Kalina Kowalska „Łupki”, nakład własny, Lublin 2013, str. 86
Jolanta Szwarc
ZŁOTOWŁOSY W ZUPIE I ZŁOŚLIWY ROBAK NA PARTYTURA
Tytuł mojej wypowiedzi został zainspirowany wierszem Kaliny Kowalskiej, a tak naprawdę Beaty Golacik – nie pytam czy złoto to zło / oto jest pytanie – czy będzie / wyrzucone w błoto co pyta i to / co odpowiada? – zamieszczonym w Łupkach – trzecim tomiku wydanym w roku 2013. Z czwartej strony okładki dowiedziałam się, że autorka „w 2011r. wydała debiutancki zbiór wierszy Za mną przed mną, a w 2012 tom Światło. Książki te razem z najnowszym tomikiem Łupki tworzą swoisty tryptyk, który dla samej autorki okazał się niespodzianką:
Nie było to moim zamierzeniem twórczym. W pierwszym tomiku – „Za mną przede mną”, w jednym z wierszy padają słowa: wszystko zależy od światła życie i barwy. Zwróciłam na nie uwagę dość późno, pisząc kolejną książkę, której tytuł – „Światło” od początku, i jak mi się zdawało zupełnie przypadkowo, towarzyszył powstawaniu cyklu nowych wierszy. Ale w jednym z nich ponownie napisałam coś osobliwego: chciałabym już murszeć moje / łupki z kory Miłobędzkiej. Również i tym zdaniem nie zaprzątałam sobie głowy, aż do czasu ukończenia pracy nad drugim tomikiem. Dopiero wtedy, niemal od razu, zaczęły przychodzić mi na myśl poetyckie miniaturki, które rozpoznałam jako anonsujące się wcześniej łupki. Zapisałam je, ułożyłam w książeczkę i pomyślałam, że na tym „posługa wróżbiarska” wierszy zakończona. Pewności jednak nie mam i „Łupki” świadkiem, że musiałam w końcu zadać na głos pytanie – czy to wy mnie / czy ja was wypowiadam?”
Wprawdzie nic co ludzkie minie obce, jednak okładka piękną będąc, zdziwiła mnie trochę zapisem na czwartej stronie, który prawie w całości zamieściłam powyżej. W pierwszej części ktoś, nie wiadomo kto, pisząc o Beacie Golacik posługuje się III os. l. poj. Normalne – ja mówię, bo mam taką wiedzę, że autorka to rocznik 1966. Ona ukończyła, mieszka, pracuje, publikowała (…) „swoisty tryptyk, który dla samej autorki okazał się niespodzianką:”
I tu brak podpisu.
Później to są już wyznania samej Beaty Golacik, która wybrała na pseudonim jedno z najpopularniejszych polskich nazwisk – Kowalska – którego etymologia prosto z gorącego paleniska w kuźni, skropiona potem kowala, podkową wyszła pod kopytami końskimi. Podobno w domu zawieszona, szczęście przynosi. I do tego Kalina. Lenartowiczowska, która na jesieni umiera, by wiosną się odrodzić i wydać biały kwiatostan tak piękny, że zdobienia kalinowego nie powstydziła się wiele lat temu miśnieńska porcelana.
Trzy tomiki – tryptyk. Już wiem, że drugi z kolei tomik Światło urodził się po krótkim stanie błogosławionym, trwającym od 30 marca do 14 maja 2011 r. Zakładam, że pozostałe dwa, składające się na tryptyk, też przyszły na świat lekko i szybko. Jeśli tak dalej będzie i autorka w ostatnim swoim tomiku dostrzeże, że ponownie „napisała coś osobliwego”, to mniemać należy, że za siedem lat świętować będziemy powstanie dekaptyku, choć może nie będzie to zamierzeniem twórczym autorki, jak mniemam, ale ten przypadek, ta jakaś wyższa decyzyjność, może tak pokierować, że „posługa wróżbiarska” wierszy będzie dalej na usługach.
Beata Golacik jest poetką świadomą. Świadczą o tym nie tylko wiersze, ale również ten zapis na okładce. Zapis, który sugeruje konkretny sposób podejścia do autorki i jej literackiego urobku. Beata Golacik nie pisze wierszy, ona realizuje zamierzenia twórcze. Kiedy skończyła pracę nad drugim tomikiem, posypały się miniaturki zamieszczone w Łupkach. Nie pchały się wcześniej do głowy, czekały na swoją kolej. Wystarczyło je rozpoznać, jako te właśnie łupki z kory Miłobędzkiej, zapisać, ułożyć i wydać. Po takich informacjach czytelnik jest już przekonany, że ma do czynienia z wybitną postacią literacką, a cóż dopiero, gdy zerknie na początek i koniec tomiku. Wtedy wyraźnie widać, że wiersze poetki zamknięte są jak ptaszki w klatce między mottami mistrzyni słowa – Krystyny Miłobędzkiej. Nie mam wątpliwości, że trzymając w rękach trzeci tomik Beaty Golacik vel Kaliny Kowalskiej, mam do czynienia z poetycką zależnością mistrzyni i uczennicy.
Jednak nie tylko poetka z Puszczykowa, ale i Miron Białoszewski, a pośrednio na pewno Tymoteusz Karpowicz są tymi mistrzami, którym – jak malarzom kolorów – słów brakowało, by oddać myśli. Dlatego stają się poszukiwaczami, odpowiedniej kreski, koloru, słowa. Grzebią w światowym malarstwie, grzebią w języku, penetrują go, szukając czułych, niewyeksploatowanych jeszcze miejsc. Język oddaje się i pozwala na wiele, ale nie na wszystko, bo to „słowo bezczelne i nadęte pychą. / Powinno być pisane w cudzysłowie. / Udaje, że niczego nie pomija, / że skupia, obejmuje, zawiera i ma”. Tak jak W. Szymborska wielu poetów (bałam się użyć słowa „wszyscy”) przygląda się językowi podejrzliwie. Zastanawiają się, czy posługując się takim mocno podejrzanym narzędziem, można przerzucić kładkę między głowami autora i czytelnika, po której bezpiecznie będą przechodzić słowa, trzymając się za rękę, by któreś się nie uszkodziło.
Kiedyś tam w Krakowie wierzono, że język jest solidny i można mu zaufać. Tak myślał Peiper przez pięć lat przesuwając „Zwrotnicę”, ale nie Beata Golacik uprawiająca poezję lingwistyczną. Ona mocuje się z językiem, próbuje tworzyć trochę nowosłowek / ja sło / ty wek / zakręcamy / mamy / zapas słów / na zimę swój / taki słój.
Te krótkie utworki, niezależnie od tego, czy są to stópki, słupki, śrubki, trupki czy tubki zadziwiają ilością kombinacji, którym towarzyszą różne możliwości wykonywania na nich świeżych przekształceń zgodnych z ogólnie przyjętymi regułami języka. tak więdnie my / bez pojęcia a jednak / bez wie swój zapach / wie ciepłe noce / bezwiednie. Czy inaczej należy rozumieć więdnie my od więdniemy? Czyż nie dziwią nas i zarazem bawią słowa o tym samym brzmieniu, a różnym znaczeniu jak „bez” – potoczna nazwa lilaka i „bez” – przyimek oznaczający brak i łączący się z dopełniaczem? Aby to dostrzec, potrzebne jest jednak ze strony czytelnika spowolnienie, skoncentrowanie uwagi. Autorka powie: dosłysz to / tyka to wiersz / to dotyka, albo bądź uważna / na sens dozo słów / z którymi nie chcę się rozstać / moja dozo baczenia.
„Dozo”, „nara” to wyrazy skrócone przez zawsze spieszącą się młodzież, która używając tych amputowanych słów, jednocześnie żartami wskazuje, że gdzieś są granice. Tylko w ostrym dowcipie wchodzący na lekcję katecheta wita się z młodzieżą słowem „pochwa”. W przytoczonym wierszu poetka wyrazu „doza” znaczącego tyle, co porcja, dawka dwukrotnie użyła w wołaczu – dozo słów, dozo baczenia, czym mogła nieuważnego czytelnika wpuścić w maliny, czy jak kto woli zepchnąć na manowce.
Poezja lingwistyczna, a do takiej należą Łupki, staje przed problemem poszukiwania i pokazania możliwości języka, posługując się, oczywiście, narzędziami ukształtowanymi przez naukę o języku. Powinna także zająć się chaosem językowym, zjawiskami nowomowy, która wcale nie odeszła z minioną epoką. Coraz bardziej potrzebni są poeci uprawiający poezję lingwistyczną. Może nie naprawią świata, ale uczulą użytkowników języka na dbałość o niego, bo póki istnieje język, póty my istniejemy.
oj czy tylko ziemia zna / krew i tak się historzy / że blizna tworzy się tak / czy owak ona ją zna / tamuje – ta moja / mowa ojczyzna.
Coś mi się szorszczyć zaczęło, to znak, by kończyć pisanie. Nakręciłam się na przekaz werbalny, na funkcję poetycką języka, pomijając inne, ale to tutaj chyba mniej istotne.
A więc zróbmy jakieś party huczne bez złotych włosów w zupie.
Kalina Kowalska „Łupki”, nakład własny, Lublin 2013, str. 86
Jolanta Szwarc
Przeczytaj też wiersze K. Kowalskiej (dział “poezja”) – w tym pochodzące z tomiku Łupki, a także w “porcie literackim” recenzje jej wcześniejszych tomików – Za mną przede mną (2011) oraz Światło (2012) – pióra Wandy Skalskiej