Nocny odjazd
Marian L. Bednarek
W nocy z soboty na niedzielę 21 stycznia 2017 roku kiwały nam się biodra przy coverach „ Blur – song 2”, a potem innych kawałkach jak „The cranberries – zombie”. Kiwały nam się dzikie biodra, szalone. A w jednej ręce plastikowy kubek z obrzydliwym piwem „Stella” (belgijskie chyba), hamowało mnie, bo nie chciałem nim oblać sobie nóg ani komuś. Wszystkim się coś kiwało, rozwiązywało i gdy nie miało się już piwa w ręku, rzucało wtedy nami na całego. Knajpa „The Grapes”, Bury St Edmunds, 100 km od Londynu. Średnie miasteczko, zadbane, spójne w zabudowie, spokój, dostatek, marzenie wielu emigranckich rodzin, ale wiadomo, podskórny nerw działa zawsze na wysokich obrotach, żądza łaknienia głębokich przeżyć wszędzie czai się tak samo i domaga zaspokojenia największego głodu duszy.
Kasia sączyła „Desperados” a ja z Tereską głupią „Stellę”. Wokół pełno młodych i starych, a średniaków chyba najwięcej. Dużo Anglików i innych nacji. Za każdy utwór oklaski dziękczynienia za święto wybuchu emocji po całym tygodniu roboty. Kiwamy się, skaczemy. Wykończyłem wreszcie „Stellę” i rzuciłem kurtkę w kąt. Do roboty! Mówię.
Jedziemy. Biodra chcą mi wyskoczyć z zawiasów, ale je wpycham z powrotem i tłumaczę, że jeszcze na dezercję za wcześniej. Jedziemy dalej. We włosach, oczach i uszach „Heathens” ( metal by Leo Moracchioli). Ciasno. Blondynki, brunetki, różne cizie wiją się jak żmije a faceci ogromne pytony, które chcą je połknąć rozporkiem i czym się da. Jedna para kopuluje psychicznie, wchodzą w siebie całym sobą. Laska że aż człowiekiem wygina. Rozkołysane linie bioder, ud, tyłków, piersi mówią same za siebie. Jeden wielki, zbiorowy sex XXI wieku tryskającego demonami. Niektórzy wmurowani przy stolikach tańczą rękami na blatach stołów, wywijają między butelkami jak młode kozaki. Oczy im skaczą z radości. Nikogo nie znam. Oni też mnie nie znają.
Wszystkich łączy muzyka rockowa, metalowa i piwo. Zresztą mnie akurat piwo nie łączyło, bo zwykłe siuśki. Ale muzyka tak, muzyka jest najważniejsza. Przy utworku „Take me to church” (Biorą mnie do kościoła) myślałem że wyrzucę ubranie przez okno, bo cała ta dyktatura, pruderia i zakłamanie wszelkich systemów religijnych i politycznych ukazały się jak jedna głupia bańka mydlana fruwająca w powietrzu. Wszyscy metafizycznie to czuli i dlatego liczył się tylko ruch bioder i oderwanie się od ziemi, na którą trzeba było w końcu wrócić.
Po długich oklaskach koncert siwawej już kapeli „The Rock Dinozaurus” zakończył się. Sporo osób zostało jednak w środku, ale my wyszliśmy. Druga w nocy. Gwiazdy nad nami. Miasto żyło. Wszystkie knajpy zajęte. Klaskałem w duchu tej zabawie, a szczególnie tej wokalistce, blondynce a la Suzi Quatro w czarnej skórze, która z powerem darła się ochrypłym głosem. I tak to właśnie wydaje się czasem, że napić się, poskakać i paść ze zmęczenia to wszystko co człowiek może sensownego zrobić na tym świecie. Reszta to nadmuchany balon.
(Bury St Edmunts, Anglia; 21/22 stycznia 2017)
Marian L. Bednarek
Przeczytaj też inne utwory M. L. Bednarka w dziale "proza", a także recenzje jego książek – zbioru próz Sianoskręt (2012) – pióra Agnieszki Narloch oraz tomu wierszy Rozmowa z ptakiem (2014) – pióra Jolanty Szwarc