka, Teresa Ferenc.
Rzecz dzieje się we wsi Sochy na Lubelszczyźnie (niedaleko Zwierzyńca), skąd mama Anny pochodziła i gdzie zapewne znalazła się na fali wcześniejszej migracji Węgrów w te strony. Oni tu się zadomowili, zasymilowali, wrośli w tę ziemię, nie przypuszczając, że 1 czerwca1942 roku nadejdzie zagłada. Od tego sądnego dnia zaczyna się ta opowieść. Niemcy weszli do wsi i strzelali do „wszystkiego, co się rusza”, podpalali domostwa i ich obejścia gospodarcze, nie oszczędzali dzieci.
Janko odtwarza ten obraz z opowieści mamy, ale też z własnej, empatycznej wyobraźni, jaka latami snuła się koszmarnym snem. Była nowotworem pamięci. Weryzm tych „scen literackich” jest sprawą drugorzędną, pozostawał do imaginacyjnej dyspozycji Autorki, ale faktografia pozostaje niepodważalna. Na sepiowej taśmie pamięci dzieje się przerażający film, który zdarzył się naprawdę. Czytałem to momentami ze łzami w oczach, ponieważ sam mam historię rodzinną z tamtych czasów wartą powieści – tyle tylko, że nie umiałbym jej napisać. Tak, dlatego wiem, jak głęboko potrafi to siedzieć w nas – wnukach i prawnukach. Pożoga tamtego czasu nie wygasa – blizny są dziedziczone.
Na okładce krótki cytat z prof. Roberta Traby: Poruszająca (książka) w potrzebie dotarcia do istoty prawdy. Tej najokrutniejszej. Janko wspięła się na szczyt empatii, by zbliżyć się do sedna zła, którego przecież sama nie doświadczyła. Taki cytat: Kiedy dziecku zabija się na jego oczach rodziców, to jakby świat zabijali, razem ze słońcem, księżycem, drzewem, polem, zeszytem, lalką. Nawet jeśli przeżyli dziadek, brat i siostra, to oni już będą całkiem inni; jakby przyszli zza końca czasu. I żadne rzeczy nie wrócą tam, gdzie były, nawet jeśli pozostaną w swoim kształcie. Ale nie pozostały, w Sochach kamień na kamieniu nie został. Tylko niebo i ziemia…
Jak taką pustkę opowiedzieć, jak taką apokalipsę odtworzyć? Tylko wehikuł wiersza, prozy czy filmu, tylko kreacja współprzeżywania są w stanie to uczynić. Teoria memów coś by tu mogła wyjaśnić, bo mem to gen pamięci, a tę możemy dziedziczyć. Tak właśnie stało się w tym przypadku.
Sama Teresa Ferenc zaczęła wracać do zapisania własnego koszmaru dopiero po 35 latach. Hannie Krall m.in. pokazała ten wiersz: Ja, której wciąż od nowa rodzi się ojciec, matka i esesman, której powstają wsie, żeby się wreszcie dopalić, ja prowadzona na rzeź przez trzydzieści trzy lata – która nie ocalałam – Przychodzę, żeby nic nie powiedzieć o zabitym płaczu, o gardle w powrozach… A potem rozmowy z córką zapewne otworzyły do końca tamę traumy. Czy na pewno do końca? Tego nie wiemy…
Poza całą faktografią pieczołowicie opowiadającą apokalipsę w Sochach znajdziemy w tej książce fragmenty wykraczające poza opłotki Zamojszczyzny. Janko analizuje koszmar faszyzmu i zezwierzęcenie hitlerowskiego „człowieczeństwa”. Powołuje się na wcześniejsze analizy i obrazy (np. Lista Schindlera), mówi o trudach, a nawet niemożliwości ekspiacji. Padają też wyznania natury historiozoficznej, jak np. takie: Każdy kraj ma swoje osobne mity. Dlatego historia Europy jest jak puzzle, które do siebie nie pasują. Bo się te dobra i zła w międzynarodowym dyskursie uzgodnić nie mogą. Korzyść jednego jest stratą drugiego; jak pisał Montaigne. Niemieckie dzieci dostają w procesie edukacji zupełnie inne obrazki do ułożenia niż dzieci polskie czy ukraińskie. Jedno jest pewne: nie należy oczekiwać zmian na lepsze, bo coś takiego jak postęp moralny w historii nie istnieje. Pamiętasz, co swym żołnierzom przed bitwą powiedział w „Iliadzie” Agamemnon? Że mają zabijać wszystkich, płód w łonie matki nie ma prawa przeżyć. Nie ma postępu w sztuce i nie ma go w historii. Jest natomiast postęp w sztuce wojny, o tak!
Czy więc historia, która ćwiczyła swój rzeźniczy kunszt i w Sochach jest czymś banalnym? Słowo to staje mi ością w gardle – ale jest! Musimy jednak ten osobliwy oksymoron traktować z całkowitą dezaprobatą. Tak jakbyśmy bez ustanku byli pierwszymi ofiarami ludzkiego zła. Anna Janko uczyniła swoją historię rodzinną – historią uniwersalną. Jej opowieść to pars pro toto, choć przecież tak skonkretyzowane wydarzenia mają przejmującą siłę ekspresji. A wspominana już empatyczność autorki brzmiała mi „okrutną balladą”, ale jednak balladą. Lamentem – doskonałym w swoim języku i werystycznym w faktach. Janko nawet na końcu książki zadała sobie trud zindeksowania spalonych domostw, który nazwała Porządkowanie masakry. Jest to – po kolei – spis 88 zniesionych z ziemi obejść. Czytając tę książkę, zapadałem się pod ziemię ze zgrozy i unosiłem w niebie z sprawą jej kunsztu.
A na koniec już nie jestem pewny tego, co napisałem wcześniej: że Janko sama zła nie doświadczyła. Ona je zrekonstruowała w sobie, i to z takim „kunsztem”, że tamto zło zinternalizowało się w niej koszmarnym snem. Żmudnym w starannej dokumentacji. Pięknym w swoim przesłaniu.
Anna Janko „Mała Zagłada”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015, str. 264
Leszek Żuliński
Przeczytaj też w tym dziale recenzję powieści A. Janko Dziewczyna z zapałkami (2007) – autorstwa Wandy Skalskiej